czwartek, 9 marca 2017

Take Care of My Soul

19



                Kiedy otworzyłem oczy, dokoła mnie panowała nieprzejrzysta ciemność. Ten pokój sam w sobie już był wystarczająco mroczny, a usytuowanie okien od północnej strony wcale w niczym nie pomagało. Jedynie biel pościeli choć trochę zdawała się rozświetlać mi najbliższą przestrzeń.
         Frank leżał plecami do mnie niemal na krawędzi materaca. Nawet w tym kompletnym braku światła byłem w stanie dostrzec jego szramy, które uśmiechały się do mnie złowieszczo swoimi postrzępionymi krawędziami. Skłamałbym, jeśli moje usta opuściłoby stwierdzenie, że taki widok nie wywoływał żadnych emocji. Nadal moje serce zalewało rozgoryczenie oraz niedowierzanie. Nie rozumiałem, jak ktoś mógł zlać takiego niewinnego gówniarza jak Iero do tego stopnia, aby zostawić podobnie trwałe ślady na jego ciele. Nie potrafiłem się oprzeć pokusie, aby raz jeszcze prześledzić palcem bieg największej i najdłuższej z blizn, która ciągnęła się od łopatki bruneta aż po przeciwległe biodro. Jej rozmiary mnie zastanawiały. Nie był to z pewnością efekt uderzenia pasem czy nawet kablem. Za tym pasmem zaróżowionej skóry kryła się znacznie ciemniejsza tajemnica niż się prawdopodobnie spodziewałem. Zapytanie o nią wprost byłoby złe, więc podejrzewałem, że będzie to jedna z tych rzeczy, która na zawsze pozostanie między nami niewyjaśniona.
         Westchnąłem z rezygnacją, przeczesując lekko włosy Franka, który w odpowiedzi jedynie westchnął przeciągle, otulając się szczelniej kołdrą. Nadal był tak samo bezbronny. To jedno na pewno się nie zmieniło.
Wstałem powoli z łózka i podniosłem z ziemni spodnie najciszej jak tylko umiałem. Nie chciałem zbudzić Iero. Zwłaszcza, że mieliśmy środek nocy. Wygrzebałem z kieszeni paczkę fajek i zapalniczkę. Na swój sposób czułem się dziwnie niespokojny. W powietrzu wisiała niepokojąca duchota. Jakaś przedziwna aura, która poruszała serce w nieprzyjemny sposób. Przed wyjściem z pokoju otworzyłem ostrożnie okno.
         Kiedy postawiłem swoje stopy na deskach werandy, od razu owionął mnie chłodny wiatr. Nie był to oczywiście mroźny powiew, jaki jest zwiastunem zimy, ale raczej podmuch umiarkowanego zimna połączonego z duchotą nadchodzącej burzy. Korony drzew pobliskiego lasu kołysały się powoli na boki, groźnie szumiąc, jakby chciały odstraszyć wszystko dokoła siebie. Nie wiedziałem, czy mój nastrój był wynikiem zbliżającego się właśnie dziwnego frontu atmosferycznego, czy raczej ta pogoda niemal jak na zasadzie pejzażu mentalnego stała się jego dziwnym usprawiedliwieniem.
         Miałem Franka na wyciągnięcie ręki. Był właściwie mój, niezaprzeczalnie ze mną połączony. Pragnąłem tej relacji na odległość, jednak kiedy zderzyłem owe pragnienia z rzeczywistością, objął mnie przejmujący chłód oraz strach. Był to strach emocjonalny. Bałem się, że nie będę umiał normalnie funkcjonować w tej relacji.
         Od kiedy pamiętam, miałem ogromne problemy z okazywaniem jakichkolwiek pozytywnych uczuć. Wiązało się to z trudnościami w ogóle w ich odczuwaniu. Kiedyś mi już to powiedziano...
Że nie umiem…
Że nie umiem kochać.
Nie znałem miłości. Obca była mi jej definicja, ponieważ podobno każdy odbiera ją inaczej, dla każdego objawia się w inny sposób i każdemu towarzyszą wtedy różne uczucia. Jeśli miłość to zjawisko o tak bardzo zsubiektywizowanym charakterze, to nie miałem raczej szansy na jej wykształcenie. Brakowało mi podstaw z zakresu jakichkolwiek pozytywnych emocji. Tak jak w matematyce – nikt nie jest w stanie rozwiązać skomplikowanego działania, nie znając procedur z zakresu dodawania czy mnożenia.
Spaliłem szybko papierosa, gasząc go na drewnianej belce werandy. Wszedłem sprężystym krokiem do środka, zamykając za sobą drzwi. Kiedy jednak ponownie otulił mnie mrok sypialni, odkryłem, że duchota pomieszczenia zdawała się wcale nie ulatywać przez otwarte okno.
Frank zmienił pozycję, leżąc teraz lekko skulony częściowo na mojej połowie. Uśmiechnąłem się pod nosem, ponieważ podczas snu wyglądał niesamowicie niewinnie. Wślizgnąłem się z powrotem pod kołdrę, nakrywając od razu chłopaka, który wyczuwając drugie ciało, od razu do mnie instynktownie przylgnął. Był ciepły, a jego ciężar wydawał mi się zaskakująco przyjemny. Lubiłem bliskość bruneta, czując się o wiele lżej i lepiej, kiedy akurat przebywał w pobliżu. Jego uśmiech rozświetlał nawet pochmurny dzień, a głupie żarty automatycznie poprawiały humor.
To wszystko zdawało się być właśnie definicją miłości. Jednak nadal nie byłem niczego w tym względzie pewny. To pozytywne uczucie miało dla mnie nieco mglisty charakter. Potrzebowałem chyba czasu, aby w jakikolwiek sposób je skrystalizować.



~*~



Ze snu wyrwał mnie nad ranem dźwięk głośnego wiatru tłukącego ustawicznie o szyby. Początkowo starałem się go zignorować, zupełnie rozpływając się w cieple, którego dostarczało mi ramie Gerarda. Na dłuższą metę jednak hałas stał się nie do zniesienia, uniemożliwiając mi ponowne zaśnięcie. Wyślizgnąłem się powoli z uścisku Waya, uważając na to, aby go nie zbudzić. Podszedłem powoli do otwartego okna i od razu je zamknąłem, odcinając chłodnemu powietrzu możliwość na wślizgniecie się do naszej sypialni. Wyjąłem od razu z torby bluzę i luźniejsze spodnie, ponieważ dzień zapowiadał się koszmarnie od samego początku.
Zerknąłem na pogrążonego w śnie Gerarda, zauważając ironicznie, że przynajmniej tym razem nie rozpłynął się w powietrzu jak zawsze. To był właściwie pierwszy raz, jak oboje od razu po seksie od siebie nie odeszliśmy ze wstrętem, każdy w swoją stronę. Czy to on zawsze odwracał się plecami, czy też ja uciekałem, trzaskając drzwiami – dzisiaj to zdawało się nie mieć większego znaczenia. Przeczesałem powoli palcami włosy na swojej głowie, kręcąc nią w niedowierzaniu. Wyszedłem po cichu z pokoju, zamykając za sobą ostrożnie drzwi. Kiedy znalazłem się jednak w kuchni, od razu przywitał mnie widok dużych kropel deszczu na szybie, która starała się wpuścić przez ich pryzmat choć trochę światła do środka.
Skrzywiłem się.
Nastawiając wodę na kawę, uświadomiłem sobie, jak w tym domu jest cicho o świcie. Jedynymi dźwiękami, które od czasu przerywały ten bezruch, były zgrzyty i szczęki starych mebli oraz podłogi. To były jedyne smutne odgłosy, które świadczyły o tym, że mieszkanie w jakikolwiek sposób żyje.
Kiedy usiadłem z parującym kubkiem na kanapie przed wyłączonym telewizorem, od razu przypomniało mi się całe moje smutne oraz ciche dzieciństwo. Dom zawsze zdawał się być opuszczony. Od ścian nie odbijały się żadne dźwięki. Uderzyły we mnie realne obrazy strachu oraz tego częstego zastanawiania się, jak uniknąć niebezpieczeństwa ze strony własnego ojca. Ucieczka w ramiona tak samo zgnębionej przez niego matki mijała się z celem. Byłem bardzo samotny, ucząc się w tej samotności funkcjonować i pokonywać każdy mijający dzień. Dzisiaj już nie czułem się z nią źle. Przylgnęła do mnie jak stary, dobry przyjaciel, który złożył przysięgę krwi, że nie opuści mnie aż do śmierci. Dobrze nam ze sobą było na pewien osobliwy sposób.
- Kiedy wstałeś? – usłyszałem rozbudzony głos Gerard, a sekundę później poczułem, jak na moje ramiona opada z góry puszysty koc.
- Całkiem niedawno – przyznałem, spoglądając spokojnie, jak Way obchodzi dokoła kanapę, siadając obok, tuż przy moich stopach.
- Ale paskudny dzień nam się zapowiada – dodał po chwili ciszy, biorąc do ręki pilota od telewizora. Nic mu na to nie odpowiedziałem. Wszelkie siły odpowiadające za mój aparat mowy, gdzieś się magicznie ulotniły.
         Kiedy ekran rozbłysnął żywymi barwami, zmrużyłem lekko powieki, nie będąc w stanie tak od razu przywyknąć do tej nagłej zmiany. Moim oczom ukazała się plastikowa blondynka, stojąca z żółtą tablicą, na której były napisane jakieś losowe literki. Dzięki Gerardowi zdążyłem już świetnie poznać cały ten poranny blok teleturniejowy. Czarnowłosy zdawał się nie oglądać nic poza tym, jeśli już w ogóle włączał telewizor. Ludzie dzwonili do programu, podając słowa ułożone z rozsypanki. Wtedy dziewczyna je akceptowała lub nie. Komentarze typu masz fajne cycki, albo ale z ciebie cukiereczek, zbywała uśmiechem numer siedem, który mówił najchętniej kazałabym wam się odpierdolić, stare zboczeńce, ale jestem na wizji hehehe. Nie rozumiałem, po co Way to w ogóle oglądał, ale najwyraźniej musiał w tym widzieć coś, czego ja nie dostrzegałem.
- Coś się stało? – zapytał nagle, kiedy wskoczyła przerwa na reklamy. Spojrzałem na niego niepewnie, kręcąc z ociąganiem głową. Kiedy spojrzał na mnie nieco podejrzliwie, przysunąłem się do niego powoli, wtulając w jego klatkę piersiową. – To co to za mina? – westchnął, obejmując mnie ramieniem.
- Po prostu szczerze nienawidzę takiej pogody – wyszeptałem, przymykając powieki. W gruncie rzeczy nadal byłem potwornie zmęczony. – Musimy dzisiaj tam jechać? – mruknąłem cicho, dostając dreszczy na samą myśl siedzenia kilka godzin w aucie pod barem i to na dodatek w deszczu.
- Jak na moje, to nie ma w ogóle potrzeby ruszania się z domu w taką pogodę – odparł spokojnie.
- To dobrze – szepnąłem, odpływając powoli w świat sennych marzeń. Wydawało się, jakby spokojny i miarowy odgłos bicia serca Gerarda jedynie mnie w jego stronę odprowadzał.



~*~



         Weszliśmy powoli do pubu, chcąc wyglądać jak typowi przejezdni, którzy planują jedynie wypić piwo na postoju przed dalszą drogą. Tak jak oczekiwaliśmy, cała speluna była wpychana ludźmi po brzegi. To wszystko świadczyło wspaniale o tej mieścinie. Zamiast spędzać czas w domu w taki pochmurny dzień, głowy rodziny i robotnicy przychodzili się zwyczajnie nawalić, szukając sensu życia w kuflu piwa.
         Chcąc też go poszukać, zamówiliśmy z Frankiem przy barze po niewinnym trunku, którego i tak nie zamierzaliśmy pić. Przyglądając się tym wszystkim obdartusom, wątpiłem, że zarazki po nich usunie nawet najlepsza wyparzarka.
         Carla wcale nie było ciężko znaleźć. Późna godzina sprawiła, że już właściwie się pochylał nad swoją szklanką. Nie trudno było stwierdzić, że po wydaniu wszystkich informacji o nas, jakie tylko miał, jego wierni, nowi przyjaciele go opuścili. Sam byłem zdumiony, że w ogóle żyje. Marco pewnie by go od razu zabił, jakby dowiedział się wszystkiego, czego chce. Ale starałem się tego zbytnio nie analizować. Są różne mafie i równa polityka działania.
- Mogę się dosiąść? – zapytał Frank, podchodząc do stolika jako pierwszy. Carl nie miał prawa go znać. Iero doszedł do nas już po jego zdradzie. Mężczyzna przyjrzał mu się przepitym, mętnym wzrokiem, kiwając ciężko głową tak, jakby zaraz miała mu spaść z szyi i poturlać się po brudnych deskach pubu. Brunet grzecznie wsunął się na kanapę naprzeciwko Carla, czekając aż się dołączę. Kiedy to zrobiłem, pijana głowa znów się uniosła, momentalnie jakby na mój widok trzeźwiejąc.
- Gerard – wyszeptał z przerażeniem.
- Kopę lat – uśmiechnąłem się usłużnie, wbijając mu strzykawkę z środkiem zwiotczającym w udo. Carl zachwiał się po raz ostatni, upadając czołem na stolik. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dużo osób już znajdowało się w podobnej jemu pozycji, także raczej mogliśmy czuć się spokojni. Kto by się spodziewał, że tyle czasu szukania gnoja zwieńczyła parominutowa akcja, w którą już wliczyłem wywleczenie jego gumowatego ciała na zewnątrz.
- Nic mu się nie stanie? – zapytał Frank. – Wydaje się, że całkiem sporo wypił.
- Nie powinno – powiedziałem. – Nigdy nie podawałem tego pijakom – wzruszyłem ramionami, przenosząc na Iero całą swoją uwagę. Komiczne było to, jak bardzo nie pasował do podobnego miejsca. Ja sam nie uważałem, że idealnie wtapiam się tutaj w tłum. Jednak Frank był dużo młodszy ode mnie. Nadal w rysach twarzy zachował swoją dziecinność. – Poudawajmy jeszcze trochę, że o czymś gadamy – zaproponowałem, uśmiechając się pod nosem.
- Ciężko wymyślić jakiś odpowiedni temat do rozmowy w takiej spelunie – zauważył, marszcząc nos.
- Fakt – przyznałem ze śmiechem. – To na obiad kurczak z brokułami czy pieczeń? – zapytałem w żartach. Taka korelacja słowna rzeczywiście była w tragiczny sposób zabawna. W Norfolk zazwyczaj jedliśmy dania z puszki, zupki chińskie i rzadziej z lepszych potraw to jakieś dania na ryżu. Pieczeń byłaby podług tego rarytasem w każdych warunkach.
- Przestań – zachichotał, kopiąc mnie lekko pod stołem w nogę. Zdecydowanie wolałem jego humor w takim wydaniu niż półmartwym z wczoraj.


         Kiedy wrzuciliśmy Carla do bagażnika, z ulgą pozbyłem się z rąk lateksowych rękawiczek, które nadal nosiły jego zapach. I tak już obrzydliwy był sam fakt, że jego brudne ciało dotyka mojego auta nawet przez folię.
- Zadzwonię do Stevena – powiedziałem Iero, który tylko pokiwał głowa w milczeniu, zamykając klapę bagażnika. Bez słowa także wsiedliśmy do samochodu, pogrążając się w zadumie oczekiwania.
- Tak? – odebrał za trzecim sygnałem.
- No, stary, pakuj dupę w auto i przyjeżdżaj – rzuciłem już na starcie. – Zwijamy się do domu – dodałem po chwili, posyłając Frankowi niepewny uśmiech, którego nie odwzajemnił.



~*~



         Paliłem spokojnie papierosa, siedząc na schodach werandy. Miałem nadzieję, że dym zapełni uczucie pustki, które odczuwałem po tylu ciężkich miesiącach pracy, która dobiegła końca łatwiej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
         Zacząłem się zastanawiać, jak będzie wyglądało moje życie po powrocie do Nowego Jorku. Stagnacja była czymś, czego nie umiałem sobie wyobrazić. Czekało mnie więcej siedzenia w domu? Miałem spędzić teraz czas na papierkowej robocie? Bezczynność wydawała się bardzo realna, jeśli Marco nie ma jakiś pokamuflowanych spraw, które do tej pory wstrzymywał ze względu na tę jedną, priorytetową. Nie wykluczałem tej mało realnej opcji. Była pozytywna. Z chęcią spędzałbym na przykład weekend w domu z mamą, ale z tygodnia zostawało jeszcze pięć innych dni, a pieniądze też nie brały się z nieba. Zakończenie sprawy Carla powodowało powstanie wielu niewiadomych oraz wielu potencjalnych zagrożeń dla spokojnego, normlanego życia.
         Poranek zapowiadał się upalny. Obecnie mieliśmy jakąś piątą nad ranem, więc mogłem spokojnie obserwować podnoszące się do życia słońce. Pojedyncze ptaki świergotały już gdzieś w lesie, dając znać innym stworzeniom, że czas powoli wstawać. Ja osobiście miałem ogromna ochotę na to, żeby wrócić do łózka i nie podnosić się z niego do południa. Jednak przede mną było sporo roboty, a drzemka pokrzyżowałaby plany wrócenia do domu na wieczór.
         Moja uwagę nagle przykuł ruch, dochodzący od strony podjazdu. Nie podniosłem się jednak ze schodów, spodziewając się tak naprawdę, kogo do nas przywiało. Po kilku minutach Steven wyłonił się zza rogu domu, machając mi ręką na powitanie. Odpowiedziałem mu zmęczonym kiwnięciem głowy. Rozmowa ze mną do końca dnia raczej zapowiadała się na lakoniczną wymianę zdań.
- Jak tam, przeżyłeś? – zapytał, podchodząc bliżej.
- Jak widać – odparłem spokojnie, gasząc papierosa na schodku.
- Gdzie jest Gerard? – rozejrzał się, jakby Way zaraz miał wylecieć z krzaków na skraju działki i go z uśmiechem powitać.
- Bierze prysznic – wytłumaczyłem. Steven posłał mi pytające spojrzenie, które od razu rozszyfrowałem. Wzruszyłem w odpowiedzi lekko ramionami, dając mu znać, że z czarnowłosym raczej już wszystko w porządku. Stabilnie.
- To dobrze – westchnął, jakbym zdjął mu ogromny kamień zmartwienia z piersi.
         Udaliśmy się w milczeniu do auta. Gerard parkował zawsze po północnej stronie domu, żeby przypadkiem żadne promienie słońca nie zniszczyły jego jedynej prawdziwej miłości. Otworzyłem powoli bagażnik, niemal natychmiast odwracając głowę w bok. Odór przetrawionego alkoholu był dla mnie nie do zniesienia. Steven przysłonił sobie nos ręką, spoglądając na Carla z obrzydzeniem. Chyba już nie był taki zadowolony z faktu, że musi go wieść dobre sześć godzin w takim upale.
- No ładnie – westchnął, robiąc parę kroków w tył. – Zostawmy go tak – dodał nagle. – Nie chce go nawet dotykać, więc zawinę się po prostu waszym autem i ktoś to zrobi za mnie na miejscu.
- Chyba nie powiesz, że mamy wracać twoim gruchotem? – zdziwiłem się.
- Spokojnie – uniósł dwa palce w górę na znak pokoju. – Wziąłem samochód od Marco.
- Całe szczęście – odetchnąłem z ulgą. – Dorzucę ci wtedy trochę sprzętu na tyły, co? - zapytałem. – Będziemy mieli mniej do pakowania.
- Jeszcze nie ogarnęliście domu? – zapytał szczerze zdumiony. Wzruszyłem ramionami.
- Nie było chęci ani okazji – odparłem, ziewając. – Po prostu dojedziemy do Nowego Jorku wieczorem.



~*~



         Kiedy wchodziłem na werandę, wpadłem w przejściu na Franka. Chłopak odbił się ode mnie nieuważnie.
- Przepraszam - zaśmiał się, łapiąc mnie za ramie dla utrzymania równowagi. – Nadal jestem nieprzytomny – powiedział.
- Spoko – odparłem, pukając go palcem w czoło.
- Steven przyjechał – dodał, odchodząc w głąb pokoju. – Idę po nasze rzeczy, to część gratów już ze sobą zabierze.
- No okej – powiedziałem, wycierając włosy ręcznikiem.
         W oddali zauważyłem Stevena, który opierał się plecami o mój samochód, obserwując jak zwykle wszystko z dystansu. Ruszyłem powolnym krokiem w jego stronę, nie dbając o założenie jakiejkolwiek koszulki. Co zobaczyły jego bystre oczy, tego już i tak nie odzobaczą. Mężczyzna wiedział swoje już od dawna; jak zwykle wiedział wszystko. Robienie przed nim z czegokolwiek tajemnicy mijało się z celem.
- Cześć – przywitałem się, ściskając krótko jego dłoń.
- Cześć – odparł. – Mam nadzieję, że byliście grzeczni – zlustrował uważnie moją gołą klatkę piersiową.
- Daj spokój – powiedziałem niechętnie, przewieszając sobie wilgotny ręcznik przez ramię.
- Wiesz, że wcale mi się to nie podoba – zaznaczył, częstując mnie papierosem. Przyjąłem go bez żadnych specjalnych zahamowani.
- Nie zrobię mu przecież krzywdy – mruknąłem niechętnie, patrząc gdzieś ponad jego głową w dal. Miałem nadzieję, że ten impulsywny element mojego charakteru oddalił się gdzieś w nieznane bezpowrotnie.
- Wiesz, o co mi chodzi – zaczął znowu po dłuższej chwili ciszy. - Nie chcę, żeby przez twoją głupotę coś mu się stało – pokręcił głową z niezadowoleniem. Naszą rozmowę przerwało jednak szuranie butów Franka. Obydwoje obróciliśmy się w stronę bruneta, który taszczył ze schodów dwie ogromne torby.
– Mam wszystko pod kontrolą – zapewniłem go opanowanym głosem, rzucając papierosa w mokrą jeszcze trawę.
– Właśnie tego obawiam się najbardziej – usłyszałem jeszcze za plecami, idąc w stronę Iero.



~*~



         Dopiero kiedy wyjeżdżaliśmy z podjazdu na drogę, zostawiając za sobą dom, oboje prawdziwie poczuliśmy, że opuszczamy Norfolk na bardzo długi czas, jeśli nawet nie na zawsze. Nie wiedziałem właściwie, czy mam z tego powodu jakoś specjalnie ubolewać, czy może jednak przejść obok tego faktu raczej obojętnie. Jedno było pewne – dystans między tym miastem a Nowym Jorkiem był zdecydowanie zbyt wyczerpujący do pokonania na raz w takim upale i zapewne w ogromnych korkach. Umowa między mną a Gerardem wyglądała tak, że ja się męczę jazdą przez pierwsze cztery godziny, a on dwie, trzy pozostałe, żebym mógł się po drodze w spokoju wsypać lub popatrzeć na wieczorny krajobraz za szybą. Chłopakowi taki układ wydawał się zdumiewająco korzystny.
         Mknąc przed siebie polami, nie rozmawialiśmy. Way wydawał się wyjątkowo nie w humorze już od rozmowy ze Stevenem dzisiaj na podwórku. Nie miałem pojęcia, o czym rozmawiali, ale najwyraźniej to wyprowadziło trochę czarnowłosego z równowagi. Postanowiłem o nic nie pytać. Jeśli Steven czuł potrzebę załatwienia czegoś z nim na osobności, wierzyłem, że tak musiało być. Nie powinienem się wtrącać w ich prywatne sprawy. Komu jak komu, ale akurat Stevenowi w pełni ufałem niemal w każdej kwestii.
         Z czasem jednak ta grobowa cisza zaczęła mi nieznacznie ciążyć. Kilka delikatnych prób wciągnięcia Gerarda w rozmowę spełzło na niczym. Zrozumiałem, że to zupełnie nie ma dzisiaj sensu, więc włączyłem z westchnieniem płytę. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent obstawiałem, że z głośników poleci Placebo i wcale się nie pomyliłem.
         Steven był jakimś maniakiem, jeśli chodziło akurat o ten zespół. Nie znałem go nigdy jakoś bardzo dobrze, ale kilka kawałków lubiłem czasami słuchać. Siedząc z mężczyzną w piwnicy, musiałem nauczyć się ten zespół z czasem kochać, bo w innym wypadku strasznie bym się męczył, pracując w podziemiach.
         Kiedy rozpoznałem pierwsze dźwięki Loud like love, zacząłem delikatnie stukać palcami w kierownicę. Jeśli wyciąłbym ze wspomnień spotkanie z Sethem w klubie właśnie przy tej piosence, to na ogół uznawałem ją za niesamowicie pozytywną. Steven też ją uwielbiał, więc razem krzyczeliśmy tekst na całe auto, zaskarbiając sobie dziwne spojrzenia z innych samochodów, jeśli akurat zdarzyło nam się wtedy stać w korku.
- Love on an atom, love on a cloud – zanuciłem po nosem, nie chcąc przeszkadzać Gerardowi w prowadzeniu jakiegoś bardzo absorbującego monologu wewnętrznego. Jednak chłopak i tak mi przerwał, szybko przełączając na radio.
- Co jest nie tak z tą piosenką? – zapytałem zdumiony.
- Nie lubię jej – odpowiedział mrukliwie, unikając kontaktu wzrokowego. W końcu skupił się na widoku za oknem zupełnie jak poprzednio.
- Jak wytrzymałeś ze Stevenem tyle czasu, skoro to jego ukochany zespół? – zapytałem żartobliwie, jednak Way chyba nie zamierzał tego humoru podzielić.
- Kiedyś jeszcze tak bardzo mi nie przeszkadzał – wyjaśnił. – Gusta się zmieniają – dodał po chwili, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
- Okej – odparłem spokojnie. – Może być też radio.






~.~

Hehehe
Ostatnio nie chce mi się w ogóle pisać.
Chyba mam jakiś kryzys egzystencjalny.
Wybaczcie, jeśli właśnie opublikowałam jakiś shit.


1 komentarz: