sobota, 10 lutego 2018

Take Care of My Soul

21




Przycisnąłem Franka mocniej do drzwi, a on jęknął prosto w moje usta, zaciskając palce na klamce. Kiedy jednak złapałem chłopaka za pasek, ten szybko odtrącił moją dłoń, śmiejąc się pod nosem.
- E-e - mruknął niewyraźnie, usiłując mi chyba przypomnieć, że jesteśmy w pracy i to, co wyprawiamy, nie jest ani trochę bezpieczne. Z tym, że zawsze, kiedy Iero był tak blisko mnie, zapomniałam o otaczającym nas świecie. Nie umiałem wziąć go pod uwagę. Przy Franku całkiem inne sprawy kreowały moją rzeczywistość. Jednak brunet zdawał się twardo stąpać po ziemi i w porę zareagował, kiedy ktoś zaczął dobijać się do kuchni od drugiej strony.
Chłopak odepchnął mnie mocniej, zmuszając do stanięcia w rogu pomieszczenia przy czajniku. Chrząknąłem niewyraźnie, chcąc pozbyć sie chrypy z gardła na wypadek nieplanowanej wymiany zdań. Do środka zajrzał Steven, który nie wyglądał na specjalnie zdumionego faktem, że zastaje tutaj akurat naszą dwójkę. Na jego miejscu też bym raczej nie był. Tylko Steve wcale nie popierał naszej relacji, a zwłaszcza nie popierał tego, że to ja jestem jej elementem. Póki co jednak naprawdę się starałem, chciałem być lepszy i dawać coś od siebie. Brałem nawet leki, choć nigdy nie podejrzewałem, że wrócę do ich zażywania. To jednak zdawało się nie być dla mężczyzny wystarczające.
Steve omiótł zirytowanym wzrokiem kuchnię, skupiając się dłuższa chwilę na Franku. Wymienili się spojrzeniami intensywnie, aż w końcu Iero przerwał to milczenie.
- No co? - zapytał, krzyżując ręce na klatce piersiowej, jakby to miało jakkolwiek go obronić.
- Ty - zaczął poważnie Steven, wskazując na bruneta palcem. - Do roboty. A Ty… - spojrzał na mnie z prawdziwym zażenowaniem, będąc niemal na granicy histerycznego śmiechu. Minę na pewno miał zbolałą. - Weź kurwa na litość boską chociaż włącz ten jebany czajnik, jeśli chcesz zrobić sobie cokolwiek do picia - westchnął ciężko, po czym wyszedł, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Spojrzałem na włącznik i rzeczywiście był u góry. Zaśmiałem się, czując zażenowanie własną głupotą. Złapałem się za głowę, spoglądając na Franka. Chłopak uśmiechnął się niepewnie, rozkładając ręce na boki. Przygryzł lekko dolną wargę, hamując śmiech.
- Przez chwilę wyglądałeś naprawdę profesjonalnie - szepnął pocieszająco, posyłając mi ostatnie, wspierające spojrzenie.
- Dzięki - pokiwałam głową w rezygnacji, odprowadzając go wzrokiem do drzwi. Pomachał mi jeszcze nieśmiało na odchodne, a potem zostałem w pomieszczeniu zupełnie sam.


Wszedłem powoli po schodkach i otworzyłem ostrożnie łokciem drzwi do swojego pokoju. Zaparzyłem sobie ostatecznie tę herbatę, chociaż nie miałem na nią zupełnie ochoty. Doszedłem do wniosku, że skoro jednak poczyniłem taki wysiłek w kierunku zagotowania tej wody, to chociaż jakoś zrobię z niej użytek.
Zaśmiałem się pod nosem i pokręciłem głową na boki.
Nadal nie mogłem uwierzyć we własną bezmyślność. Z Marco takie coś by nie przeszło. Mieliśmy szczęście, że był to akurat Steven.
- Masz dzisiaj wyśmienity humor - usłyszałem nagle z boku, wzdrygając się z niepokoju. Ręka mi zadrżała, a herbata poparzyła mi dłoń.
- Kurwa - zakląłem głośno. - Szlag by cię trafił.
O wilku mowa a wilk tuż.
- Dzięki Stevenowi go zyskałem, dzięki tobie utraciłem - powiedziałem marudnie, machając dłonią w powietrzu. Zachciało mi się kurwa gorących napoi w środku lata. Marco też umiał znaleźć sobie zawsze idealną porę, żeby rozpierdolić mi nastrój. Nikt go tutaj nie zapraszał, choć nie miałem ani grama odwagi, żeby powiedzieć mu to tak otwarcie prosto w twarz. Miałem nadzieję, że zwyczajnie pochłonie go piekło. Pieprzony syn diabła.
- Za dwa tygodnie przyjeżdża do nas Zayn - stwierdził po raz milionowy w tym miesiącu. Już rzygałem jego monotematyzmem oraz upartością. - Ja nadal nie wiem, co z tym zrobić, Gerard - dodał, jakby to wszystko mi ułatwiało. Tak naprawdę, to chuj mnie obchodzi, jak on się z tym czuje. Jak ja o siebie nie zadbam, to on tego też nie zrobi.
- Po prostu… - westchnąłem ze zmęczeniem. Po prostu co? - zapytałem sam siebie wewnętrznie. Słowa zapchajdziury zawsze były moimi ulubionymi. - Ogranicz nasze spotkania do niezbędnego minimum. O nic więcej ciebie już nie proszę - powiedziałem wprost ze zmęczeniem. Naprawdę cała ta sytuacja była strasznie wykańczająca psychicznie.
- Gerard…
- Co się stało w Edmonton, niech w  Edmonton zostanie - stwierdziłem kategorycznie. - Błagam cię, Marco… Nie roztrząsaj tego więcej - poprosiłem. Naprawdę szczerze pragnąłem, aby mnie posłuchał. Ten jeden, jedyny raz. - Wystarczy, że niedługo będę musiał na niego patrzeć - westchnąłem ciężko, a między nami zapadła cisza. Msrco spuścił wzrok, wbijając go w drewnianą posadzkę. Nie miałem pojęcia, co się działo w jego głowie. Ciekawiło mnie, czy on sam jest w stanie posiąść w to wgląd. - Sam zobaczysz, czym jest dziecko diabła - dodałem po chwili. Mężczyzna spojrzał na mnie przeciągle i bez entuzjazmu. W jego oczach widziałem zaciekawienie oraz oczekiwanie pełne obawy. Podniecało go to. Podniecała go wizja spotkania Zayna, ponieważ Perez uważał się za króla tych kręgów piekielnych. A cóż może być bardziej interesującego niż poznanie zaginionego uosobienia śmiercionośnego nasienia?


~*~

Miałem wrażenie, że to życie jakoś coraz bardziej się komplikowało. Miało być pięknie, przyjemnie i prosto, lecz po przeskoczeniu jednej kłody, na horyzoncie pojawiała się kolejna.
Celem życia mężczyzny jest wybudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Syna akurat w moim przypadku mógłbym sobie darować, ale dwa początkowe elementy tego procesu bardzo chciałbym kiedyś zrealizować. Nigdy nie myślałem w przód. Zawsze starałem się ignorować subtelne podszepty mojej nieświadomości co do ukrytych w niej pragnień. Było to jednak coraz cięższe, grunt nadal niepewny, a przyszłość w pewien sposób zamazana. Nie umiałem sobie dobierać życiowych partnerów. To chyba jakieś przekleństwo.
– Co dzisiaj jesteś taki cichy? – zapytał Gerard, kładąc mi uprzednio dłoń na karku. Zadrżałem, wyrwany nieoczekiwanie z odmętów własnych myśli. Krojenie warzyw wprowadziło mnie w dziwny trans. - I spięty - dodał po chwili, komentując moją reakcję na jego bliskość. Zrobiło mi się trochę głupio. Westchnąłem, posyłając mu przepraszające spojrzenie.
– To przez Marco… - wyjaśniłem okrężnie. Nie chciałem, aby Gerard wiedział o naszej rozmowie, a tym bardziej o prośbie Pereza, którą zobowiązałem się, choć fałszywie, spełnić. - Chodzi ciągle wkurwiony.
– Pewnie przeze mnie - stwierdził Way z goryczą w głosie, zabierając swoją dłoń z mojego ciała. Pod wpływem impulsu nakazującego mu zrobienie ze sobą czegokolwiek, aby zminimalizować wyrzuty sumienia, zajrzał do garnka i przemieszał powoli ryż, który się w nim gotował.
– No niestety - szepnąłem pod nosem. Nie chciałem go wpędzać w poczucie winy, ale taka była prawda. A do Gerarda przemawiała tylko ona. Znał Marco dłużej, wiedział doskonale jaki jest. Nie widziałem sensu w mydleniu mu oczu, ponieważ był w stanie zwizualizować sobie zachowanie naszego szefa nawet bez nadmiernie rozbudowanych opisów. Hasłowa relacja była w zupelnosci wystarczajaca.
– Przykro mi, że musisz to znosić - mruknął niewyraźnie. Dziwiłem się, że podobne słowa przeszły mu przez gardło. Jednak Gerard się zmieniał. Zmieniał się na lepsze, ale był to tak powolny proces, że bardziej powierzchownie oceniająca osoba mogłaby się pokusić o zakwestionowanie jego istnienia.
– Jakoś z tym żyję - wzruszyłem ramionami i wyszedłem z kuchni. Postawiłem powoli miskę z sałatką na stole, wyglądając przez okno w salonie. Dni były pięknie jasne i słoneczne, nieprzesadnie ciepłe. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wręcz krzyczały, że jest to idealny dzień na spędzenie go na plaży z piwem i okularami przeciwsłonecznymi. Dla nas wspólny dzień nawet w formie zamkniętego pudełka był czymś nowym i nietypowym. Nie mogliśmy właściwie narzekać. Z resztą Gerard tak czy siak nie przepadał za letnimi promieniami słońca.
Nie przepadał za ludźmi i ogólnie całym społeczeństwem.
Nie lubił patrzenia na cudzą radość oraz życie tych, którzy mogą nimi swobodnie zarządzać.
Nie lubił niczego, co przypominało mu restrykcjach nałożonych na jego własne istnienie; na jego własne życzenie.
Taki stan rzeczywisty pomagał mi wmawiać sobie, że i tak niczego nie traciliśmy.
- Smacznego - usłyszałem nagle ponury głos chłopaka tuż za sobą. Przypomniałem sobie o tym, co robimy i gdzie jestesmy. Gerard postawił powoli nasze talerze z ryżem i piersią z kurczaka na stole, po czym usiadł powoli na krześle na przeciwko mnie. Paradoksalnie przytłoczył mnie fakt zwyczajności tego dnia. Przy całej otoczce prowadzonego przez nas życia, sytuacja, w której się znajdowaliśmy zdawała się nieprawdopodobna, nierzeczywista i w czarny sposób komiczna.
– Wiesz, że unikałem tego tematu tylko i wyłącznie ze względu na ciebie, ale… - urwałem, wzdychając ciężko. Nigdy nie byłem mistrzem odpowiednich momentów. Jeden z nielicznie spędzonych wspólnie dni raczej powinien z zasady zostać odseparowany od ciężkich tematów. Jednak otaczało nas morze spraw znacznie cięższego kalibru. Trudną sprawą było znalezienie czegoś neutralnego. - Co takiego właściwie zaszło między tobą i Zaynem? - dokończyłem znacznie ciszej, niż zamierzałem. Mogłem się założyć, że na twarzy miałem wypisane poczucie winy. Gerard posłał mi jedno z tych spojrzeń, które spod podniesionej brwi wręcz krzyczały Serio, kurwa? Teraz? Jednak szukałem odpowiedniej chwili od samego rana i nie znalazłem jej. Nie było się co dłużej łudzić, że kiedyś ten odpowiedni moment nastąpi. - Przepraszam - szepnąłem, siadając powoli przy stole. Dotarło do mnie, że temat póki co jest nadal zamknięty. - Smacznego - powiedziałem spokojnie, wbijajac z poczuciem winy widelec w kawałek mięsa. Zaczęliśmy jeść w ciszy.
Gdybym miał się nad tym głębiej zastanowić, to cały nasz związek był raczej cichy. Choć nie byłem nadal pewny, czy tego, co nas łączyło, lepiej nie nazywać relacją. Związek był chyba zbyt poważnym określeniem, ponieważ z naszej dwójki tylko ja właściwie tego chciałem. Przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Gerard niczego nie deklarował, o niczym nie mówił, a przynajmniej minimalne wspomnienie o jakichkolwiek emocjach zdawało się sprawiać mu fizyczny ból.
Dlaczego zatem wciąż z nim przebywałem, sypiałem, spędzałem wolny czas?
Dlaczego on tego chciał?
Dlaczego wciąż coś proponował?
Dlaczego brnął w inicjatywy oraz bliskość ciał, skoro miałoby to dla niego nic nie znaczyć?
Odpowiedź mogłaby brzmieć: bo jest właśnie Gerardem. Gerardem Wayem, którego poznałem w momencie, w którym wrócił z zakładu psychiatrycznego i wylał swojemu bratu na powitanie szklankę z napojem prosto w twarz. W jakiś sposób mnie to pociągało. On mnie pociągał. Posiadał wszystkie te cechy, których nikt by nie chciał u swojego partnera. Coraz częściej dochodziłem do wniosku, że ja też nie mogę być do końca zrównoważony, skoro mimo tego nadal tu jestem, nadal go chcę, bo się łudzę, bo czuję, że w sercu Gerarda mimo wszystko jest jakieś dobro oraz zdolność do przywiązania się. Gerard Way w moich oczach nie jest złym człowiekiem. Choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na sąd przeciwny do mojego.
– Robił ze mną w Edmonton dokładnie to samo, co ja robiłem tobie przed swoim wyjazdem do Kanady - zachrypnięty głos chłopaka przerwał grobową ciszę, która zalegała w salonie. Kiedy podniosłem na niego swoje spojrzenie, zauważyłem, że prócz gmerania w ryżu, praktycznie nie tknął swojego obiadu. - Dlatego wtedy do ciebie zadzwoniłem… - wyjaśnił cicho, jakby nadal się tego w jakiś sposób wstydził. - ...i przeprosiłem - dodał powoli, dokładając niewygodne i niezręczne informacje, jedna po drugiej, z ogromnym trudem. - Bo zrozumiałem, jaką krzywdę ci wyrządziłem - wyznał w końcu po kolejnej dłuższej przerwie. Palce Waya zaciskały się mocno na widelcu do tego stopnia, że pobielały mu knykcie. - Do teraz nie rozumiem… W sensie…- zaśmiał się bez cienia wesołości, jakby jego własne nieporadność emocjonalna wprowadzała w okropne zakłopotanie. - Dlaczego ty mi to wszystko wybaczyłeś, Frank? - zapytał z niedowierzaniem, patrząc mi prosto w oczy. Szukał odpowiedzi, ale nie wiem, czy byłby w stanie ją ujrzeć, choć była jak na wyciągnięcie ręki. Ciągle miał ją przed sobą - w moich słowach, czynach, gestach i spojrzeniach. Nie sądziłem, że jest aż taki ślepy, a powiedzenie mu tego wprost też nie było niczym wygodnym. Gerard nie lubił słuchać o pozytywnych afektach, wypierał ich istnienie i dlatego nie mógł zrozumieć, jak jego wcześniejsze czyny mogły zostać wybaczone. Byłem zagubiony, ponieważ nie wiedziałem, jak ubrać w słowa to, co teraz czułem. Jak okrężnie naprowadzić na odpowiedź osobę, która nie posiadała podobnych wyrazów w swoim słowniku? Dlatego milczałem, a Gerard już jakimś dziwnym sposobem nie był w stanie milczeć. Jego gałki oczne chaotycznie penetrowały obszar okolic mojej twarzy, jakby to tam mogły się ukrywać jakieś wskazówki. - Jestem ci wdzięczny, naprawdę, ale nie rozumiem - pokręcił głową w zaprzeczeniu. Wiedziałem, że nie rozumiał. Bo był przypadkiem beznadziejnym. - Relacja z Zaynem mnie zniszczyła. Nie wiem nawet, jak na niego spojrzę. A tymczasem my jemy sobie spokojny obiad. To trochę pojebane - zauważył niepewnie, co w jego przypadku wyglądało naprawdę komicznie. Uśmiechnąłem się pod nosem, wzruszając ramionami.
– A kochałeś go? - zapytałem niepewnie, znając właściwie z góry odpowiedź. Chciałem po prostu, żeby chłopak był w  stanie samodzielnie zauważyć pewną dychotomię w postrzeganiu oraz zabarwieniu emocjonalnym obu tych kontrastowych relacji czy uczuciowych środowisk.
– Oczywiście, że nie - odparł natychmiast, kręcąc głowa. Spojrzał na mnie w sposób, który sugerował, że nadal nie domyśla się związku między moim pytaniem, a potencjalną odpowiedzią klaryfikującą jego wszelkie luki poznawcze.
– No właśnie - szepnąłem niepewnie, choć już zdecydowałem, że czas najwyższy, aby przynajmniej jedna osoba w tym pseudo związku powiedziała, to, co ma na myśli, a  co potencjalnie jest takie ciężkie do zwerbalizowania. - A zanim wyjechałeś, ja już ciebie tak. Dlatego właśnie nie mam ci niczego za złe - wyjaśniłem, kiedy spuścił wzrok na talerz. - Też mnie wtedy zniszczyłeś, Gerard. Ale w całkiem inny sposób - dodałem zupełnie szczerze. Nie mogłem powiedzieć, że ta miłość była w stanie wszystko wybaczyć i puścić w zapomnienie masę przykrych faktów.
– W jaki? - zapytał niepewnie, jakby zastanawiał się nad tym, czy w ogóle chce usłyszeć odpowiedź na to zadane przez siebie pytanie. Objąłem się odruchowo ramionami, posyłając mu blady uśmiech. Dużo wspomnień na raz wróciło do mnie ze zdwojoną siłą. Wszystkie te razy, kiedy brał mnie przymusem, szybsze bicie serca, gdy odczuwałem z jego strony zagrożenie, ale nie umiałem zdefiniować tego podniecającego podszycia, które temu towarzyszyło, ilekroć nasze ciała dzieliły milimetry. Prawda była taka, że oboje mieliśmy ostro nasrane pod beretem, ale każdy z nas w trochę inny sposób.
– Było w tobie coś takiego, że nie dałeś siebie znienawidzić, choć bardzo tego chciałem - powiedziałem cicho, nie spuszczając wzroku z twarzy chłopaka. - Dlatego właśnie zacząłem nienawidzić samego siebie. Wydawało mi się, że to jedyna słuszna droga, aby jakkolwiek to rozwiazać.


~*~
Od popołudniowej rozmowy już wiedziałem, że nie będę w stanie zasnąć w nocy. Za każdym razem, kiedy te cholerne niedopowiedzenia miedzy nami pojedynczo wypływały na powierzchnię i się wyjaśniały, odczuwałem psychiczny ból. Nie chciałem skomplikowanego życia. Pragnąłem trwać sobie beztrosko w towarzystwie tego, co mnie teraz otaczało i wyprzeć gdzieś negatywne wspomnienia. Ale bez wyjaśnienia przeszłości nie da się stworzyć spójnej i zdrowej teraźniejszości. Doskonale to wiedziałem.
Frank oddychał spokojnie, leżąc na mojej klatce piersiowej. Ciężar jego ciała był bardzo przyjemny nie tylko w aspekcie fizycznym. Podobało się to też gdzieś tam z tyłu głowy. Czułem się bezpiecznie w takim układzie. Realnie jednak brakowało mi odpowiedzi na pytanie, czym sobie właściwie na niego zasłużyłem. Bo to nie było proste, dociec sedna takiego problemu. Nie zrobiłem nic… czułego, dobrego ani pięknego. Właściwie to go tylko i wyłącznie raniłem. Od samego początku. Raniłem siebie, jego, wszystkich dookoła swoim chłodem, którego nie umiałem zabić, choć usilnie się starałem tego pozbyć.
Czy kochałem Franka?
Na pewno go pożądałem. Jednak ostatnio doszedłem do wniosku, że w sumie to nie jest to samo, że powinienem się nauczyć jakoś to rozgraniczać. Pożądanie zdawało się być kierowane przez coś zupełnie innego niż emocje odpowiadające za miłość. Udało mi się się to dostrzec, kiedy pierwszy raz zaprosiłem do siebie Iero tylko po to, żeby z nim być, przebywać, siedzieć w milczeniu lub rozmawiać, robić coś czy nic, nieważne. Chciałem być blisko. Wtedy pomyślałem, że to może to, taka hybryda. Chęć bliskości, która nie jest równa chęci bliskości czysto seksualnej i chęć bliskości seksualnej, która nie zawsze jest bliskością emocjonalną…? Dość skomplikowany wniosek, ale uznałem, że to istotne dwie składowe tego, co potocznie ludzie nazywają miłością. I ja to czułem, choć nawet mimo dojścia do takich konkretnych rozmyślań, definicja tego wszystkiego była jakaś rozlana, nieostra.
Westchnąłem ciężko.
Obecnie nie istniał na świecie taki człowiek, któremu ufałbym bardziej niż Frankowi. Po prostu. Bylem w stanie powiedzieć mu wiele, choć ten proces blokowało milion mechanizmów obronnych. Chciałem, aby on też mi ufał, a jego zadeklarowana miłość stanowiła dla mnie bezpieczną bazę. Jednak jednocześnie ja tej emocjonalnej bezpiecznej bazy nie byłem w stanie mu ofiarować. Starałem się robić wszystko, żeby to zmienić - brałem regularnie leki, myślałem nad tą relacją, jednak nic się nie zmieniło, nadal byłem popierdolony i gówno wiedziałem.
- Idź w końcu spać, Gerard - Frank wymamrotał sennie i zupełnie niespodziewanie, przewracając się na drugi bok. Wraz ze zdziwieniem, moją klatkę piersiową ogarnął chłód z powodu nagłego braku ciała chłopaka. Głos Iero przebił się przez ciszę oraz przytłaczające mnie myśli zupełnie nieoczekiwanie.
- Skąd wiesz, że nie spałem? - zapytałem po chwili szeptem, przysuwając się do niego niemal automatycznie. Objąłem bruneta z góry ramieniem, a Iero złapał mnie bezwładnie za rękę i westchnął ciężko z powodu rozbudzenia.
- Inaczej oddychasz, kiedy śpisz - mruknął pod nosem, wywołując uśmiech na moich ustach. Nadal zadziwiało mnie to, że takie drobiazgi życia codziennego były dla bruneta zupełnie oczywiste.


~*~

Zielony.
To kolor trawy.
Zawsze kojarzył mi się z wiosną, odrodzeniem, nowymi pąkami na drzewach, które dawały czemuś początek - odradzały się po zimowej zagładzie.
Zielony to była w pewien sposób nadzieja.
Dlatego właśnie nie zamierzałem odstępować tych pionków Stevenowi. Uznawałem zieleń za swoją szczęśliwą i ulubioną barwę. Poza tym zamierzałem wygrać te runde w cińczyka, więc istotny był każdy rzut kostką i siły pomyślności, które nią obracały.
Planszę rozłożyliśmy na kartonach ze sprawą Carla, który co prawda nadal żył, ale wszystko właściwie się już skończyło. Ani mi, ani Stevenowi jakoś specjalnie nie spieszyło się z poniesieniem tych pudeł do magazynu. Marco chciał przedstawić przykład Carla Zaynowi. Wmówiliśmy sobie, że nie kieruje nami lenistwo, a praktyczność. Po co chodzić dwa razy, skoro Zayn być może będzie chciał sobie poczytać i zapoznać się z całą sprawą.
Ostatnio wszystko tak właśnie wyglądało - zupełnie nic się nie działo, a my graliśmy w gry, czyściliśmy co chwilę system, wymienialiśmy sprzęt i słuchaliśmy płyt Avril Lavigne z prywatnej kolekcji mrocznego władcy podziemi. Chciało mi się śmiać, kiedy porównywałem sobie w głowie obraz Stevena, jaki miałem przed zejściem do piwnicy, a jaki mam teraz, gdy widzę, jak ten postrach cienia śpiewa What if you and I just put up a middle finger to the sky? Let them know that we're still rock n roll, pokazując niewidzialnemu odbiorcy środkowy palec. Bardzo poważny mężczyzna, który z zimną krwią torturuje i zabija innych ludzi. Skrzywiłem się. To w sumie nieco przerażające, że człowiek może mieć dwie aż tak skrajnie różne twarze.
Nagle od twarzy bruneta odbiło się ziarenko słonecznika i spadło prosto na planszę. Kiedy obróciłem się za siebie, zobaczyłem Gerarda, który kręcił głową w niedowierzaniu, patrząc na nasze poważne, pracownicze zajęcie. Steven wychylił się do laptopa i zatrzymał muzykę, wcale nie czując się zażenowany swoimi upodobaniami.
- Nie za dobrze wam tu czasami? - zapytał Way, podchodząc bliżej. Poczułem krocze chłopaka na plecach, kiedy stanął tuż za mną.
- Było w sam raz, póki nie oberwałem jakąś paszą w ryj - odpowiedział Steven, strącając kawałek słonecznika na ziemię. Zaśmiałem się, widząc jego szczerze urażoną minę, co Gerard zrozumiał chyba zupełnie na opak. Poczułem, jak palce chłopaka zatapiają się w moich włosach.
- Powinieneś być po mojej stronie, gówniarzu - mruknął, zaciskając na nich pięść i ciągnąc moją głowę do tyłu.
- Ała - jęknąłem, łapiąc go odruchowo za nadgarstek. - No przecież jestem - zaśmiałem się, uderzając go mocno w dłoń. - Daj spokój - dodałem łagodnie, słysząc jego ciężkie westchnienie, gdy rozluźnił uścisk. Posłałem mu pytające spojrzenie, kiedy delikatnie pocałował mnie w kark.
- Nie chciało mi się siedzieć samemu u góry i zszedłem do was - wyjaśnił  zwięźle swoją obecność. - Nie przeszkadzajcie sobie - dodał, idąc w stronę kanapy.
Wymieniłem ze Stevenem szybkie spojrzenia, po czym oboje wbiliśmy wzrok w Waya, który położył sobie gazetę na twarzy i po raz tysięczny w tym tygodniu postanowił udawać, że idzie spać. Im bliżej było przyjazdu Zayna, tym częściej Gerard nie chciał zostawać sam u góry. Po prostu tego nie komentowaliśmy. Nie było sensu.


~*~

Z każdym dniem dusiłem się coraz bardziej powietrzem, którym oddychałem. Odnosiłem wrażenie, że zmniejsza się powierzchnia, na której mogę czuć się bezpieczny, że coraz mniej dróg się przede mna rozpościera. Jednego dnia Frank powiedział, że rozumie mój strach i panikę, że to nie jest nic zawstydzającego, że każdy by tak na moim miejscu zareagował. Z tym, że Iero chyba zupełnie nie był świadomy, że to nie o siebie się boję, a o niego. Mnie Zayn bardziej skrzywdzić nie mógł, ale Franka już jak najbardziej - bezpośrednio lub pośrednio. Mogłem się założyć, że to właśnie z takim celem między innymi tutaj przyjedzie. Żeby zniszczyć to, co uznał kiedyś za zagrożenie.
Dudniąca w piwnicy muzyka wydawała się stwarzającą pozór bezpieczeństwa powłoką, która odcinała nas od świata zewnętrznego. Poczułem się nieswojo, kiedy Steven ją nagle wyłączył.
- I tak pracujecie? - zapytał Marco, a ja przewróciłem oczami. Postanowiłem udawać wielce zaspanego, bo nie miałem nastroju dostawać opierdolu za to, że nic nie robię, chociaż ostatnio naprawdę nic poważnego do tej roboty nie było.
- Przynajmniej macie tutaj fajny klimacik - powiedział znajomo-nieznajomy głos. Nie potrzebowałem zbyt wiele czasu, aby odpowiednio dopasować go do konkretnej osoby. Dosłownie sekunda wystarczyła, aby zupełnie mnie sparaliżować. - U nas jest tak nudno, że nawet nie chce się specjalnie żyć.
Zayn.
- A ten co tam najlepszego kurwa wyprawia? - westchnął Perez z irytacją. Czułem, że bardzo dobrze chce wypaść. Najlepiej chciałby zaprezentować się jako potężny władca piekieł, który jest surowy i sieje postrach, ale dla zaufanych ludzi ma śladowe ilości pobłażania. Taki profil dobrze wygląda. Bardzo dawno temu mi to tłumaczył ale już zdążyłem pięć razy zapomnieć, jaki cudowny i powalający na kolana efekt w tym upatrywał.
- Śpi - odpowiedział szybko Frank, choć wcale nie powinien się odzywać i doskonale o tym wiedział. Co za głupi dzieciak. Zacisnąłem mocno powieki.
- Przy tej muzyce? - zapytał Marco ze zdziwieniem na pograniczu rozbawienia, co nigdy nie było w jego przypadku zbyt dobry znakiem. Nerwy w jego cele powoli przejmowała irytacja.
- Gerard tak naprawdę zaśnie w każdych warunkach - uparcie odpowiadał Iero, choć nikt nie oczekiwał odpowiedzi. To było kochane  z jego strony, ale dobrowolnie kopał sobie grób. Podejrzewałem, że nadal czuł w żebrach ostatnie spotkanie z Marco na mało przyjaznym gruncie.
- Już wstaje, jezus - mruknąłem fałszywie sennie, udając irytację, że ktokolwiek mi przerywa wyimaginowaną drzemkę. Ściągnąłem sobie ciężkim i powolnym ruchem ręki gazetę z twarzy. Usiadłem powoli na krawędzi kanapy, przeczesując włosy niedbałym gestem dłoni.
Spojrzałem prosto w oczy mojemu prywatnemu demonowi, który wyglądał tak, jak go zapamiętałem, kiedy wyjeżdżałem - radosnego, władczego, bez cienia skruchy na twarzy, która zawsze była pokryta maską beztroski oraz lekceważenia, choć jakby zajrzeć pod nią, człowiek zostałby chaos oraz wir negatywnych uczuć. Zayn posłał mi uśmiech pełen wyższości, jakby wiedział coś, o czym nie mam pojęcia. Poruszył znacząco brwiami na powitanie.
Nienawidziłem go.
Tym bardziej nie postarał się o odkupienie w moim sumieniu, kiedy jego spojrzenie spoczęło na Franku, który bez wahania je odwzajemnił. Iero w swoich licznych uprzedzeniach co do Zayna, zachowywał kamienną twarz, podczas gdy Suskind wręcz przeciwnie - był zadowolony jak nigdy wcześniej. W końcu poznał faceta, od którego uciekłem.
Poznał faceta, który nieświadomie go upokorzył.



~.~

Jak zwykle zajęło mi to milion lat świetlnych, ale cóż. Podwójna sesja nie wybiera człowieka, to człowiek jest na tyle głupi, aby wybrać podwójną sesję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz