23
Biegłem lasem.
Lasem ciemnym i podświadomie stwarzającym zagrożenie.
Lasem, który doskonale znałem.
Lasem, który znałem tylko z opowieści i sennych
koszmarów.
Teraz znów w nim byłem, uciekając przed cieniem bez
konkretnej formy i kształtu. Wiedziałem, że ten cień w rzeczywistości przyjmuje
postać człowieczą, która nie potrafi mnie opuścić - jak na widmo przeszłości
przystało.
Pragnąłem się wyrwać z otaczającej mnie matni, będąc w
pełni świadomym tego, że moje obecne położenie, to tylko kolejny wytwór chorej
wyobraźni. Podszepty nieświadomości, które w jakiś dziwny sposób wdzierały się
do tego, co było na powierzchni. Odnosiłem wrażenie, że im szybciej od tego uciekam,
tym prędzej mnie to dogania, chcąc pożreć żywcem.
To była gra, w której zawsze ponosiłem porażkę. Chciałem
doprowadzić ją do końca, wyjść z labiryntu, w którym co noc błądziłem, szukając
rozwiązania. Zacząłem w ogóle wątpić w to, że takowe rozwiązanie istnieje.
Wiedziałem, że póki nie poradzę sobie z tym problemem, będzie on narastał,
niszcząc to, co obecnie usiłowałem na jawie zbudować.
Opadłem ciężko plecami na potężny konar, usiłując złapać
oddech. Wiedziałem, że muszę biec dalej, biec przed siebie, choć w piersiach
brakło tchu. Musiałem to zrobić, aby w końcu się stąd wydostać i zacząć żyć
normalnie.
- W końcu cię dopadnie, Gerard - usłyszałem znajomy
głos, roznoszący się echem w przestrzeni. - To w końcu cię dopadnie. I
zniszczy.
Kiedy
zerwałem się łóżka, zamiast mroku wilgotnego lasu, przywitał mnie półmrok
nowojorskiej sypialni. Westchnąłem z niedowierzaniem, przewiercając na wylot
wzrokiem bezpieczną i dobrze mi znaną przestrzeń. Lata mijały, a ja wciąż nie
umiałem pozbyć się szoku, który zawsze mi towarzyszył przy gwałtownym powrocie
do rzeczywistości. Przetarłem dłonią ściągniętą sennym przerażeniem twarz i
obróciłem głowę w bok. Od razu zauważyłem zaniepokojony wzrok Franka, który
siedział tuż obok i trzymał dłoń na moim kolanie. Oczy Iero przyglądały mi się
uważnie w ciemności i, choć nie mogłem tego stwierdzić przy zupełnym braku
światła, biło od nich ciepło oraz zmartwienie. Odetchnąłem głęboko, opierając
czoło na ramieniu chłopaka, usiłując jakkolwiek uspokoić swój przyspieszony oddech.
-
Znów zły sen? - zapytał łagodnie, delikatnie przeczesując moje włosy raz za
razem. Pokiwałem powoli głową, przymykając powieki. Poczułem się trochę jak
dziecko, które po każdym koszmarze musi znaleźć ukojenie w ramionach swojej
matki. O dziwo jednak, zupełnie dobrze się z tym czułem. Cieszyłem się, że
czasami mogę się do kogoś przytulić i nie być zwyczajnie z tym wszystkim sam.
Obecność Franka dodawała mi więcej otuchy, niż kiedykolwiek bym na głos
przyznał. Ale brunet o tym doskonale wiedział i w milczeniu akceptował fakt, że
nie umiem głośno mówić o podobnych sprawach. Przynajmniej póki co to
akceptował.
-
Krzyczałem? - zapytałem po dłuższej chwili milczenia.
-
Strasznie - potwierdził spokojnie, kreśląc delikatnie palcem kółka na moim
karku. Wyprostowałem się niespiesznie, posyłając mu znużone spojrzenie. Trochę
niezręcznie czułem się z myślą, że marnuję sen nam obu. Iero co prawda jeszcze
nigdy się nie na to nie poskarżył, ale też na pewno nie czerpał przyjemności z
zarwanej nocy. - Masz ochotę o tym
pogadać? - zaproponował subtelnie. Wiedziałem, że bardzo chciał, abym w końcu
się na niego otworzył i na pewno bym to zrobił, gdybym tylko potrafił. Jakimś
cudem moje serce wciąż paraliżowała niemoc i blokowała umysł na poziomie
podejmowania racjonalnych decyzji. Oboje byliśmy już duzi i dojrzali - oboje
byliśmy akceptujący oraz doświadczeni życiem. Więc w czym tkwił ten problem?
Gdzie i jak głęboko zakorzeniła się ta niemożliwa do przezwyciężenia blokada?
Frank tak czy siak był jedyną osobą, na którą byłbym w stanie się kiedyś
otworzyć, jednak jeszcze nie teraz. Teraz nadal nie umiałem.
-
Nie - odparłem cicho, choć chłopak i tak znał dobrze odpowiedź na długo przed
tym, jak zadał pytanie. Pocałowałam bruneta powoli w odkryty skrawek skóry przy
obojczyku - Wszystko w porządku - zapewniłem go stabilnym głosem. Bo
rzeczywiście tak było. Jakoś umiałem się przy nim wyciszyć, ogarnąć i uspokoić.
Nie rozumiałem, jak to się działo, bo nawet przy własnej matce czy Isabelle nie
byłem w stanie do tego stopnia się odprężyć, co przy Franku. Już tak po prostu
na mnie działał.
-
Na pewno? - zapytał z troską, nieudolnie ukrywając ziewanie. Zaśmiałam się,
kręcąc głową na boki.
-
Przecież to tylko sen - powiedziałem zupełnie bez przekonania. Iero jednak był
raczej zbyt zmęczony, aby to wyłapać i kiwnął tylko parę razy głową na znak, że
rozumie i w sumie to mam rację, po czym opadł ciężko na poduszkę i chyba od
razu zasnął.
Wyjrzałem
przez okno na ciemny krajobraz miasta, które niby pogrążone w mroku nocy,
jednak świeciło odbitym blaskiem lamp, budynków i billboardów. W takich
chwilach docierało do mnie, jak bardzo chciałbym wrócić do tego domu w Norfolk,
usiąść przy ognisku i spojrzeć w niebo, będąc w stanie dostrzec na nim gwiazdy
zamiast spalinowego pyłu przesłaniającego horyzont. Chciałem wrócić do Norfolk
z Frankiem, postarać się jakoś ułożyć sobie tam życie i odciąć się od
toksycznego świata mafii. To jednak były zwykłe marzenia, które miałem jakimś
cudem czelność posiadać. Wiedziałem, że nie powinienem, że pewnie zginę przed
trzydziestką z ręki Marco, policji albo któregoś z mafijnych konkurentów.
Jednak od kiedy poznałem Franka, nie umiałem tego zatrzymać, nie umiałem powstrzymać
się przed marzeniami. Iero był moją największa, jeśli nie jedyną, słabością,
czego z dnia na dzień obawiałem się coraz bardziej.
Spojrzałem
na spokojną twarz chłopaka, zastanawiając się, dokąd właściwie zmierzamy, gdzie
nastąpi nasz koniec i jak prędko do niego dojdzie. Żyliśmy sobie w tajemnicy i
ukryciu, chowając nasze uczucia przed innymi. Nie chciałem pokazać, że można
mnie w jakikolwiek sposób zmanipulować. Moja słabość oznaczała też słabość
Franka oraz stwarzała dla niego zagrożenie. W naszym świecie było zbyt wiele
osób, które chciały dorwać Marco, dorwać mnie czy Stevena. Nie mogłem pozwolić,
aby w jakikolwiek sposób to, kim jestem i jaki jestem, rzutowało na jego
bezpieczeństwo. Lepiej było udawać, że nic dla mnie nie znaczy.
Położyłem
się powoli za brunetem i ostrożnie otoczyłem go ramieniem. Czułem, jak życie
ostatnio wymyka mi się spod kontroli. Nie byłem sobą, a zamęt w mojej głowie
osiągał apogeum, czyniąc mnie niemożliwym do życia. Współczułem Frankowi, że
musi się ze mną męczyć i użerać. Współczułem mu, że się ze mną męczyć mimo
wszystko chciał.
~*~
Gerard
mówił, że to tylko sen, ale jednak nie spał całą noc. Ja też nie byłem w
stanie. Kiedy udało mi się w końcu zmrużyć oko na parę chwil, obudził mnie
chłód wcześniej wygrzanego łóżka. Chłopak stał przy oknie i patrzył w dal na
miasto, tonąc w swoich myślach, które doprowadzały go do bóg wie jakich
wniosków. Przetarłem zaspane oczy, wzdychając ciężko. Papierosowy dym unosił
się dokoła nagiego ciała Waya, tworząc nieprzyjemne wrażenie czegoś
zawiesistego i ciężkiego. Obserwowałem go przez chwile z dystansu, sunąc powoli
wzrokiem po linii jego sylwetki. Nie mogłem się powstrzymać przed złudnym
wrażeniem, że z dnia na dzień niknął w oczach coraz bardziej. Była to zapewne
kwestia światła albo zwyczajnie pozycji, w jakiej stał. Jadł zupełnie normalnie
i nie miałem podstaw sądzić, że aż tak bardzo schudł. Mimo wszystko ostatnio
marniał mentalnie, co automatycznie rzutowało na to, że postrzegałem go jako
kogoś bardzo kruchego.
Wstałem
powoli z łóżka, poprawiając sobie obkręconą na brzuchu koszulkę. Nie rozumiałem,
jak można żyć w ten sposób - zadręczając się, dusząc w sobie każdy problem,
przeżywając raz po raz jakiś znany tylko sobie fragment przeszłości. To było
niezdrowe, niepoprawne. To niszczyło człowieka od środka. Podszedłem do Waya,
niemal ciagnąc za sobą nogi ze znużenia i przemęczenia. Oboje jutro szliśmy do
pracy. Biorąc pod uwagę, że miałem cały dzień spędzić znów przy komputerze, to
nie wyobrażałem sobie tego bez co najmniej jednej krótkiej drzemki gdzieś na
piwnicznej kanapie.
-
Gerard - szepnąłem niemrawo z nganą, podchodząc do niego niespiesznie.
Spomiędzy ust chłopaka wydobyło się głośne westchnienie.
-
Wiem, wiem - mruknął ze znużeniem, jakbyśmy przerabiali to już milion razy.
Oparłem się ciężko czołem na jego klatce piersiowej, a on mocno mnie do siebie
przytulił, zaciągajac się papierosem tuż nad moja głową.
~*~
-
Nigdy nie wprawiało cię to w żadne kompleksy? - Frank się zdziwił nie na żarty.
Wzruszyłem ramionami. Średnio mnie to obchodziło po prostu. - Te dzieciaki
potrafią wyczyniać w kuchni takie rzeczy, o jakich nam się w życiu nawet nie
śniło - stwierdził z taką dumą, jakby
sam spłodził jedno z tych Mastechefów wersji Junior.
-
Znaczy się… - mruknąłem, nie umiejąc mu w jakiś specjalny sposób odpowiedzieć.
Naprawde mnie to nie obchodziło. - No w sumie spoko, że tak umieją - wydukałem
w końcu. - Chyba - dodałem po chwili,
nie wiedząc, jaką chłopak ma teraz minę. Szliśmy powoli korytarzem, także jego
twarz przysłaniała maska, a głowę kaptur.
-
No dobra - mruknął z rozbawieniem, porzucając temat. Byłem mu za to wdzięczny.
Nie lubiłem rozmawiać o gotowaniu, ponieważ sam gotować nie umiałem. Frank miał
trochę inaczej. Był w stanie zrobić w
kuchni nieco więcej niż jajecznicę czy tosta.
-
Chcesz przyjechać do mnie po pracy? - zapytałem po chwili ciszy. - Izzy znowu
nie będzie.
-
Jestem umówiony na tatuaż - powiedział, zerkając na mnie przelotnie.
-
Znowu? - zdziwiłem się. Iero miał już całkiem sporo tatuaży, na plecach,
ramionach, szyi. Nie rozumiałem, po co mu kolejny, ale nie sprzeciwiałem się
temu. Jeśli chciał, to była tylko i wyłącznie jego decyzja. Dobrze to wszystko
na nim wyglądało, więc właściwie nie miałem nawet prawa się temu sprzeciwiać. -
Gdzie tym razem? - zapytałem, kiedy kiwnął powoli głową na potwierdzenie.
-
Na dupie - stwierdził kąśliwie i z przekąsem. Humor wyraźnie mu dzisiaj
dopisywał. Mi z resztą jakoś też. Był ładny i słoneczny październikowy dzień.
Do pracy przyszliśmy dzisiaj na piechotę i nawet jeśli resztę doby mieliśmy
spędzić pod ziemią, to liczył się dobry start.
- Ach,
rozumiem, że to tak dla mnie - zażartowałem. - Żebym mógł go podziwiać -
szepnąłem mu do ucha, a chłopak odruchowo zdzielił mnie pięścią w ramię.
-
Jaki ty jesteś czasami głupi - zaśmiał się z niedowierzaniem. Rozłożyłem
ramiona na bok, kręcąc głową bezradnie, jakbym już nie był w stanie temu
zapobiec.
-
Aj, aj, maluszku - westchnąłem przeciągle, obejmując go ramieniem. - Co ty byś
beze mnie zrobił?
~*~
Przez
sekundę miałem wrażenie, że usłyszałem jego śmiech. Nie byłem do końca pewny,
czy to było możliwe i ciężko było mi zweryfikować i opisać dźwięk, którego
nigdy wcześniej nie słyszałem. Sama możliwość zaistnienia podobnego zjawiska
wydawała się być nieprawdopodobna.
Gerard
szedł powoli korytarzem przed nami, zarzucając w pewnym momencie ramie na o
wiele niższego od siebie chłopaka z kapturem na głowie. Jego ręka jednak tak
szybko, jak się na nim znalazła, tak szybko też spłynęła powoli w dół, wracając
z powrotem do swojej pierwotnej pozycji luzem, jakby otoczyła nieznajomego w
geście zapomnienia.
-
Jak dobrze widzieć, że wstaliście dobrą nogą, chłopcy - przywitał się pan
Perez, zwracając tym samym na siebie uwagę.
Wydawało
mi się. Twarz Gerarda była tak samo chłodna jak zawsze. To musiał być śmiech
chłopaka, któremu zza maski widać było tylko skrzące się radośnie, bursztynowe
oczy. Niesamowicie ciekawiło mnie, jak można zachować w tym miejscu pogodę
ducha. Na dole nie było niczego, co mogłoby życiu nadać jasnych barw. Chyba, że
kogoś szczerze bawiło ludzkie cierpienie, wtedy rzeczywiście - mógł się śmiać
do utraty tchu. Właściwie skoro szedł gdzieś z Gerardem, to taki scenariusz był
bardzo prawdopodobny. Uzupełniali się w czerpaniu satysfakcji z tych samych,
bezdusznych rzeczy.
Nagle
poczułem, jak moje serce omija kilka istotnych uderzeń.
Nikt
nigdy nie zwracał na nas uwagi.
Byliśmy
tłem.
Dlatego
kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, doznałem ciężkiego szoku, ponieważ
jeszcze nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło. Przekonanie o własnej
transparentności nie przygotowało mnie na tego typu sytuację. Oczy nieznajomego
od razu zmatowiały, jakby właśnie przeprowadzał w głowie szybką analizę mojej
osoby i niezbędne do tego kalkulacje okoliczności, w jakich pierwszy raz
widzieliśmy siebie nawzajem. Nie byłem w stanie przestać mu się przyglądać,
ponieważ same jego oczy były na swój sposób okrutnie hipnotyzujące i
przeszywające. Płynne złoto. Nie umiałem
opisać dokładnie tego uczucia - uczucia odzierania ze wszelkich tajemnic.
Odczuwałem przejmujący chłód ciała przy jednoczesnym pragnieniu zachowania
niewzruszonej maski kompletnego zobojętnienia. Kiedy chłopak się odezwał,
przeszedł mnie dreszcz z powodu kontrastu, jakim emanowało moje wyobrażenie na
jego temat, a stanem rzeczywistym bądź też wykreowanym na potrzeby chwili
pozorem.
-
Wyjątkowo ładna, październikowa pogoda - przyznał bardzo ciepło i delikatnie,
przerywając nasz specyficzny kontakt wzrokowy. Czułem, że wiedział już o mnie
tyle, ile były mu w stanie dostarczyć istniejące na świecie informacje. Nie
umiałem nawet opisać dokładnie tego uczucia. To było czyste zdumienie, że ktoś
w końcu zwrócił na mnie uwagę oraz szczera obawa, że w istocie ktoś tego w
ogóle dokonał. Dotarło do mnie, że właśnie z tego powodu ten człowiek nie ma
twarzy. Nie ma twarzy, ponieważ jego zadaniem jest obserwacja i nieuchwytność.
Poznanie jego tożsamości nikomu by się tutaj nie przysłużyło, choć nasze
tożsamości nie pozostawały dla niego żadną nowością.
-
Idealna, żeby pracować - stwierdził kategorycznie pan Perez, dając wszystkim do
zrozumienia, że nie są mile widziani na tym korytarzu, kiedy urządzają sobie
prywatę.
-
Zdecydowanie - przyznał ciepły głos, posyłając mi ostatnie, przeciągłe
spojrzenie, jakby usiłował na koniec zapamiętać każdy rys mojej twarzy, po czym
obrócił się do nas plecami i po chwili spokojnego spacerku zniknął za rogiem.
-
Masz co dzisiaj robić, Gerard? - zapytał szef z przekąsem, posyłając mu
zagadkowe spojrzenie.
-
Tak, zdecydowanie - odparł sztywno, zerkając na Briana i Zayna. Odniosłem
wrażenie, że spojrzenie, jakim obdarzył tego drugiego było o wiele bardziej
mroczne niż przewidywała ustawa i nieco dłuższe niż powinno. - Nie ma mnie dziś
dla nikogo - dodał strasznie oschle, krzywiąc się przy tym, jakby niedaleko
wybiła kanalizacja. Wyglądało na to, że Gerard nie był zbyt przychylnie
nastawiony wobec gości pana Pereza, co tylko stawiało w mojej głowie kolejne
pytania bez odpowiedzi.
-
To świetnie - szef mruknął pod nosem. - Zmywaj mi się stąd do roboty w końcu -
powiedział po chwili nieco gwałtowniej, kiedy mężczyźni nadal nie skończyli
jakiejś niemej walki na to, którego wzrok szybciej zabije. W końcu Gerard
odszedł, lecz w zupełnie innym kierunku, niż znajdował się jego gabinet. Udał
się szybkim krokiem tam, gdzie zniknął chłopiec o bursztynowych oczach.
~*~
Byłem
jakby obok tego wszystkiego, czego i tak nie rozumiałem. Siedziałem na krześle
z założonymi na klatce piersiowej rękami i obserwowałem z dystansu, jak Gerard
i Steven po raz tysięczny w tym tygodniu skaczą sobie do gardeł. Cała sprawa
wydawała się być banalna, ale tylko z mojej perspektywy.
Za
niecały miesiąc w nigdzie niezapisanym kalendarzu firmy figurował wielki targ
nieletnich dziewczyn, które miały później być oddawane jako ekskluzywne
prostytutki do mafijnych burdeli. Marco brał w tym udział jedynie gościnnie,
grzecznościowo, w roli obserwatora, ponieważ sam powoli kończył cały projekt
usuwania tego typu atrakcji w swoim biznesie. W całym wydarzeniu oprócz jego
ochroniarzy, miał również partycypować Gerard. Steven ponoć każdego roku akurat
ten dzień listopada miał zawsze wolny, o czym czarnowłosy doskonale wiedział.
Marco postanowił nieoczekiwanie zabrać ze sobą Zayna, na co Way stwierdził, że
on się wycofuje z całej tej imprezy i Perez musi sobie znaleźć za niego
zastępstwo. No i je sobie znalazł, tylko niestety adresat miał zupełnie inne
plany, o których akurat nie mógł wiedzieć szef i oficjalna ucieczka z realną
wymówką nie wchodziła tutaj w rachubę.
Tak
jak już od dawna wiedziałem, nawet Steven, który rzekomo nie posiada życia
prywatnego i swoich małych sekretów, w rzeczywistości miał wielkie tajemnice, o
których istnieniu nikt nigdy miał się raczej nie dowiedzieć. Dlatego w pełni go
rozumiałem, choć skala oburzenia oraz wyzwisk, jakie ostatnio kierował pod
adresem Gerarda osiągnęła wręcz patologiczny wymiar. Zacząłem się aż zastanawiać,
czy owa gra jest naprawdę aż tak warta swojej ceny. Sprawa musiała być okrutnie
poważna, albo po prostu tak niesamowicie istotna w systemie wartości Stevena,
że nie szczędził słów.
Oczywiście
w sercu brałem stronę Gerarda. Jednak tylko z początku - do czasu aż nie
puściły mu hamulce i sam nie otworzył gęby. Wtedy uznałem, że nie zamierzam się
nawet w to mieszać. Niech każdy rozwiązuje swoje sprawy na włąsną rękę. Szambo
wyjebało do tego stopnia, że gdyby mogli, to wyciągali by na wierzch zakopane
brudy swoich zmarłych przodków sprzed pięciuset pokoleń. Dowiedziałem się na
przestrzeni ostatnich kilku dni takich rzeczy, że raczej wolałbym być głuchy na
czas ich mini igrzysk śmierci. Ten z tym, ta z tamtym, a kiedy ten, to tamten
ten, bo w tajemnicy to tak, a jawnie to siak, a ty skurwysynu bez honoru to co
- a no nic, bo ty tamty, a siamty, a wracaj do zakładu chory pojebie, nie
byłeś, nie wiedziałeś, to zamknij ryj egoistyczna świnio.
I
tak w kółko.
Tak
bez końca.
-
Życzę ci, żeby ktoś też ciebie kiedyś tak potraktował - warknął w końcu mój
przyjaciel. - Uzmysłowisz sobie w końcu, że cały świat wcale się dokoła ciebie
nie kręci, zajebany kutasiarzu - rzucił na odchodne, idąc w stronę wyjścia. -
Może ty mu przemówisz w końcu do rozsądku, bo ja już się poddaje - powiedział
do mnie, wychodząc z trzaskiem drzwi z piwnicy. Spojrzałem niepewnie na
Gerarda, który nadal stał w miejscu z dłońmi na biodrach, patrząc w przestrzeń,
jakby nie do końca docierało do niego, że ktokolwiek na tym świecie śmiał go
nazwać per zajebany kutasiarz.
-
Mój się kręci - szepnąłem z uśmiechem, chcąc go odrobinę rozweselić, ale posłał
mi tak chłodne spojrzenie, że od razu uśmiech spełzł mi z twarzy. Zaklął
siarczyście pod nosem i usiadł na kanapie.
Zupełnie
odrębną kwestią zdawał się być fakt, jak Gerard ostatnio się zachowywał. Na
powrót stał się chłodny, zdystansowany i zupełnie mi obcy. Każda inicjatywa czy
dobre słowo z mojej strony odbijały się do niego jak od lodowej ściany, której
nic nie było w stanie roztopić. Nie
chciał spędzać ze mną czasu, na korytarzu raczej unikał, udawał, że Marco
zawala go stertą roboty, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wiem, że
to kłamstwo. W firmie już od dawna nic się nie działo. Pozostawało nadal
pytanie dlaczego. Dlaczego taki był.
Nasza
seksualna relacja niewiele różniła się od tej sprzed wyjazdu Waya do Kanady.
Przychodził, brał, zamienił parę słów i wychodził. Było mi to nie na rękę do
tego stopnia, że zacząłem się cieszyć, kiedy go nie widziałem. Towarzyszyła
temu świadomość, że nie będzie usiłował się za mnie zabrać bez mojej zgody.
Było to strasznie przykre. W Gerardzie po kilku miesiącach względnej
emocjonalnej stabilności, nastąpił tragiczny regres, który jakimś cudem stale
postępował. Na powrót stał się tym mrocznym i agresywnym chłopakiem, który mnie
niepokoił.
Po
bardzo długiej chwili milczenia i wpatrywaniu się Waya pustym wzrokiem w
przestrzeń, postanowiłem podejść do niego i usiąść tuż obok. Nie spodziewałem
się z jego strony żadnej reakcji, więc gdy rzeczywiście takiej nie otrzymałem,
postanowiłem wsunąć delikatnie swoją dłoń między jego szczelnie splecione.
-
Co się z tobą dzieje ostatnio, Gerard? - zapytałem spokojnie, kiedy zacisnął
swoje palce na moich.
-
Co takiego niby? - mruknął niechętnie, krzyżując nasze spojrzenia.
-
Co cię tak dręczy, hm? - zmieniłem pytanie, licząc, że może w ten sposób
skłonię go do rozmowy. To także jednak nie podziałało.
-
Nic - udał zdziwienie, wzruszając ramionami, jakby naprawdę nie widział
problemu.
-
Żyjesz od kilku tygodni w jakimś innym świecie - powiedziałem wprost. Chłopak
spuścił wzrok.
-
No nie wiem… - zastanowił się. - Może to ta jesień? - spróbował zbyć temat, ale
nie chciałem znów dać mu za wygraną. Ile czasu mógł mnie jeszcze w ten sposób
zbywać? Niestety odpowiedź brzmiała - bardzo długo. Taki właśnie był Gerard -
mistrz ucieczki i manipulacji, mistrz zwodzenia.
-
To nie jesień - stwierdziłem kategorycznie. - Porozmawiaj ze mną - poprosiłem,
nie móc w pełni zlikwidować nutki błagania, która wkradła mi się pomiędzy
struny głosowe. Otrzymałem od czarnowłosego spojrzenie, które sugerowało, że
sam nie wie, co właściwie teraz powinien zrobić, jakby walczył głęboko w sobie
przy podjęciu prawidłowej decyzji.
W
końcu Gerard zrobił to, co umiał najlepiej, aby zamknąć mi usta, tamując inne
pytania, które chciały się wydostać na powierzchnię. Pocałował mnie krótko
najpierw w usta, później w nos i wyszeptał:
innym razem, po czym wyszedł czym prędzej, jakby w obawie, że moje pełne zawodu oraz rezygnacji
spojrzenie mogłoby go dosięgnąć.
~*~
Od
jakiegoś czasu bardzo poważnie zastanawiałem się nad powrotem na terapię. Byłem
w stanie niepostrzeżenie przeznaczyć na coś takiego dwie godziny w tygodniu i
zarazem uchować w tajemnicy. Raniłem siebie, raniłem innych i byłem nieznośny -
tak przynajmniej twierdziła Izzy. Wierzyłem jej, choć treść tych słów w obecnym
stanie mojej apatii była nieco abstrakcyjna. Dlatego wolałem unikać Franka.
Krzywdziłem go swoją nieobecnością, ale miałem jeszcze tyle rozumu w głowie,
aby wiedzieć, że swoją bliskością zaszkodziłbym mu znacznie bardziej. Jednym
słowem zaliczyłem kompletny emocjonalny zjazd. Przez czas, jak brałem leki,
wszystko wydawało się jakoś grać. Ostatnio jednak odnosiłem wrażenie, że mój
organizm niezwykle szybko je zwalczył, jakby to co, co we mnie siedziało było
znacznie silniejsze od jakiegokolwiek medykamentu. A może na to nie było
lekarstwa? Może zwyczajnie moja dusza była tak przeżarta i zniszczona, że parę
tabletek czy płynów nie mogło jej załatać? Już sam nie wiedziałem…
Musisz wpuścić miłość do swojego serca, Gerardzie, mawiała moja babcia.
Jednak ja nie wiedziałem, czym jest miłość, jakbym cierpiał na jakąś
zaawansowaną formę jebanego autyzmu. Jedyne co musiałem, to w końcu zebrać się
w sobie i porozmawiać z Frankiem. Tylko i wyłącznie to mnie męczyło. Dręczył
mnie fakt, że nie umiem mu przekazać prostych komunikatów, prostych informacji,
które przecież tak wiele by ułatwiły. Na początku sądziłem, że to obawa przed
tym, że chłopak mnie zostawi, powstrzymywała mnie przed uzewnętrznieniem swoich
myśli, przeszłości czy pragnień. Tak jednak wyglądało skuteczne okłamywanie
się. Podświadomie doskonale wiedziałem, że sam sobie wciskam bardzo dobry kit.
Iero w życiu by mnie nie zostawił z takiego powodu i cudownie mi się spało z tą
myślą. Bezpieczna baza, tak to nazywają. Ja najzwyczajniej w świecie nie
umiałem się pogodzić z myślą, że mógłbym zostać uznany za psychopatę, jakiegoś
chorego frajera. Jednym ze scenariuszy też rządził fakt, że dla Iero moja
historia mogłaby się nie okazać autentyczna lub aż tak traumatyczna, jak ja ją
postrzegałem. Coś, co mi zrujnowało życie Frankowi mogłoby się wydać
niedorzeczne i śmiesze, ponieważ doskonale wiedziałem, że jego dzieciństwo i
całe nastoletnie życie było istnym koszmarem. Nasze tragedie, gdyby położyć je na
jednej szali, zupełnie nie były sobie równe. Choć w życiu nie przeszłoby mi to
przez gardło, musiałem przyznać przynajmniej przed samym sobą, że byłem dużo
słabszy psychicznie niż Frank. Nie miałem pewności czy akurat w tej chwili, ale
kiedyś na pewno. Różnica w nas obecnych polegała na tym, że jego traumatyczna
przeszłość nie stanęła mu na przeszkodzie, do zachowania w sercu ciepła, a moja
po prostu przykra i nieprzyjemna zrobiła ze mnie zimnego bezdusznika. Zatem
tym, co mnie w dużej mierze hamowało był wstyd. Wstyd o podłożu bardzo
niejednorodnym, wręcz pstrokato mozaikowym.
Moje
dziwne i niecodzienne myśli przerwało pukanie do drzwi. Westchnąłem ciężko,
odrywając wzrok od białego sufitu, który musiał słuchać wszystkich moich żali i
jeszcze trzymać się wciąż poziomie, mimo całej ich żałosności.
-
Mhm - mruknąłem głośno, średnio zachęcając gościa do naciśnięcia klamki. Miałem
już tylko nadzieje, ze nie jest to Steven. Nie umiałbym dzisiaj na niego
spojrzeć. Musiałem go jakoś przeprosić, ale nie do końca wiedziałem, kiedy
zdołam przecisnąć te słowa przez gardło nawet w zawoalowanej formie. Kiedy
drzwi powoli skrzypnęły, przeniosłem niespiesznie zmęczone spojrzenie w stronę
wejścia. Od razu zrobiło mi się jakoś chłodniej. - A ty tu czego? - zapytałem
lodowato, siadając prosto w fotelu.
-
Mój pobyt tutaj powoli dobiega końca, a wydaje mi się, że nie zdążyliśmy
porozmawiać, jak należy - powiedział Zayn z tym swoim kretyńskim półuśmiechem
na gębie.
-
Jakbym chciał jeszcze kiedykolwiek z tobą rozmawiać, to na pewno bym to zrobił
- odpowiedziałem chłodno. - Jak pewnie zdążyłeś się już domyślić, ochoty takiej
nie mam, więc rozmawiać także nie mamy o czym.
-
Przestań - zaśmiał się, wkładając dłonie w kieszenie spodni. Podszedł do mnie
bliżej, zmuszając mnie do wstania. Nie mogłem mu pozwolić do górowania nade mną
w jakikolwiek sposób. Spojrzałem na niego przeciągle, zastanawiając się, po co
się fatygował z przyjściem, skoro doskonale wiedział, że nie zamierzam wdawać
się z nim w zbędne dyskusje.
-
Wiesz… - zaczął powoli.
-
Nie wiem - przerwałem mu bez wahania. - I nie chce wiedzieć. Wynoś się.
-
Wow - zaśmiał się, spoglądając na mnie lisio, lecz jednak nadal stał
niewzruszenie - zbyt blisko. Zrobił kolejny krok w moją stronę, z powodzeniem
naruszając wszelkie granice mojej strefy komfortu. - Wyjechałeś z Edmonton bez
mojej wiedzy, bez mojego pozwolenia - powiedział po dłuższej chwili milczenia.
- Zdenerwowałem się - stwierdził spokojnie, choć mogłem sobie jedynie
wyobrazić, jak ten jego spokój wówczas w rzeczywistości wyglądał i jak bardzo
na tym ktoś ucierpiał. Jeśli kiedykolwiek ktoś się ośmielił nazwać mnie za
moimi plecami popaprańcem, to powinien wybrać się na wycieczkę do Kanady i tam
poznać prawdziwego wariata. - Czekałem na ten wyjazd. Odliczałem dni do wizyty
w Nowym Jorku, żeby się przekonać, czy jeszcze w ogóle żyjesz. I napotkałem
podwójne rozczarowanie - nie dość, że wciąż oddychasz, to jeszcze masz się
świetnie - stwierdził z przekąsem. Milczałem. Nie miałem temu chłopakowi nic do
powiedzenia. - Ja nigdy nie odpuszczam, Gerard. Jeśli chcę coś zniszczyć,
niszczę to. Jeśli postawię sobie jakiś cel, to osiągam go bez względu na to,
jak wyboista będzie droga, którą będę musiał pokonać. To, że jesteśmy sobie
teraz w twoim pokoju kilka metrów pod ziemią, wcale nie oznacza, że nigdy nie
spotkamy się gdzieś na powierzchni, z dala od tego świata. Rozumiesz, co chcę
ci przez to powiedzieć? - zapytał półszeptem, chcąc zapewne nadać swojej
wypowiedzi mrożącego krew w żyłach wydźwięku. Zdziwiło mnie jednak, że jego
słowa nie wywarły na mnie żadnego wrażenia. Wręcz przeciwnie. Nawet odrobinę
mnie to wszystko rozbawiło. Czy on mi właśnie jakoś śmiesznie groził? Tylko
taka myśl mi obecnie towarzyszyła.
-
Wynoś się - powtórzyłem spokojnie i stanowczo, chociaż nasze twarze dzieliły
milimetry. Nie zamierzałem się ustosunkowywać do jego wzruszającej opowieści.
Stwierdziłem, że takiego narcyza jak Zayn nic nie zaboli bardziej niż zwyczajna
ignorancja. Był na moim terenie. W Nowym Jorku to ja miałem przewagę i nie
zamierzałem pozwolić Suskindowi na jakąkolwiek samowolkę. Nie wiem, co takiego
zobaczył w moich oczach, co mimo wszystko pozwoliło mu na podobny akt
śmiałości, ale mógłbym przysiąc, że chciał chyba udowodnić coś samemu sobie.
Złapałem Zayna mocno za nadgarstek, kiedy jego dłoń powędrowała do klamry
mojego paska od spodni. - Masz jakiś problem ze słuchem? - zapytałem, a on się
uśmiechnął.
-
Nie do końca - stwierdził, odwracając głowę w stronę drzwi.
-
Ja tylko na sekundę - usłyszałem opanowany głos Franka. Przymknąłem mocno
powieki, klnąc w duchu. Na moim biurku wylądowała teczka wyraźnie przeznaczona
dla Zayna. Skurwiel. Spojrzałem na Iero zbolałym wzrokiem, który i tak chyba
nie był nic w stanie zdziałać. Zad maski otrzymałem wyraźny komunikat, że nawet
nie mam czemu zaprzeczać, bo dla Franka w tym momencie wszystko stało się
jasne. Cała ta scena dała mu wysoce spójne wyjaśnienie dla tego, co się
ostatnio między nami działo, ale też wysoce mylne, z czego już nie zdawał sobie
sprawy. - Nie przeszkadzajcie sobie - dodał na odchodne, zatrzymując przez
chwile wzrok na wysokości naszych kroczy, po czym opuścił pomieszczenie.
Zaynowi
raczej o wiele więcej do szczęścia też potrzebne nie było, bo bardzo szybko się
ode mnie odsunął, zgarniając z biurka teczkę. Zerknął na swój zegarek.
- Nieco zbyt szybko, ale szczęśliwie w punkt -
oznajmił mi z kamienną twarzą, poprawiając poły marynarki. - Nie miej mi tego
za złe - powiedział bez cienia skruchy. - Po prostu inaczej mój przyjazd tutaj
mijałby się z celem - wyjaśnił, po czym również wyszedł, dodatkowo trzaskając
drzwiami.
Ja
za to stałem dalej w zupełnym osłupieniu, zastanawiając się, czy to wszystko
aby mi się nie przewidziało.
~*~
Na
wiele rzeczy w życiu byłem raczej przygotowany. Zastanawiałem się, czy jeszcze
coś kiedyś będzie w stanie mnie zaskoczyć do tego stopnia, że zabraknie mi słów
na opisanie doznanego zjawiska. Raczej w to wątpiłem, choć miałem nadzieję, że
jeśli już to się kiedyś wydarzy, będzie momentem bardzo przyjemnym,
rekompensujacym wszystkie życiowe przykrości, jakie mnie w zyciu spotkały.
Jednak mój świat był trochę inaczej zbudowany, a rzeczywistość, która dokoła
rozgrywa swoją sztukę, pokazywała mi wyraźnie, że naprawdę jestem dzieckiem
spłodzonym z pecha oraz wszelkiego dostępnego ludzkiej świadomości
nieszczęścia.
Trwaliśmy
już od dłuższego czasu w milczeniu, siedząc w skąpanej mrokiem kuchni. Jedynym
źródłem światła w mieszkaniu Gerarda zdawał się być blask pełni ksieżyca, który
pozwalał nam dojrzeć siebie nawzajem, jeśli dojrzeć byśmy siebie chcieli. Ja
patrzeć na Waya nie miałem ochoty. Stał oparty o filar rozdzielający kuchnię i
sypialnię, a ja siedziałem na blacie, wyglądając przez okno na wiecznie żyjące
miasto.
-
Powiesz coś? - zapytał w końcu zachrypniętym głosem. Wzruszyłem ramionami.
-
Jeszcze nie wiem co - odpowiedziałem w zamyśleniu, ale jednak zupełnie
szczerze. Naprawdę nie rozumiałem, po co zgodziłem się tutaj przyjechać. Nie
mieliśmy o czym rozmawiać. Nie widziałem sensu w tym, żeby siedzieć i słuchać
tłumaczeń, których wcale nie chciałem słuchać, a których być może i tak bym
nawet nie usłyszał. Bądźmy realistami, mowa tutaj o Gerardzie, któremu nawet
przez myśl nie przejdzie, że mógłby mieć w czymś choć trochę swojej winy. - Jak
długo to trwa? - zapytałem w końcu, choć mogłem się sam łatwo domyślić.
-
Co takiego? - zapytał głucho, jakby potrzebował czasu, żeby chyba przypomnieć
sobie, po co w ogóle mnie do siebie ściągnął w środku nocy. Przetarłem sobie
dłońmi zmęczoną twarz. Człowiek beton, po prostu. Inaczej tego ująć już nie
byłem w stanie. Posłałem mu zdegustowane spojrzenie.
-
Twoja relacja z Zaynem - sprecyzowałem spokojnie, choć to nadal mnie w pewnym
sensie naprawdę bolało. Widok tej dwójki w bardzo dwuznacznej sytuacji
śmiertelnie mnie zaskoczył. Zaprzeczył wszystkiemu, w co do tej pory wierzyłem.
Oczywiście zawsze gdzieś istniał pewien margines błędu, lecz w przypadku
naocznych dowodów, ciężko było tutaj raczej mówić o jego dużych wartościach.
-
Nie ma żadnej relacji, Frank - westchnął ze znużeniem, jakby powtarzał mi to
już setny raz, a nie wypowiadał po raz pierwszy. - Po prostu wszedłeś w
momencie, który szło opacznie zrozumieć - stwierdził z wyrzutem. Pokręciłem
głową z niedowierzaniem.
-
Mam cię przeprosić, że wybrałem sobie zły moment? - zapytałem z oburzeniem. -
Bo powiedziałeś to tak, jakby to była właściwie moja wina, że przeszkodziłem
wam, kiedy dobieraliście się sobie nawzajem do spodni.
-
Jezus… - westchnął z irytacją, przechodząc w nerwach do salonu. W końcu zapalił
papierosa, nadal stojąc do mnie tyłem. - To on do mnie przyszedł - wycedził
przez zęby, dźgając powietrze palcem wskazującym. Dosadnie zaakcentował
wykonawcę tej czynności, po czym mocno zaciągnął się dymem. - Całkiem
nieproszony - dodał stanowczo, podchodząc do okna. Spędził tam następne dwie
minuty, dopalając powoli papierosa. Kiedy skończył, podszedł do stojącej na
stoliku w salonie popielniczki i wrzucił do niej niedopałek, wypuszczając
ostatnie szare smugi spomiędzy swoich ust. - Wiesz doskonale, że oglądanie go
to nie jest dla mnie żadna przyjemność - powiedział, tak jakby w to wierzył i
chciał mnie do tego przekonać lub przynajmniej upewnić się, że myślę podobnie.
Bo myślałem podobnie, dlatego wszystko, co zobaczyłem, wydawało mi się
bynajmniej niedorzeczne.
-
Gerard… - zacząłem niepewnie, kiedy do mnie podszedł. - Co ty tak właściwie do
mnie czujesz? - wyszeptałem, gubiąc się naprawę w tym, kim dla siebie jesteśmy.
-
Błagam, Frank… - westchnął ciężko, opierając się dłońmi na blacie kuchennym tuż
przy mnie. Pochylił głowę do przodu i zgarbił całą swoją posturę, jakby ciężar
tego pytanie był niemożliwy do udźwignięcia na jego barkach.
-
To stosunkowo łatwe pytanie - stwierdziłem łagodnie, nie chcą mu jeszcze bardziej
dokładać. Jednak sam się to od jakiegoś
czasu prosił, a ja nie mogłem wiecznie dryfować o pustym morzu. Też chciałem
wiedzieć, na czym stoje po roku tej pojebanej znajomości.
-
Nie dla mnie - zaprzeczył głosem tak słabym, że ledwo go usłyszałem.
-
Co w nim takiego trudnego? - zacząłem drążyć, aby może mu jakoś ułatwić
jakiekolwiek, choć najmniejsze uzewnętrznienie własnych myśli.
-
Uczucia… - wydusił w końcu, lekko bujając się to w przód, to w tył.
-
Uczucia są aż takie straszne? - zapytałem, siląc się na jak największą
subtelność. Odpowiedziała mi cisza.
-
Nie zrozumiesz tego - powiedział ostatecznie, nalewając sobie do szklanki wody.
- Przełóżmy to - zdecydował, nawet nie pytając mnie o zdanie. Zawsze wszystko
tak wyglądało. Czułem się jak zwykły przedmiot dopasowywany do jego nastroju. -
Jeszcze… jeszcze nie teraz - wtrącił szybko, jakby to miało cokolwiek zmienić,
cokolwiek załagodzić.
- A
kiedy? - zapytałem bezsilnie, wcale nie oczekując odpowiedzi. - Nie oczekuje
przecież od ciebie deklaracji wielkiej miłości - zapewniłem go. - Nie jesteśmy
gówniarzami, Gerard. Chciałbym jednak wiedzieć, na czym stoję -
wyartykułowałem, upewniając się, że każde moje słowo do niego dotrze.
-
Jest... okej - powiedział niepewnie, wzruszając ramionami.
-
Okej - zaśmiałam się gorzko, łapiąc się za skronie. - Dobry boże… - mruknąłem,
będąc na skraju załamania. Nie sądziłem, że jest aż tak opornym człowiekiem.
Pierwszy raz stanąłem w obliczu rozmowy z kimś tak zatwardziałym, nieczułym i
zamkniętym w sobie. Z Sethem nigdy nie musiałbym odbywać podobnej konwersacji.
Natychmiast odrzuciłem od siebie tę myśl. Nie mogłem ich porównywać. To nie
było właściwe. - No właśnie nie wiem, czy zauważyłeś, ale nie jest okej, Gerard
- powiedziałem bardzo poważnie. - Od dłuższego czasu już nic nie jest okej i
wszystko zaczyna się między nami robić dokładnie takie samo, jak przed twoim
wyjazdem - stwierdziłem najzupełniej poważnie, doskonale zdając sobie sprawę z
tego, do czego zmierzam. Na chwilę obecną jednak nie widziałem już innego
rozwiązania. Oboje się aktualnie męczyliśmy - Waya irytowały moje pytania, a
dla mnie nie do zaakceptowania na tym etapie znajomości był brak odpowiedzi.
Czarnowłosy spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Chyba dotarło do niego, że to
już nie są żarty, że naprawdę ta rozmowa jest dla mnie bardzo ważna i nie mam
dzisiaj odpowiedniego nastroju na gierki, wymigiwanie się od odpowiedzi oraz
półsłówka.
-
Co masz na myśli? - zapytał w końcu, choć doskonale znał odpowiedź. Przez
chwilę jeszcze się zawahałem, czy aby na pewno jest to dobre posunięcie. Szybki
szacunek zysków i strat jako konsekwencji dalszych słów jednak okazał się
niemożliwy do wykonania. Każdy z nas w efekcie coś tracił i być może coś
zyskiwał. Pewne rzeczy nie były materiałem na poddanie się jakiejkolwiek predykcji.
Niekiedy w życiu musiały zostać wielkie niewiadome. Mogłem teraz wszystko
zaprzepaścić. Dotarło do mnie jednak, że tak czy siak i bez tego nasz związek
nie miał sensu.
-
Że to nie dla mnie, Gerard - wyszeptałem, bojąc się przypieczętować wszystko zbyt
pewnym siebie głosem. Ulegałem złudnemu przekonaniu, że słowa wypowiedziane bez
odpowiedniej mocy, w jakiś irracjonalny sposób zostawiają pewien fyrtel,
jakiegoś rodzaju furtkę.
-
Słucham? - zapytał głucho, a głos mu się na końcu lekko podłamał.
-
Nie piszę się na związek, w którym czuję się jak szmata, dzięki której
realizujesz swoje potrzeby. Nie chcę być dla ciebie nikim na chwilę, na parę
razy, bez większych uczuć, konkretów czy zaplanowania choćby najbliższej
przyszłości - stwierdziłem prosto z mostu. - Na dłuższą metę tak się nie da żyć
i doskonale to wiesz, Gee - dodałem po chwili, kiedy chłopak nie zdobył się na
żadną reakcję. Wydawało mi się, że powoli układa sobie to w głowie, jakoś
analizuje i być może szuka stosownej odpowiedzi. Jednak w miarę upływającego
czasu, kiedy nie następowała z jego strony inicjatywa, stwierdziłem, że chyba
właśnie ten brak odpowiedzi jest odpowiedzią, jakiej chciał mi udzielić.
Westchnąłem ciężko, zsuwając się ostrożnie z kuchennego blatu. - To ja już pój…
-
Nigdzie się stąd nie ruszysz - warknął naglę, waląc pięścią w stół z taką siłą,
że usłyszałem szczęk sztućców w szufladzie parę szafek dalej. Przeszedł mnie
dreszcz. Spojrzałem na chłopaka z przestrachem, bojąc się zrobić krok w
jakimkolwiek kierunku. Nienawidziłem tej jego strony, która poruszała moje
serce w bardzo nieprzyjemny sposób. Zawsze kiedy tak się zachowywał, szukałem w
głowie reakcji obronnej, która mogłaby mnie jakoś uchronić przed skutkami jego
gniewu. To był kolejny aspekt naszej relacji, którego nie umiałam zaakceptować.
Nie po to, uciekłem od jednego tyrana, żeby po kilku sekundach złudnej wolności
znów lądować w ramionach drugiego. Nie taki był cel.
-
To nie ma sensu - szepnąłem łagodnie, robiąc krok w tył. Czekałem na jakąś
reakcję ze strony Waya, jednak żadna nie nastąpiła. Uznałem, że otrzymałem
zielone światło na odejście z tego miejsca i odejście od niego. Dlatego po
kilku sekundach zrobiłem kolejny i kolejny, aż w końcu obróciłem się ostrożnie
na pięcie i zacząłem powoli schodzić po tych kilku schodkach, które rozdzielały
kuchnie z salonem.
Gerard
jednak podążył za mną krokiem tak pewnym i zamaszystym, że aż w pewien sposób
przerażającym. Serce biło głośno, wywołujac szum w uszach, a mózg zaczęła
paraliżować panika. Instynktownie zbliżyłem się do ściany, idąc jednak nadal
przed siebie, aby w razie gwałtownego zderzenia z betonem, aż tak bardzo nie
odczuć tego na plecach.
Tak
też się stało. Nie musiał co prawda tego robić aż tak szorstko, ale nigdy nie
był mistrzem łagodnego obejścia z człowiekiem. Way szarpnął mnie za ramię,
pociągając do tyłu, abym na niego spojrzał, po czym zagrodził mi drogę
ucieczki, kładąc swoje dłonie na ścianie po obu stronach mojej głowy. Nie
rozumiałem, dlaczego moje oczy napełniły się od razu łzami. Czy dlatego, że
wiedziałem, jaki będzie następny krok? A może dlatego, że zdawałem sobie
sprawę, że dzisiaj ten krok niczego nie zmieni, że tu z nim nie zostanę? W tym
momencie też rodziła się krutna niepewność, ponieważ żaden z nas nie wiedział,
jak wygląda dalszy etap. Nigdy wcześniej do niego nie dotarliśmy, a to rodziło
pewnego rodzaju niepewność.
Pokręciłem
głową w zaprzeczeniu tuż przed tym, jak usta Waya mocno, wręcz brutalnie
naparły na moje. Nie odwzajemniłem tego pseudo-pocałunku, niemal od razu go
przerywając. Nie oznaczało to jednak uzyskania jakiejkolwiek przewagi czy
wolności. Chłopak górował nade mną fizycznie. Nie było niczego, co mógłbym
zrobić, aby pod tym względem wydostać się z jego mieszkania. Mogłem żyć jedynie
nadzieją, że dam radę wpłynąć na niego słowami.
-
Gerard… - szepnąłem błagalnie, chcąc go tym namówić, aby odpuścił, ale chłopak
chyba nie zamierzał się poddawać. Złapał mnie mocno za nadgarstki i jeszcze raz
podjął próbę wymuszenia na mnie uległości. - Gerard, błagam cię… - powiedziałem
niemal histerycznie, oswobadzając prawą rękę, którą położyłem na jego klatce
piersiowej. Naprawdę zaczynałem panikować. Nie chciałem, aby to wszystko tak
się skończyło. Gdybym teraz pozwolił mu się wziąć - tutaj, pod ścianą, to już
nie umiałbym go wytłumaczyć. To byłby najzwyklejszy w świecie gwałt, ponieważ
obecnie niczego w życiu nie chciałem mniej niż oddania swojego ciała Wayowi.
Kiedy ręka czarnowłosego wylądowała przy krawędzi moich spodni, zacząłem się
szarpać. - Puść mnie - jęknąłem, odtrącając jego dłoń, którą jednak szybko
zastąpiła druga. Ciało chłopaka przygniotło mnie mocno do ściany, blokując
jakikolwiek ruch. Czułem, jak po policzku zaczynają mi spływać łzy czystego
przerażenia i bezradności. Zaparłem się z całej siły rękoma o klatkę piersiową
Gerarda. - Puszczaj mnie! - krzyknęłem, odpychając go tyłu tak mocno, jak tylko
obecny stan mi na to pozwalał. Mężczyzna zachwiał się, utrzymując jednak
równowagę, lecz już do mnie nie podszedł. Między naszymi ciałami pojawił się
dystans rzędu kilku sporych kroków.
Oboje
ciężko dyszeliśmy, patrząc na siebie jakby po raz pierwszy. Nie wiem, co miałem
wypisane na twarzy, lecz u Waya zauważyłem tyle różnych emocji, że nigdy nie
byłbym w stanie ich na raz adekwatnie opisać. Byliśmy zagubieni. Zdecydowanie w
życiu nie podejrzewałem, że taka sytuacja będzie miała między nami kiedykolwiek
miejsce, a przynajmniej nie ostatnimi czasy.
Ogień
i woda. W takich słowach mogłem nas opisać. Prezentowaliśmy sobą dwa różne
światy, które niekiedy zdawały się nie mieć żadnych punktów wspólnych. Nasze
połączenie się w jedno uruchamiało program totalnej destrukcji, której żniwa
teraz zbieraliśmy. Kochałem go i nienawidziłem jednocześnie, a on kochał mnie i
nienawidził siebie chyba jeszcze bardziej. Jak takie coś miało się kiedykolwiek
udać?
-
Czego ty kurwa ode mnie chcesz? - zapytał w końcu, opadając plecami na barek,
który miał za sobą. - Co jeszcze mam zrobić? - jęknął histerycznie, czekając na
jakąkolwiek odpowiedź z mojej strony. Wszystko jednak było dla mnie do tego
stopnia abstrakcyjne, że nawet nie umiałem sklecić w głowie jednej rozsądnej
myśli. Patrzyłem w jego rozbiegane, pełne niedefiniowalnego szału oczy, które w
swoim zagubieniu nie wiedziały, czego pragnęły. Tak mnie ta myśl pochłonęła, że
nie zarejestrowałem momentu, w którym w
dłoń Gerarda wpadło coś ciężkiego i szklanego. - No co?! - wrzasnął
nieoczekiwanie, rzucając tym przedmiotem w ścianę tuż przy mojej głowie. Potworny
huk rozdarł moje bębenki. Doznałem tak ciężkiego szoku pod wpływem tego gestu,
że nawet nie zdążyłem się skulić. Dopiero po chwili w pełni dotarło do mnie, co
właśnie miało miejsce, kiedy zaczął mnie szczypać policzek, a z żuchwy kapać
krew. Zatrzęsły się pode mną nogi. Czułem, że lada chwila osunę się na ziemię i
obojętne mi już bedzie, co się ze mną stanie.
Nie
wiedziałem, jakim cudem byłem w stanie jeszcze otworzyć usta.
Jakim
cudem sformułować logicznie brzmiące zdanie.
A
już na pewno nie byłem w stanie pojąć cudu, którym było tego zdania
wypowiedzenie.
Spojrzałem
na Gerarda zaszklonymi oczami, zauważając, że jest równie zagubiony w tym, co
zrobił jak i ja.
Spojrzałem
na niego i zwyczajnie wyszeptałem:
-
Spraw, żebym w końcu przestał się ciebie
bać...
Nie mogę sie doczekać kolejnych rozdziałów ;-; Twoje opowiadania stały sie dla mnie swojego rodzaju obsesją :o
OdpowiedzUsuńPierwszy komentarz od miliona lat i nic mnie bardziej nie podniosło na duchu niż on <3 Dziękuję bardzo
UsuńProszę bardzo! w pełni zasługujesz na ten komentarz! Tylko błagam dokończ to opowiadanie,nie zostawiaj Nas ;-;
UsuńAle się porobiło... �� Chcę ciąg dalszy! Chcę, potrzebuję! Ten rozdział wywołał u mnie tak dużo skrajnych emocji. I dobrze. Jestem ciekawa czy Gerard pokaże swoje ludzkie oblicze.
OdpowiedzUsuńNIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ KOLEJNYCH ROZDZIAŁÓW!
OdpowiedzUsuń