24
Droga
do domu Franka minęła nam w grobowej ciszy. Sam fakt, że w ogóle siedzieliśmy w
jednym aucie graniczył z cudem, biorąc pod uwagę wydarzenia sprzed niecałej
godziny.
Chciałem
się jakoś odezwać, przeprosić, obiecać poprawę. Nic z tych rzeczy jednak nie
brzmiało w mojej głowie adekwatnie. Byłem na siebie zły, bo zjebałem wszystko
po całości. Nie miałem prawa się odzywać i prosić o wybaczenie, będąc takim
kretynem. Dałem się ponieść fali agresji, która w ogóle nie powinna nastąpić.
Wszystko to napędził zwyczajny strach. Myśl o tym, że Iero mógłby ode mnie
odejść była tak obezwładniająca, że aż nie do wytrzymania. Nie umiałem go
zatrzymać słowami. Okazało się jednak, że mistrzem zatrzymywania gestem również
nie nigdy nie będę.
Frank
milczał. Nie odezwał się do mnie nawet słowem. Kiedy o coś pytałem, kiwał głową
na potwierdzenie i zaprzeczał w ten sam sposób. Teraz wyglądał przez okno z
kamienną twarzą, trzymając swoje ręce skrzyżowane na klatce piersiowej, jakby
dawało mu to psychiczne bezpieczeństwo, jakby poszerzało jego strefę komfortu.
To
najprawdopodobniej był nasz koniec. Wiele razy się już kłóciliśmy, wiele razy
krzyczeliśmy sobie straszne rzeczy prosto w twarz. Tym razem to jednak nie była
zwykła sprzeczka, nad którą mogliśmy w prosty sposób przejść do codzienności.
Martwiłem się o to, co teraz między nami będzie. Z pewnością musiałem wykonać
pierwszy ruch i postarać się jakoś to naprawić, ale nigdy nie byłem dobry w
sprzątaniu bałaganu, który robiłem. A już zwłaszcza w naprawianiu relacji z
drugim człowiekiem, którą ewidentnie spieprzyłem.
Zaparkowałem
na podjeździe, gasząc od razu silnik. Jeśli
teraz się nie odezwę, to później będzie już zdecydowanie zbyt późno, pomyślałem.
Spojrzałem na Iero i jego rozcięty policzek, na którym najprawdopodobniej
zostanie blizna z powodu głębokiego nacięcia. Na kołnierzyku jego koszulki
widać było zaschnięte plamy krwi, jakby rana sama w sobie była zbyt znikomą
pamiątką po tym wspaniałym wieczorze.
Najbardziej
mnie bolało to, że obiecałem sobie sam przed sobą, że w życiu nie dotknę go w sposób, którego by
sobie nie życzył. Przysięgałem zmianę, zarzekałem się, że nie zrobię mu
krzywdy. Nie chciałem nawet wyobrażać sobie, jak ogromny zawód go spotkał i
jakie rozczarowanie, skoro nie był nawet na mnie w stanie spojrzeć. Ja też na
siebie patrzeć nie chciałem, ponieważ musiałbym stanąć twarzą w twarz z
człowiekiem, który niszczy wszystko, czego się dotknie i jakoś stawić tej
informacji czoła.
-
Przepraszam… - zacząłem niepewnie, wyciągając w stronę Franka drżąca dłoń.
Brunet jednak szybko i stanowczo ją odtrącił, a ciszę w aucie przerwało ciche
pacnięcie zderzenia skóry o skórę, kiedy nasze ręce odbiły się od siebie
nawzajem.
-
Nie dotykaj mnie - powiedział chłodno, nawet nie zerkając w moją stronę.
Westchnąłem ciężko, opierając skroń na zagłówku. To było ponad moje siły. Nie
umiałem tego rozwiązać. Bezpośrednia konfrontacja z Iero w tym momencie
zwyczajnie przekraczała moje możliwości komunikacji.
Chciałem
jakoś klarownie wyrazić to, jak bardzo źle się czułem z całym tym zajściem.
Chciałem
powiedzieć, że jestem dupkiem i nie zasługuje na wybaczenie.
Chciałem
powiedzieć, jak bardzo żałuję, że wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno.
Chciałem
powiedzieć, że mi przykro z powodu tego, jak to wszystko zostało rozegrane.
Chciałem
obiecać, że się zmienię, że nic takiego już się w życiu nie powtórzy, że zacznę
nad sobą pracować.
Przede
wszystkim jednak chciałem umieć to powiedzieć na głos.
-
Frankie… - mruknąłem cicho, kiedy chłopak pociągnął nosem, zagryzając przy tym
dolną wargę. Jego podbródek lekko drżał. Wiedziałem, że jeszcze chwila i się
zupełnie rozklei.
-
Po prostu nie dotykaj - wydusił z siebie w końcu, ledwo powstrzymując głos
przed załamaniem, po czym pociągnął za klamkę i szybko wyszedł z samochodu,
trzaskając za sobą drzwiami.
W
tym momencie dotarło do mnie, że chyba jednak powinienem był go dotknąć, tylko
jak zwykle nie złapałem tego w porę. Patrzyłem, jak brunet szybko wbiega po
schodkach na werandę i znika we wnętrzu domu, odcinając się ode mnie na zapewne
bardzo długi czas. O ile nie na zawsze.
~*~
Kiedy
rano otworzyłam oczy, już na starcie wiedziałem, że raczej nie wyjdę dzisiaj z
łóżka. Głowa mnie bolała, a policzek pulsował tępym pieczeniem, które zdawało
się rozlewać na całą twarz. Przede wszystkim jednak zupełnie nie miałem ochoty
na opuszczanie materaca. Nie miałem w ogóle ochoty na ruszenie jakąkolwiek
częścią mojego ciała.
Apatia
przez rozczarowanie. To właśnie rozdzierało moje serce od wczorajszego
wieczora. Zastanawiałem się, jak mogłem być z takim człowiekiem, jak Gerard. Co
najlepszego strzeliło mi do łba, aby pakować się w relację z osobą, która była
całkowitym zaprzeczeniem poczucia bezpieczeństwa oraz stabilizacji, które od
zawsze przyświecały mi jako ideał związku i całego przyszłego życia. To był
fundament moich wszelkich marzeń oraz głęboko skrywanych pragnień. Nie chciałem
burzliwego życia, stale buzującej w moich żyłach adrenaliny, wiecznego poczucia
zagrożenia oraz niepewności tego, co przyniesie następny dzień. Ja pragnąłem
nudnej do bólu monotonii, nieprzesadnej schematyczności i świętego spokoju,
jeśli niespodzianek - to tylko tych nieszkodliwych oraz niewinnych, a jeśli
przykrości - to tylko takich powierzchownych, które właściwie nawet na miano
realnych przykrości nie zasługują.
Postanowiłem
zadzwonić do Stevena. Musiałem się jakoś wytłumaczyć z tego, że nie ma co
liczyć na moją dzisiejszą obecność w pracy oraz prosić o przebaczenie czynu tak
karygodnego. Wiedziałem, że mężczyzna nie dostrzeże w tym żadnego problemu.
Zapewne powie, że wszystkim się zajmie, bo w firmie nic się nie dzieje.
Przynajmniej tak to sobie ułożyłem w głowie i z nastawieniem na usłyszenie
podobnego komunikatu wybrałem numer przyjaciela. Odebrał jak zwykle niemal od
razu, przyzwyczajony do tego, że musi być dostępny zawsze i wszędzie, o każdej
porze dnia. Jego głos jednak już nie sugerował wiecznej gotowości do
entuzjastycznego wykonywania rozkazów.
-
No? - zapytał tradycyjnie i znudzenie. Przysięgałem sobie kiedyś, że w końcu
zwrócę mu na to uwagę, ale wciąż wylatywało mi to z głowy, aż pewnego razu
stwierdziłem, że to i tak nie miało sensu. Nie wypadało go pouczać.
-
Hej - przywitałem się głosem tak zachrypniętym i zmarnowanym, że aż sam siebie
tym faktem zszokowałem. - Strasznie źle się dzisiaj czuje. Jakaś zarazki czy
coś - skłamałem słabym głosem. Przynajmniej on działał w tych okolicznościach
na moją korzyść. Byłem raczej słabym łgarzem, dlatego cieszyłem się, że moje
realne samopoczucie pełni świetną funkcję maskujących dla mijających się z
rzeczywistością słów. - Wolałbym nie przychodzić dzisiaj do pracy -
powiedziałem zupełnie szczerze i nieco błagalnie. - Wiesz może, jak mógłbym to
załatwić z Marco? - zapytałem.
-
Załatwię to, luz - stwierdził bez chwili zastanowienia. - Nie jesteś tu
przecież póki co potrzebny. Zupełnie nic się nie dzieje. Nawet sobie serial
odpaliłem - odparł znużenie, przeżuwając jakieś chrupki.
-
Jesteś pewny? - dopytałem dla czystej formalności.
- W
stu procentach pewny - potwierdził. - Przecież grypa też nie trwa wieczność, a
maks trzy dni, no nie? - zapytał ze śmiechem. Uświadomił mi tym samym, że muszę
być naprawdę tragicznym kłamcą. Subtelnie zasygnalizował mi na jaki rodzaj
zarazków zapadłem i jaki czas mam na wypadnięcie z ich sideł. Był niesamowity,
musiałem przyznać.
-
Dzięki - uśmiechnąłem się pod nosem. - Naprawdę czuję się okropnie - dodałem na
swoją obronę.
-
No wiem, wiem - mruknął bez większego przekonania. - Słyszę właśnie - dodał,
mieląc coś bezustannie między zębami. - Kuruj się, młody - westchnął na
pożegnanie, po czym się rozłączył.
Na
poły bezwiednie dotknąłem swojego policzka, przesuwając delikatnie opuszkiem
palca po ledwo co zasklepionej ranie. Może byłem tchórzem, nikt w końcu nie
urodził się idealny. Jednak naprawdę nie miałem zamiaru nigdzie dzisiaj
wychodzić i może jeszcze wpaść przez przypadek z moim szczęściem na Gerarda.
Chciałem jakoś puścić to w niepamięć. Musiałem zatrzeć sobie w głowie rysy
twarzy czarnowłosego, wymazać z pamięci oczy pełne gniewu, oczy pełne żalu,
nieudolną chęć wyrażenia tego, jakim cholernym jest kretynem.
Prawda
była taka, że nie umiałem go znienawidzić. Na tym chyba polegał cały problem.
Potrzebowałem tej przerwy nie dlatego, żeby dojrzeć do przebaczenia chłopakowi,
przepracowania jego zachowania w swojej głowie i zastanowienia się nad tym, czy
jest cokolwiek z tego zamieszania do zebrania i naprawienia. Potrzebowałem tej
przerwy, aby dojrzeć do tego, że powinienem mieć mu to za złe, że powinienem
się gniewać, ignorować go, ciskać na frajera kurwami i uświadomić, jak bardzo
wszystko schrzanił. Musiałem sam siebie przepracować, nie Gerarda. Sam chłopak
też tego potrzebował. Musiał dojść do wniosku, że nie będę mu wiecznie
wybaczał, choć ja sam doskonale wiedziałem, że długo gniewać się nie będę
umiał. Chciałem, aby wykazał się inicjatywą, poukładał sobie w głowie całe
zajście, doszedł do istotnych wniosków i nauczył się, że nie będzie zawsze tak,
jak on tego chce. Z drugiej strony trochę obawiałem się trybu, w jakim to jego
przepracowywanie winy będzie przebiegało. Nie chciałem, aby ktokolwiek na tym
ucierpiał, a zwłaszcza on sam. Zbyt dużo emocji na raz sprawiało, że stawał się
impulsywny, a kiedy nie umiał sobie z nimi poradzić, albo ich wyrazić, to ta
impulsywność przeradzała się w agresję. Gerard nie umiał szukać wsparcia.
Pragnienie kontaktu, wygadania się czy nadanie komunikatu, że potrzebuje
pomocy, uwłaczało jego godności. Ta pomoc sama musiałby go znaleźć, co obecnie
nie było chyba najprostsze. Ze Stevenem się kłócił od dłuższego czasu i nie
zapowiadało się na to, że mieliby odłożyć na bok swoje animozje. Cała nadzieja
leżała po stronie Isabelle, choć to też był raczej grząski grunt, ponieważ
niebawem miała się wyprowadzić do Marco, który w końcu po tylu latach zaczął
coś robić dla ich związku. Jednym słowem Gerard został właściwie sam - zdany
tylko i wyłącznie na swoje myśli. To właśnie martwiło mnie najbardziej.
~*~
Dzisiejsza
cisza była jakaś inna. Przynajmniej taką właśnie ją odbierałem. Siedziałem w
fotelu w gabinecie i szukałem rozwiązania. Przynajmniej początkowo. Chciałem
jakoś to naprawić, przechodząc w swojej głowie przez takie etapy, o których
istnienie nawet bym się nie podejrzewał.
Żal
i bezradność.
To
było jako pierwsze. Czułem to jadąc autem do Franka i później wracając do domu
już bez chłopaka. Żal przejawiał się w tym, że było mi autenczycznie przykro, a
bezradność odzwierciedlał fakt, że nie wiedziałem, jak mam wszystkim
pokierować, aby to naprawić. Ogół tego dramatu jeszcze bardziej się spotęgował,
kiedy wszedłem do ciemnego, pustego mieszkania, zobaczyłem potłuczone szkło na
podłodze i dotarło do mnie, że zostałem zupełnie sam.
Zaprzeczenie.
No i dobrze się stało, pomyślałem, kładąc się po prysznicu
do łóżka. Nie musiałem już z nikim rozmawiać, nikomu się tłumaczyć i zachodzić
w głowę, jak poprawić relacje z innymi ludźmi. To wiele ułatwiało. Doszedłem do
wniosku, że zwolnienie sobie odrobiny pamięci roboczej wyjdzie mi tylko na
dobre. Nigdy nie potrzebowałem drugiej osoby do życia, zawsze byłem
samowystarczalny i funkcjonowanie w pojedynkę nie stanowiło dla mnie wyzwania,
to też było jakieś rozwiązanie. Wydało mi się śmieszne, że kiedykolwiek
planowałem z czegokolwiek się wytłumaczyć i za coś przeprosić. Dlaczego miałem
się zmieniać? Może nawet tego nie chciałem, więc niby w jakim celu miałem się
do kogoś dostosowywać.
Zagubienie.
Ze
snu jak zwykle wyrwał mnie jakiś dziwny koszmar, który zalał mnie zimnym potem.
Nabrałem spazmatycznie powietrza w płuca, wyciągając rękę w bok, aby uchwycić
się Franka niczym ostatniej deski ratunku. Moja dłoń jednak natrafiła na
próżnię. Przetarłem sobie twarz kawałkiem koszulki. Chwyciłem telefon w dłoń i
kiedy go odblokowałem, uświadomiłem sobie, że nie mogę do niego zadzwonić tak
jak zawsze to robiłem. Nawet jeśliby odebrał, to w obecnej sytuacji nie
powinienem tego połączenia nawet wykonywać.
Siedziałem
przez chwilę na materacu, który robił się coraz chłodniejszy i zacząłem się bać
wniosków, do których dochodziłem. Był środek nocy, a ja właśnie wybudziłem się
z koszmaru. Nie myślałem racjonalnie i moje pragnienia również nie mogły takie
być. Gdybym na spokojnie wszystko przemyślał, takie wnioski nigdy by mi się nie
nasunęły.
W
miarę upływu czasu, musiałem się jednak pogodzić z tym, że potrzebowałem jego
bliskości. Potrzebowałem Franka, do którego mogłem się przytulić, od którego
usłyszałbym słowa wsparcia i zainteresowania, który nie wyśmiałby tego, że
posiadam taką potrzebę czułości. Powiedziałby że nie jest ona niczym złym, a
stanowi typowy, zdrowy, ludzki odruch. Przy nim nie musiałem wstydzić się
swoich słabości, zakładać maski chłodu czy bezduszności. Przy Franku mogłem być
słaby i zakompleksiony, mogłem żartować i się uśmiechać się bez obawy, że ktoś
to przeciwko mnie wykorzysta. Ja po prostu go potrzebowałem, aby normalnie
funkcjonować.
Planowanie.
Nie
mogłem tak po prostu do niego podejść i powiedzieć: przepraszam, czy teraz może już być między nami normalnie. Znaczy
się, to było bardzo w moim stylu i gdyby to była zwykła sprzeczka, po której
rozeszlibyśmy się w rytm trzaskających drzwi, to najprawdopodobniej taką
taktykę bym po raz kolejny obrał. Tym razem jednak musiałem się wysilić, żeby
nie wyglądało to tak bezpłciowo jak zawsze.
Miałem
trochę czasu, ponieważ naszedł zapewne okres, w którym Frank będzie mnie
unikał. Postanowiłem nie wchodzić mu w drogę. Przynajmniej nie od razu. Emocje
musiały opaść, a umysły ochłonąć, tego byłem pewien. Chciałem tej separacji też
z innego względu. Chciałem się przekonać, co miała na myśli Izzy, kiedy mówiła,
że w końcu przekonam się jak to jest, kiedy zostanę zupełnie sam. Otóż zostałem
zupełnie sam, dostałem okazję się przekonać. Założyłem, że powinno to usunąć
jakieś niewidzialne klapki z moich oczu, pokazać mi rzeczy istotne i może
uświadomić te, których sobie uświadomić do tej pory nie byłem w stanie.
Z
myśli wyrwało mnie ciche pukanie do drzwi. Gość jednak nie czekał na odpowiedź
i od razu wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Na klucz. Westchnąłem
ciężko, nie mając zupełnie ochoty na następną kłótnię. Wypaliłem się na tym
polu, nie chciałem z nikim drzeć kotów.
Steven
usiadł wygodnie na kanapie, która stała w rogu na wypadek właśnie takiej
wizyty. Przez długi czas nie odezwał się nawet słowem, dlatego dotarło do mnie,
że nie przyszedł tutaj w celu wyjaśnienia mi, co znaczy zajebany kutasiarz. Chodziło o coś innego.
-
Powiedz mi… - zaczął spokojnie. - Jak się czuje Frank? - zapytał w końcu,
obracając między palcami duży spinacz biurowy. Zachowałem kamienną twarz, choć
ledwo powstrzymałem się przed uzewnętrznieniem grymasu. Informacje rozchodziły
się szybciej niż sądziłem. Nie podejrzewałem Iero o zwierzanie się Stevenowi,
wiec albo po prostu nie znałem bruneta aż tak dobrze, jak mi się zdawało, albo
kontekst sytuacji był aż nazbyt wyczuwalny.
-
Chyba dobrze - wzruszyłem ramionami. - A jak ma się czuć? - udałem zdziwienie.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, jakby na koniec jezyka już cisnęła mu się
kpina, że akurat z nim próbuje tych śmiesznych sztuczek.
-
Zadzwonił i powiedział, że ma grypę i nie może przyjść do pracy, więc wiesz… -
szepnął z westchnieniem. - Chciałem zapytać, czy się nie odwodnił, czy już mu
lepiej, czy może gorzej. Kto inny będzie
wiedział lepiej, niż jego facet, tak sobie właśnie pomyślałem - powiedział
z przekąsem, bawiąc się spinaczem. Wyginał go w jakiś dziwny sposób, podczas
gdy mi nagle zabrakło języka w gębie.
Nie
było sensu zaprzeczać, zarzekać się, że nic się nie stało. Przyznać się do winy
też mi było głupio, ale zostałem przyparty do ściany. Kogoś i tak musiałem się
poradzić. Steven nie był w tym przypadku najlepszą opcją, ale innej nie miałem.
Od początku był przeciwny temu, abym w jakikolwiek sposób wiązał się z
Frankiem. Do znudzenia powtarzał, że go tylko zranię, a ja do znudzenia mu
odpowiadałem, że mam nad wszystkim kontrolę i się zmienię. Mój przyjaciel jak
zwykle miał rację, zraniłem Franka - dosłownie i w przenośni zarazem.
Wiedziałem też, że nie przyszedł tutaj, aby się ze mnie naśmiewać i wbijać mi
szpilki, jakimś a nie mówiłem.
Przyszedł mnie wysłuchać, bo wiedział, że poza Iero nie miałem nikogo, komu
mogłem tego typu sprawy powiedzieć.
-
Zrobiłem coś bardzo głupiego - powiedziałem w końcu. Steven się zaśmiał, nawet
na chwilę nie odrywając wzroku od spinacza.
-
Wyobraź sobie, że już zdążyłem się tego domyślić. Nie było to ciężkie, w końcu
jesteś skończonym debilem - mruknął ze skupieniem, koncentrując się na tym, aby
odpowiednio wykrzywić drut. - Przyszedłem się tylko dowiedzieć, co znów
spieprzyłeś i doradzić ci, jak posprzątać to gówno, co żeś naważył.
-
Przepraszam - szepnąłem.
-
Nie mnie to powinieneś mówić - stwierdził, choć doskonale wiedział, że to on
jest prawdziwym adresatem. Nigdy się nie godziliśmy po kłótniach, zawsze
czekaliśmy, aż naturalnie rozejdą się one po kościach. Tym razem było inaczej,
ponieważ przychodząc tu, pierwszy wyciągnął rękę na zgodę, ale nie w interesie
swojego spokoju mentalnego. Schował dumę w kieszeń, bo tego potrzebowałem,
dlatego uznałem, że należy mu się jakiś akt skruchy z mojej strony.
-
Jestem kretynem - dodałem, siląc się na szczerość.
-
Powiedz mi coś, czego nie wiem - westchnął ciężko, rzucając mi na blat ten swój
zasrany spinacz, z którego wygiął małego motylka. - No ulewaj się, bo zaraz
zmienię zdanie, jak dalej będziesz się tak mazać - powiedział stanowczo, a ja
nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, który Steven odwzajemnił.
~*~
Przyjaźń
mojej mamy z panią Way była dość nietuzinkowa i nie rozumiałem do końca, na
czym się opierała. Przez bardzo długi czas tylko ze sobą przebywały, wspólnie
zabijając wolne chwile w milczeniu. Później mama Gerarda opowiadała jakieś
rzeczy i historie, odnajdując w nowej koleżance wiernego słuchacza. W końcu
jednak i taka forma pseudo-komunikacji nie była wystarczajaca. Ostatnio mama mi
zdradziła, że pani Way uznała naukę języka migowego za swój priorytet w tym
miesiącu, bo nie może dłużej być tak, że tylko ona mówi.
Obie
panie bardzo przypadły sobie do gustu, zupełnie nieświadome tego, co działo się
między ich synami. Mama Gerarda w ogóle raczej nie wiedziała, co działo się w
jego życiu, także poziom nieświadomości tej kobiety wykraczał poza wszelką
skalę.
Obserwowałem
je z okna w kuchni, jak układały przed domem Wayów ozdoby na Halloween. W
zeszłym roku robiłem to Mikeyem, jednak w tym już nie otrzymaliśmy okazji do
takiego spotkania. Chłopak od czasu wyjazdu nie dawał znaku życia.
Podejrzewałem, że zobaczymy się dopiero święta, jeśli jakimś cudem na siebie
przypadkiem wpadniemy. Kiedy pani Way postawiła ostatnią dynię przed domem,
wiedziałem, że nasz będzie następny. Zacząłem szybciej przeżuwać kanapkę,
ponieważ zawsze po pracach ogrodowych następowała przerwa na zasłużoną kawkę i
ciacho, której uczestnikiem już być nie chciałem.
Poderwałem
się z miejsca, kiedy usłyszałem dźwięk swojego telefonu. Spojrzałem z
przestrachem na ekran. Już rozważałem taką możliwość, że Gerard w końcu do mnie
zadzwoni. Nie wiedziałem czy mam wtedy odbierać, czy postarać się zignorować.
Stwierdziłem, że to będzie zależne od okoliczności i czasu, w którym taki
telefon nastąpi. Postanowiłem, że podejmę decyzję na gorąco.
To
jednak nie Gerard do mnie dzwonil. Dzwonił ktoś, kogo bym w życiu o telefon nie
podejrzewał, biorąc pod uwagę okoliczności rozstania.
-
No halo - powiedziałem niepewnie, trochę po Stevenowsku, jednak naprawde byłem
w szoku.
-
Cześć Frankie - powitał mnie ciepły głos Steha. - Co słychać?
-
Hmmm no nic w sumie - stwierdziłem, nie wiedząc, co powinienem mu odpowiedzieć.
Opisywanie całego życia nie miało sensu. - Coś się stało? - zapytałem,
podejrzewając, że nie zadzwonił bez wyraźnego powodu, żeby poplotkować o
starych, dobrych czasach.
-
Tak jakby… - mruknął z wyraźnym zakłopotaniem. - Wiesz, Kevin złamał rękę
tydzień temu. Dość poważna sprawa.
-
Aha - powiedziałem, dając początek dłuższej ciszy na linii. Co miałem mu
odpowiedzieć niby teraz? Że mi przykro? Po co mi to mówił? Westchnąłem ciężko,
opierając tył głowy o szafkę z naczyniami. - Jak się czuje?
-
Kiepsko - odparł z wyczuwalną troską. - Wiesz, jesteśmy w trasie, także ciężko
teraz na szybko znaleźć kogoś na zastępstwo.
-
Rozumiem - przyznałem szczerze. Współczułem im i nawet jeśli to było dziwne, że
akurat do mnie zadzwonił, żeby się pożalić, to usiłowałem to zrozumieć. Może
nie miał nikogo bardziej adekwatnego do sytuacji pod ręką. - Będziecie
odwoływać teraz występy, czy jeszcze kogoś na upartego szukacie?
-
Wiesz… no szukamy - mruknął niepewnie. - Frank? - zapytał w końcu, a do mnie
już w pełni dotarło, po co dzwonił. Przymknąłem mocno powieki, modląc się, aby
nie wypowiadał tych słów, które wypowiedzieć zamierzał. - Jest taka prośba od
zespołu, no wiesz…
-
Wiem - powiedziałem, kończąc jego męki po drugiej stronie słuchawki. Szedłem o
zakład, że przegrał ten telefon w kamień, papier, nożyce.
-
Boże, nawet nie wiesz, jak mi głupio cię o to prosić - jęknął z prawdziwym zażenowaniem.
-
Zdajesz sobie sprawę z tego, jak dawno nie miałem gitary w ręku? - zapytałem.
-
Od jutra zajeżdżamy do Nowego Jorku, poćwiczyłbyś z nami - zapewnił ochoczo,
doskonale wiedząc, że nie powiem mu nie.
- A
kiedy to w ogóle jest? - mruknąłem, kołysząc na przemian nogami w powietrzu.
-
No to jest ten drugi problem…
- W
Halloween - wyręczyłem go, stwierdzając ten fakt zupełnie spokojnie.
-
Przepraszam cię strasznie, czuję się jak ostatni dupek, ale naprawdę jesteś
ostatnią deską ratunku.
-
Nie no, nie przejmuj się - uśmiechnąłem pod nosem, wyglądając przez okno na
zachodzące słońce odbijające się w źdźbłach trawnika Wayów. - Nie żebym i tak
miał jakieś wybuchowe plany na świętowanie tego dnia.
-
Zrobimy ci najlepszą imprezę urodzinową, zobaczysz - zaśmiał się.
-
Super - powiedziałem bez cienia entuzjazmu.
~*~
Od
naszej kłótni minął już tydzień i podczas tego tygodnia ani razu nie widziałem
Franka nawet przypadkiem. Z tego, co wiedziałem od Stevena, chłopak był już
normalnie w pracy, jednak zupełnie nie miałem pretekstu, aby zejść do piwnicy,
z której Iero nie wychodził. Wstyd było to przyznać, ale odrobinę odchodziłem
od zmysłów. Wkurzało mnie, że nie wiedziałam zupełnie, co się u niego dzieje.
Już nawet Isabelle więcej wiedziała, bo wygadała się, że byli w kinie na jakimś
nowym filmie o łyżwiarstwie figurowym. Więcej jednak nie zamierzała powiedzieć.
Nawet poszła o krok dalej. Kiedy mijała mnie w drodze do łazienki, uśmiechnęła
się z wyższością i wyszeptała: trochę się
pomęczysz, to docenisz, po czym poklepała mnie zuchwale po ramieniu i
zostawiła w tyle. Do tej kobiety to już w ogóle nie miałem siły. Przez jej
ciągłe docinki i złośliwe teksty i komentarze, zacząłem się zastanawiać, czy
lepszym rozwiązaniem nie będzie nocowanie na kanapie w pracy.
W końcu
jednak dostałem taki pretekst. W środę przyszedł do mnie Marco, chcąc omówić
parę spraw związanych ze schyłkiem pobytu Zayna u nas firmie. Suskinda z kolei
sam unikałem dla zasady i liczyłem, że do końca tej dziwnej wizyty ekipy z
Edmonton, juz nie bedzie nam na siebie dane wpaść.
-
Jakbyś miał jeszcze chwilę, to mam prośbę - zagadnął, wstając z fotela, gdy
zbierał się do wyjścia. - To nie jest nic pilnego, więc nie wymagam, żebyś się
spieszył. W każdym razie Steven ma gdzieś pochowane w tych swoich lochach plany
budynku, w którym będzie się odbywała licytacja dziewczyn. Prośba ode mnie jest
taka, żebyś skoczył do niego jakoś na dniach i mi to podrzucił do gabinetu w
wolnej sekundzie.
Kiedy
Perez wyszedł, odczekałem stosowne dwie minuty, które zajmuje dotarcie z mojego
gabinetu do jego gabinetu. Po tych dwóch minutach wstałem i w pośpiechu
ruszyłem w stronę piwnicy. Po co odkładać na później coś, co można zrobić
teraz, prawda? Uśmiechnąłem się pod nosem z własnej przebiegłości. Zachowywałem
się trochę jak dziecko, ale nic mnie bardziej nie wykańczało niż te ciche dni
między mną i Iero.
Wszedłem
do piwnicy w gruncie rzeczy niepostrzeżenie. Nie było o to trudno, biorąc pod
uwagę, że muzyka, jak zwykle była tak głośno, że rozsadzało ściany. Zastał mnie
jednak widok tak niedorzeczny, że aż śmieszny. Otóż sufit w piwnicy był
naprawdę wysoko. Umożliwiło to upychanie tylu rzeczy na szafach, ile tylko
dusza zapragnęła. Mimo wszystko upychanie to jedna sprawa, a późniejsze
ściągnie, to juz zupelnie inna kwestia. Kiedy ktoś z dołu chciał drabinę,
musiał iść do góry i pożyczać ją z restauracji, a dokładniej iść na jej tyły i
przywlec z przybudówki znajdującej się na zewnętrz. Każdy leniwy, szanujący się
mężczyzna, wymyśla konstrukcje po stokroć bardziej skomplikowane i bardziej
czasochłonne od przejścia tych kilku pięter na powierzchnię, tylko i wyłącznie
w imię głupiej zasady nieopuszczania pomieszczania.
Przy
ogromnej szafie w głębi pomieszczenia ujrzałem ludzką budowlę, stworzoną ze
Stevena stojącego na szerokim stołku oraz Franka siedzącego na ramionach
Stevena. Nie miałem pojęcia czy gra była warta świeczki, ale na pewno nie
wyglądało to ani trochę bezpiecznie. Patrzyłem na nich z podziwem, śledząc
wzrokiem trasę spadających raz po raz na ziemię, zakurzonych teczek. Podszedłem
powoli do laptopa i wyłączyłem muzykę. W pomieszczeniu zapanowała dzwoniąca w
uszach cisza.
-
Jezus, nie ruszaj się, bo mnie zabijesz - zaśmiał się nagle Frank, kiedy Steven
zakołysał się na stołku, chcąc wykonać obrót do tyłu. Złapał mocniej Iero za
uda, dając mu tym samym złudne poczucie bezpieczeństwa.
-
Jezus, nie ruszam się, bo cię zabije - zażartował prześmiewczo.
-
Debil - odgryzł się brunet, zerkając na mnie przez ramię. Jedną ręką nadal
trzymał się krawędzi szafy. Kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, jego mina
zrzedła. Westchnął ciężko, spuszczając wzrok. - Gerard przyszedł - wyjaśnił
cicho Stevenowi, jednak już nawet bez cienia wcześniejszej wesołości.
-
Po co? - zapytał głupio, jakby mnie tu nie było.
-
Skąd mam wiedzieć, zapytaj go.
- A
ty nie możesz zapytać?
-
Nie zaczynaj znowu.
-
Zostawiłeś jaja na tej szafie?
-
Jesteś beznadziejny, wiesz?
-
Spojrzałbyś na siebie, kurduplu.
-
Postaw mnie na ziemię, kretynie.
Stałem
sobie z boku, słuchając tej wymiany zdań z bliżej nieokreślonym wyrazem twarzy.
Czułem się trochę nie na miejscu. Żałowałem poniekąd, że tu przyszedłem, bo
najwyraźniej na żadną rozmowę z Frankiem tak czy siak liczyć nie mogłem.
Chłopak nie był chyba jeszcze gotowy, a ja sam przez ten cały czas nie
wymyśliłem stosownego schematu przeprosin.
Kiedy
podszedł bliżej, zauważyłem, że rana na jego policzku powoli zaczynała się goić
i chyba mimo wszystko nie planowała zostawić po sobie trwałego śladu w postaci
blizny. Siniaki na przedramionach bruneta też podchodziły pod silnie żółtą
barwę, dając nadzieję, że niedługo przynajmniej te fizyczne oznaki naszej
kłótni odejdą w zapomnienie.
-
Czego potrzebujesz? - zapytał, krzyżując ramiona na klatce piersiowej, aby
uchronić się przed moim czujnym wzrokiem. Sam z resztą przyglądał mi się
uważnie, jakby chciał ocenić, jak sobie radzę w życiu bez jego permanentnego
wsparcia. W bursztynowych oczach Franka zaświeciło przez moment zaniepokojenie,
ale szybko się z tym opanował, na powrót mierząc mnie czujnym, fałszywie
zdystansowanym spojrzeniem.
-
Planów budynku tych całych… targów - powiedziałem z niesmakiem. Iero pokiwał
głową, mijając mnie bez słowa. Posłałem Stevenowi zmieszane spojrzenie, a ten
tylko przewrócił oczami i machnął ręką, dając mi znać, że mam iść za brunetem.
Tak też zrobiłem, choć nie do końca miałem pewność, że to dobra decyzja.
Zatrzymaliśmy się przy szeregu pancernych szafek. Chłopak stanął na palcach,
ściągając z góry długą tubę w kartonowym opakowaniu. - Jak duży jest ten
obiekt? - zapytałem z niedowierzaniem.
-
Bardzo duży - powiedział Frank, uśmiechając się pod nosem. - Proszę - mruknął,
podając mi opakowanie.
-
Dzięki - odparłem niepewnie, zastanawiając się, czy na pewno nie ma nic, nawet
głupiego, co pozwoliłoby mi jeszcze podtrzymać tę rozmowę, której naturalnie
byłem mistrzem. - Postaram się nie zgubić - zażartowałem raczej słabo, nie
licząc, że jakkolwiek go tym rozbawię. I nie rozbawiłem.
-
Nie zgubisz się - zapewnił spokojnie, patrząc mi nieśmiało w oczy. - Też tam z
wami jadę - dodał po chwili.
-
Fajnie - szepnąłem, rozpoczynając jedna z tych durnych gadek na przeciągnięcie
rozmowy. Powinienem teraz zapytać czy lubi chleb.
-
To do zobaczenia później, Gerard - pożegnał mnie, kończąc tę męki pełne
wiszących w powietrzu słów, które być może kiedyś zostaną wypowiedziane. Lecz
jeszcze nie teraz.
-
No tak - westchnąłem ciężko, spuszczając wzrok. Nie wiem, na co właściwie
liczyłem. Chyba na cud albo gwiazdkę z nieba. - Do zobaczenia - odpowiedziałem
ponuro, po czym udałem się do wyjścia.
~*~
- W
ogóle nie czuć, że tak długo nie grałeś - zapewnił mnie Seth z ciepłym,
wspierającym uśmiechem.
-
To dobrze - odetchnąłem z ulgą. Nie chciałem się zbłaźnić przed tłumem ludzi.
Teraz, jak siedzieliśmy sobie w piwnicy chłopaka i brzdąkaliśmy, to nic takiego
jak trema jeszcze nie zdążyło mnie dosięgnąć. Nie mogłem nikomu obiecać, że za
te kilka dni nie umrę ze stresu przed koncertem.
-
Co ci się stało w policzek? - zapytał w końcu. Podniosłem odruchowo rękę i
dotknąłem dawno już zasklepionej rany. Wydawało mi się, jakbym zupełnie o niej
zapomniał lub bardzo zapomnieć po prostu chciałem.
-
Wiesz co, to w ogóle była bardzo dziwna sprawa - powiedziałem z uśmiechem,
który z miejsca mógł mu powiedzieć, że czas na historię wymyśloną na szybko. -
Upuściłem szklankę i roztrzaskała się z takim impetem, że jeden z jej kawałków
dotarł do mojej twarzy - rozłożyłem bezradnie ręce na bok, aby podkreślić
własne zdumienie.
-
Brawo - stwierdził z udawanym podziwem. - To zabrzmiało bardzo wiarygodnie.
-
No wiem - zaśmiałem się, spuszczając jednak wzrok na struny gitary.
- A
jak ze szkołą? - zmienił temat.
-
Jak zrobię frekwencję, to przepiszą mi oceny - powiedziałem spokojnie. - Także
spoko.
-
Przynajmniej tyle - przyznał z delikatnym entuzjazmem, jakby chciał jednak mi
zasugerować, że będzie pilnował, abym tym razem niczego nie spieprzył. - Coś
dalej planujesz? - zapytał, zaczynając cicho grać jakąś spokojną melodię.
- A
co ja mogę planować, Seth? - uśmiechnąłem się łagodnie, nawiązując z chłopakiem
kontakt wzrokowy. Blondyn westchnął tylko ciężko, kiwając głową w zrozumieniu.
~*~
Siedziałem
u Stevena, kręcąc się na krześle, jakby to miało jakkolwiek rozwiązać moje
problemy. Jedna rozmowa na tydzień to była nasza średnia. Z widywaniem się i
mijaniem bylo juz troche lepiej, ale nie na tyle, abym przestał się tym
martwić. Odnosiłem wrażenie, że powoli przyzwyczajamy się do swojej wzajemnej
nieobecności w życiu tego drugiego, a to raczej nie był dobry znak.
-
Dlaczego właściwie dzisiaj go nie ma? - zapytałem w zadumie, patrząc w sufit.
-
Powiedział, że chce spędzić urodziny z matką - Steven westchnął ciężko,
przeglądając na laptopie zdjęcia wiosennych krajobrazów. Nadchodząca zima
dzisiaj wyraźnie dawała mu się we znaki.
-
Dobry syn - przyznałem. - Nie wiem, kiedy ostatni raz byłem na urodziny swojej
mamy w domu.
- On ma dzisiaj urodziny, debilu -
powiedział nagle mój przyjaciel, patrząc na mnie z niedowierzaniem. - Nic
dziwnego, że cię zostawił. Jesteś beznadziejny. Jakbyś tak się tak mną
interesował, to bez wahania kopnąłbym cię w dupe - stwierdził krytycznie,
posyłając mi oburzone spojrzenie. - Seth jest w mieście. Może powinieneś podbić
do niego po instrukcję obsługi byłego chłopaka - zażartował, chcąc mi dopiec. I
tym razem akurat mu się udało. Temat Setha zawsze mnie bolał. Uświadamiał mi,
że w ogóle na Franka nie zasługuje, bo jemu jest właśnie potrzebny taki dobry
chłopak jak blondyn.
-
Ty to umiesz wbić szpilkę tak, żeby zabolało, co? - zapytałem kąśliwie. - Wiem,
że jest w mieście - westchnąłem ciężko. - Izzy chciała mnie znów zaciągnąć na
ich koncert, ale już się dość ich naogladalem - dodałem z niesmakiem.
-
To nie wiem, czy się orientujesz, ale Frank dzisiaj z nimi gra - mruknął niby
od niechcenia, ale jednak sprzedając mi dość istotną informację. Nie wiedziałem
tylko, jak mam ją dobrze wykorzystać.
-
Wpuszczamy tylko z przebraniem - poinformował mnie bramkarz przy wejściu. Nie
zamierzałem wdawac się z nim w zbędna dyskusję, wiec wcisnalem mu banknot do
kieszeni i wszedłem do środka bez czekania na pozwolenie. Daleko jednak nie
dotarłem, ponieważ zastały mnie takie tłumy, o jakich ten klub chyba nigdy
nawet nie marzył. Sala i balkony były wypchane po brzegi dziwakami w
najróżniejszych kreacjach, a na scenie szalało jakieś stado wampirów w swojej
ostatniej tego wieczoru piosence. Rzuciłem tęskne spojrzenie w stronę baru.
Wiedziałem jednak, że dzisiaj powinienem sobie dać spokój. Chciałem być trzeźwy
i w pełni wszystkiego świadomy.
Kiedy
scena opustoszała, miałem nadzieję, że przynajmniej przez chwilę będzie cicho,
jednak ostro się przeliczyłem. Szum rozmów rósł stopniowo z minuty na minutę,
sprawiając wrażenie nawet głośniejszego niż sama muzyka. Obserwowałem z boku
ludzi, którzy byli wstawieni i zjarani do tego stopnia, że oblewali innych
piwem, a oblewanym nawet to nie przeszkadzało, a może nawet tego nie zauważali.
Śmiali się głośno i rubasznie, dając upust całej swojej sprośności i wyuzdaniu.
Doszedłem do wniosku, że brzydzi mnie ten tłum i brzydzą mnie ci spoceniu
ludzie zamknięci w dusznym pomieszczeniu.
W
końcu zza prowizorycznego parawanu wyszło dwóch chłopaków z zespołu, na którego
pojawienie się czekałem. Kojarzyłem ich tylko z widzenia, ale wystarczająco,
aby rozpoznać. Ani Franka, ani Setha nigdzie nie widziałem. Rozmowy zagłuszył
gwar gitar i próba perkusji. Tłum zaczął wrzeszczeć, choć pewnie nawet zespołu
nie znał. Wydawało mi się, że mogło dziać się na tym podwyższeniu dosłownie
cokolwiek, a ludzie i tak byliby zadowoleni, taki stan upojenia osiągnęli. Po
kilku minutach na scenę wszedł Seth, a za nim uwalony jakąś jasną masą Iero.
-
Witamy Nowy Jork - przywitał się spokojnym głosem wokalista, majstrując coś
przy gitarze. - W zastępstwie za Kevina, zagra dzisiaj z nami Frank, solenizant
tej Halloweenowej nocy. Prosimy dla niego o głośne brawa - powiedział z
uśmiechem na ustach, spoglądając z kpiną na Iero, który wycierał resztki tortu
z koszulki oraz włosów. Chłopcy wymienili się środkowymi palcami, a sala
zareagowała wrzaskiem. Brunet przymrużył oczy w odpowiedzi, patrząc nieśmiało
na tłum. - Kolega nieobyty ze sceną, trzeba mu to wybaczyć - dodał po chwili,
zaskarbiając sobie śmiech publiczności. Frank tylko pokręcił głową na boki i
przewiesił przez ramię gitarę, odwracając się do ludzi plecami. - To zaczynamy.
Weszli
naprawdę ostro. Nie wiedziałem czy mi się to podobało czy nie. Znawcą muzyki
nie byłem. Ale tłum oszalał. Ludzie skakali, tratowali się i zarzucali głowami.
Mnie z kolei obchodziła tylko jedna osoba w tym pomieszczeniu i byłem w szoku.
Frank
jest raczej spokojną osobą. To ten typ osobowości, który nie chce dla nikogo
źle, nie chce nikogo urazic i woli siedzieć cicho niż być w centrum uwagi.
Dlatego w ogóle nie podejrzewałem, że na scenie zachowa się… inaczej. W oka
mgnieniu Iero zamienił się ze spokojnego chłopaka w wulkan energii. Wszędzie
było go pełno, jakby punk wyzwalał w nim te strone, ktorej nigdy nie pokazywał.
Przynajmniej ja tej strony nie znałem. Wpatrywałem się w niego z dziwnym
wrażeniem, że jeszcze tak wielu rzeczy o nim nie wiedziałem… Trochę wstyd.
Grali
bez jakiś większych przerw. Dopiero, kiedy byli tak spoceni, że aż z nich
kapało, zrobili małą pauzę. Seth podszedł do Franka z ręcznikiem i owinął mu
ten ręcznik dokoła twarzy, imitując akt duszenia. Oboje strasznie dyszeli, a
gitary zwisały im bezwładnie na wysokości bioder. Wymienili między sobą parę
słów i na powrót rozeszli się na dwa przeciwne krańce sceny. Perkusista w końcu
zszedł ze sceny, wracając z dwoma barowymi stołkami, które ustawił na środku
sceny. Sam podszedł do Setha z uśmiechem na ustach, opowiedział jakiś żart,
albo uczynił głupią uwagę, bo obydwoje zaśmiali się, po czym usiedli pod
ścianą. Frank zamienił gitarę na akustyczną i usadowił się razem ze swoim
kolegą na krzesłach.
-
Przyszedł czas na coś spokojnego - wokalista szepnął do mikrofonu tak, jakby
przed sekundą wcale nie darł mordy, bo inaczej tego nazwać nie umiałem. - I jak
waszym zdaniem Frank radzi sobie jako gitarzysta? - zapytał z uśmiechem,
obracając się powoli na krześle to w prawo, to w lewo. Tłum wydał z siebie
entuzjastyczny okrzyk, a zaraz po nim rozległ się kobiecy wrzask, sygnalizujący
chyba radość. Frank podniósł zmieszany wzrok znad gitary, która stroił raczej
na wyczucie i przebiegł nieco spłoszonym wzrokiem po sali. Nagle nieopodal mnie
na okrzyk kobiecy prześmiewczo odpowiedział okrzyk męski i cała sala się
zaśmiała. - Tak, ja też już od lat jestem wielkim fanem jego urody - westchnął
wokalista żartobliwie, obniżając brunetowi mikrofon. Uśmiechnąłem się pod
nosem.
-
Ci panowie to prawdziwi mistrzowie ukrytych aluzji - stwierdził Iero, na nowo
podrywając tłum do śmiechu.
-
Znacie zespół 10 years? - padło w końcu pytanie. Publiczność odpowiedziała
wrzaskiem. - So long, goodbye - wyszeptał, kiwając Frankowi głową na znak, że
może zaczynać.
Klub
na raz wypełniły spokojne, melodyjne dźwięki, które zapowiadały smutny kawałek,
do którego można się pobujać. W końcu do gitary dołączył wokal, a ludzie
tradycyjnie postanowili migrować, aby dostać się do baru po zimnego browara.
Frank oderwał wzrok od strun i zaczął spokojnym wzrokiem omiatać tłum. W końcu
zawiesił się w jednym punkcie, jakby jakaś nagła myśl wprowadziła go w trans
zadumania. Zajęło mi chwilę, aby sobie uzmysłowić, że to ja byłem obiektem, na
który się zapatrzył. Uśmiechnąłem się niepewnie, wzruszając ramionami, jakbym
chciał mu przekazać, że nic nie poradze na to, że mnie tu ściągnął. Chłopak
pokręcił głową w niedowierzaniu, odwzajemniając uśmiech. Może i byłem
niemożliwy, może wyglądałem na desperata i nie szanowałem tego, że brunet nie
chciał mnie widzieć. Mimo wszystko nie wyglądał na śmiertelnie urażonego tym
faktem, także uznałem to za swój osobisty sukces.
~*~
-
Nie wiedziałem, że grasz na gitarze - powiedział mrukliwie, dotrzymujac mi
kroku.
-
Nigdy nie pytałeś - odpowiedziałem cicho.
Szliśmy
powoli w stronę parkingu, raczej milcząc niż rozmawiając. Gerard był ostatnią
osobą, którą spodziewałem się dzisiaj tutaj zobaczyć. Życie jednak potrafi
zaskakiwać.
Way
niósł jedną gitarę, ja niosłem drugą. Ciszę między nami przerywały odgłosy
butów szurajacych po asfalcie. Nie czułem się niezręcznie, choć chyba
powinienem… Nie odzywaliśmy się do siebie od niemal dwóch tygodni. To bardzo
dużo czasu. Z jednej strony za dużo, a z drugiej zbyt mało, aby w pełni się ze
wszystkim pogodzić. Nie chciałem się dłużej kłócić, nie chciałem boczyć i
udawać, że się nie znamy. Chciałem go z powrotem przy sobie.
Droga
powrotna z klubu też minęła nam w milczeniu - co prawda całkiem przyjemnym,
lecz nadal pozostawiającym wiele do życzenia. Zastanawiałem się, jak długo to
jeszcze potrwa, ta dziwna sytuacja. Kiedy oboje dojdziemy do wniosku, że czas
zagoił powstałe niedawno rany.
-
Frank… - zaczął niepewnie, kiedy w końcu dojechaliśmy na miejsce, jakby chciał
poruszyć ciężki temat, ale nie byl do konca w stanie. W końcu westchnął ciężko,
opierając dłonie na udach.
-
Wiesz… jak będziesz chciał naprawdę porozmawiać, to po prostu przyjdź -
powiedziałem. - Póki co chyba nie jesteś jeszcze gotowy - zauważyłem.
-
Ja… - mruknął, wyglądając przez okno. - Chciałbym, żeby było między nami
normalnie. Tylko tyle.
-
Normalnie - zaśmiałem się, spoglądając na niego z niedowierzaniem. - Chyba nie
mówisz wtedy o nas - zażartowałem.
-
No tak - przyznał mi rację. - W sumie masz słuszność.
-
Daj sobie jeszcze czas - odezwałem się po dłuższej chwili ciszy już zupełnie
poważnie. - Ja nigdzie nie uciekam.
-
Na pewno? - zapytał z powątpiewaniem.
-
Na pewno - powiedziałem, walcząc ze sobą z całych sił, aby w jakiś sposób go
czasami nie dotknąć.
-
No dobra - zgodził się niechętnie, po czym położył na moich kolanach kartkę
zgiętą na cztery części. - Wszystkiego najlepszego - szepnął.
~.~
Jak zwykle świetny rozdział,nie mogę sie doczekać następnych!!
OdpowiedzUsuńCzekam na nexta! :D
OdpowiedzUsuńHALO! JA TU UMIERAM Z CIEKAWOŚCI I TĘSKNOTY ZA NASTĘPNYMI ROZDZIAŁAMI!!
OdpowiedzUsuń