26
W
jakiś dziwny sposób zawsze porażało mnie piękno mieszkania Gerarda. Piękno w
tym ułożonym znaczeniu. Wszystko tutaj zdawało się mieć swoje miejsce i
przeznaczenie. To trochę jak z puzzlami. W pudełku znajduje się określona ilość
kartoników, które chociaż początkowo w nieładzie, finalnie są przeznaczone do
stworzenia jednego, kompletnego obrazu. Pudełko zapakowane fabrycznie nie
zawiera żadnych dodatkowych elementów. Wszystko zostaje wyliczone co do sztuki
- bez miejsca na zbędne odpady.
Way
nigdy nie miał bałaganu, ponieważ był pedantem, dlatego jego mieszkanie miało
nowobogacki, klasyczny wydźwięk. Ogromne okna z widokiem na miasto zamiast
ściany, ciemne panele na podłogach, hebanowe meble dokładnie oczyszczone z
kurzu, nowoczesna kuchnia wraz ze zlewem, w którym nawet krople po zmywaniu
musiały być wytarte oraz sypialnia, w której łóżko zawsze było starannie
zaścielone. Gdybym chciał zaprosić Gerarda kiedykolwiek do siebie do pokoju, to
chyba zacząłbym rok wcześniej go sprzątać, bo ta wizyta mogłaby być jego
ostatnią - skończyłaby się zawałem. W kwestii porządku też reprezentowaliśmy
zupełnie dwa odmienne światy. O dziwo kolejna dzieląca nas sprawa.
Położyłem
klucze na szklanym stoliku w salonie. Niezbyt komfortowo czułem się, nosząc je
przy sobie. Już teraz przechodziły mnie specyficzne dreszcze, które utwierdzały
w przekonaniu, że nie powinienem tutaj wchodzić i przebywać zupełnie sam. Po
takim czasie przerwy dystans między mną i Wayam sprawił, że czułem się w tym
mieszkaniu jak intruz.
Podszedłem
do okna, zanosząc się obrzydliwym, odrywającym się kaszlem. Nie mam pojęcia,
kiedy i gdzie zachorowałem. Ludzie zazwyczaj potrafią wskazać choć hipotetyczny
moment chorobotwórczy. Ja po prostu poszedłem spać i obudziłem się z zawalonym
nosem i obolałym gardłem. Nie byłoby to dziwne, gdybym nie był człowiekiem,
który poddaje się zarazkom raz na ruski rok.
Spojrzałem
na zegarek.
23:18.
Już
wiedziałem, że Gerard nie wróci dzisiaj szybko. Może o tym wcześniej wiedział,
może nie. Zakładałem, że nie. Czas nie był dla Waya rzeczą, którą można
wykorzystywać dla własnych celów. Czas to dyscyplina, punkt odniesienia,
deadline. Człowiek, który traktuje tę materię jako wektor bez zwrotu, nie jest
człowiekiem, z którym warto utrzymywać jakąkolwiek relację towarzyską.
Na szybę
tuż przed moim nosem spadł płatek śniegu. Przykleił się subtelnie do okna, po
czym po chwili przylegania do chłodnej, szklanej tafli, zaczął się ześlizgiwać,
znikając, odchodząc w zapomnienie. W jego miejsce po chwili wpadł nastepny,
nastepny i nastepny, aż w końcu w powietrzu zaczęły gwałtownie wirować całe
setki śnieżnych płatków. Odwróciłem się do nich plecami.
Postanowiłem
posiedzieć na kanapie, choć oczy zamykały mi się już właściwie same. Nie mogłem
jakoś przemóc tej potrzeby, żeby położyć się jak człowiek do łóżka. Stało ono
gdzieś tam za moimi plecami w sypialni i zaległo w głowie niczym ciężkie
burzowe chmury wiszące na niebie.
Skłamałbym
mówiąc, że nie brakuje mi Gerarda cieleśnie. Bo brakuje jak cholera. Jemu też
brakuje. Już tak zostaliśmy stworzeni - jako ludzie z potrzebami, które
chcielibyśmy zaspokoić. Mimo wszystko nie mogliśmy opierać związku tylko i
wyłącznie na seksie, a tak właśnie to przez dłuższy czas wyglądało. Chciałem,
żebyśmy wypracowali jakiś solidniejszy fundament, którego składowymi zamiast
seksualnego pożądania byłyby bardziej emocjonalne potrzeby oparte na
stabilności relacji i chęci spędzenia ze sobą czasu w normalny sposób.
01:39
Owinąłem
się kocem, opierając głowę na ramieniu kanapy. Gdzieś w oddali tykał zegar, a mi
powoli opadały powieki. Nie miałem już siły myśleć o naszej popapranej relacji,
spotkaniach Gerarda, wiecznym braku czasu dla siebie nawzajem i jutrzejszej
wizycie u Stevena. Chciałem być z dala od tego wszystkiego. Chciałem wyjechać
gdzieś daleko stąd. Odpocząć od Nowego Jorku, od wiecznych zobowiązań,
konieczności bycia stale pod telefonem i zapewne pod stałym nadzorem.
Marzyła
mi się ucieczka - ucieczka od życia.
~*~
Wszedłem
do mieszkania najciszej, jak umiałem. Powoli zbliżała się czwarta nad ranem i
nie sądziłem nawet, że Frank do takiej godziny dotrwa. Sam był zmęczony po
całym dniu pracy, a przeziębienie jedynie dokładało do tego swoje cegiełki.
Dlatego wcale mnie nie zdziwiło, kiedy zobaczyłem chłopaka na kanapie
zawiniętego w koc. Uśmiechnąłem się pod nosem, rozwiązując krawat. Podszedłem
do sofy i kucnąłem tuż przy głowie Franka, nie mogąc się powstrzymać przed
delikatnym ucałowaniem jego czoła.
- Ma pan rodzinę? - zapytał mnie mężczyzna z silnym,
włoskim akcentem.
- Tylko mamę - odparłem zwięźle, uznając, że wspominanie
reszty nie ma sensu. Oni nie byli dla mnie żadnymi bliskimi.
- Dziewczynę? - pochylił się w moja stronę, unosząc
kieliszek szampana w górę. Zaprzeczyłem. To już była ta godzina, kiedy na sali
bankietowej tworzyły się grupki, mafiozi byli podpici i wchodziły głębokie,
biznesowe tematy oraz filozoficzne rozważania na temat istoty podjęcia się
jakiejś inwestycji. Dzisiaj wyjątkowo trafił mi się emocjonalny, rodzinny
rozmówca. Byłoby to miłą odmianą, gdybym umiał jeszcze jakkolwiek się odnieść
do rodzinnych wartości. - Jest pan jeszcze młody, ma pan czas.
- Nie możemy się z nikim wiązać - powiedziałem, choć sam
nie miałem pojęcia, dlaczego się odezwałem. Moim zadaniem było wysłuchanie
pijanego człowieka i możliwie jak najszybsze zwinięcie się do domu. Nie
planowałem wdawać się z nim w zbędne dyskusje.
- Jak się czegoś pragnie, to nie ma rzeczy niemożliwych
- stwierdził z ciepłym uśmiechem, który w jakiś sposób mnie ujął. Nie w
pedalski, a raczej w ten ojcowski, tak bardzo mi nieznany. - Chodzi mi o to, że
to wszystko tutaj to jest nic niewarte - szepnął, jakby sam się bał własnych
słów. Odwrócił się bokiem do mnie i przodem do gości. Marco posłał mi
zaciekawione spojrzenie. Mrugnąłem spokojnie na znak, że sobie radzę i Perez
wrócił do bardziej zaciętych rozmów. - Oni wszyscy kiedyś przeminą, ich czyny
staną się bez znaczenia. Zabłysną w samotności i w samotności zgasną.
- Przecież sam pan siedzi w tym biznesie - mruknąłem. -
Czy to nie hipokryzja? - zapytałem, zanim zdołałem ugryźć się w język.
Mężczyzna jednak zaczął się serdecznie śmiać.
- Już od lat mnie w tym nie ma - wyjaśnił. - Przekazałem
firmę kuzynowi. Teraz zostały mi tylko takie bankiety jak dziś. Poza nimi już
nic mnie z tym światem nie łączy - westchnął ciężko. Jak się później
dowiedziałem, rozmawiałem z mafijnym królem Sardynii. Mężczyzną, który słynął
szeroko zakrojonej prostytucji i sprzedaży dzieci z przyklasztornych
sierocińców. Jego ciężka ręka w biznesie pochłonęła wiele ludzkich istnień, a
brutalność jego czynów odbiła się echem nawet tutaj. Rozbawiło mnie to, że
osoba, na której usługach zasuwają poobijane, brudne i obdarte czternastolatki
uzależnione od kokainy, wygłasza mi przmowę piastującą wartości związane z
ciepłem domowym i wagą rodziny w życiu człowieka. - Chodzi mi głównie o to, że
do człowieka dociera dopiero na starość, co tak naprawdę się tutaj liczy. Nie
są to wille, baseny i masa zarobionych nielegalnie pieniędzy, których nie ma
już nawet w co inwestować. Prawdziwe znaczenie ma w życiu ta jedna, jedyna
kobieta, która każdej nocy czeka na ciebie w salonie na kanapie, zastanawia
się, czy wrócisz do domu, czy też nie. Ta kobieta, która wie, że wiele ci
brakuje do miana dobrego człowieka, że robisz złe rzeczy i krzywdzisz ludzi.
Ale jednak czeka, bo się o ciebie martwi. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Rozumiałem
doskonale. Chociaż w moich oczach kobieta, która godzi się na krzywdę
niewinnych dzieci, które jej również usługują to kobieta, która przymyka oczy
na stado kochanek nie z miłości, a z czystej wygody. Właśnie dla tego basenu,
dla tych willi i małych, dziesięcioletnich sierot, które zapierdalają przy
rabatkach w jej ogrodzie. Dla mnie to nie była miłość. A już z pewnością nie
taka, której sam chciałem. Czyli miłość z wygody i przyzwyczajenia.
Położyłem
powoli Franka do łóżka i nakryłem kołdrą. Ściągnąłem powoli marynarkę i
koszulę, rzucając je niedbale na fotel. Nie miałem już siły ich odkładać na
miejsce. Wciągnąłem szybko na tyłek dresy i koszulkę, po czym wślizgnąłem się
na materac tuż obok Iero. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byliśmy w jednym
łóżku. Już od dawna nie mieliśmy ze sobą takiego kontaktu, żeby jakkolwiek
spędzić noc w swoim towarzystwie. Objąłem chłopaka delikatnie w pasie, kiedy
się rozkaszlał i już nie planowałem go dzisiaj wypuścić.
~*~
Pierwszą
moją myślą, kiedy się obudziłem, była myśl, że w końcu jest mi bardzo ciepło i
przyjemnie. Spokojny oddech Gerarda ogrzewał mi kark, a jego ramiona sprawiały,
że nie miałem ochoty ruszyć się nawet o milimetr. Musiałem mieć jednak na
uwadze godzinę, którą wraz z przekroczeniem progu mieszkania Gerarda
nieodpowiedzialnie zignorowałem. Obróciłem się powoli w stronę chłopaka i
wychyliłem się nad jego ramieniem, aby zerknąć na cyfrowy zegar stojący na
nocnej szafce.
12:17
U
Stevena mieliśmy być na osiemnastą. Wciąż pozostawało bardzo dużo czasu.
Położyłem się z powrotem, lecz tym razem przodem do Gerarda. Przeczesałem
powoli włosy chłopaka, które były krótsze niż ostatnio i lekko podgolone po
bokach. Ciekawiło mnie, kiedy znalazł wczoraj czas jeszcze na fryzjera. Ale
dobrze zrobił. Już zaczynały mnie drażnić te jego przydługie kudły. Takie średniej
długości służyły mu najlepiej.
Gerard
spał spokojnie, oddychając powoli i miarowo. Przesunąłem powoli palcem po
policzku chłopaka, wstrzymując na chwilę oddech. Kiedy dotarłem opuszkiem do
linii ust czarnowłosego, poczułem się trochę jak ktoś zupełnie bezwstydny.
Jednak nie umiałem się powstrzymać, ponieważ w śpiącym Wayu było coś
niecodziennego. To był zupełnie inny człowiek niż ten, którego wszyscy znali w
codziennym obyciu. W tym Gerardzie było coś spokojnego, niemal dziecięcego. Na
chwilę udawało mi się zapomnieć, że jest to osoba zdolna do naprawdę brutalnych
działań, aktów agresji, będących uzewnętrznieniem jego wewnętrznego demona.
Spokój na twarzy Gerarda sprawiał, że ciężko było uwierzyć w to, że jest ona
zazwyczaj ściągnięta irytacją, zdenerwowaniem lub przejmującym, kamiennym wręcz
chłodem.
Ledwo
udało mi się stłumić potężne ziewnięcie. Stwierdziłem, że skoro jest mi tak
przyjemnie, to nie ma sensu tego przerywać niepotrzebną pobudką. Wsunąłem swoją
nogę między nogi Gerarda i wtuliłem się ostrożnie w jego klatkę piersiową. Sen
bardzo szybko sam przyszedł.
Kiedy
otworzyłem oczy drugi raz tego dnia, powoli zbliżała się piętnasta, a Gerarda
już obok mnie nie było. Przewróciłem się powoli na plecy, rozciągając zastałe
we śnie mięśnie. Przymknąłem na chwilę oczy, oddychając głęboko, po czym
usiadłem powoli tylko po to, żeby zanieść się obrzydliwym kaszlem
rozdzierającym gardło.
-
Trzymaj - powiedział Gerard, wyciągając w moja stronę kubek z parującą
zawartością.
-
Co to? - zapytałem, zaglądając do środka. Pachniało bardzo dobrze.
-
Napar z czarnego bzu - mruknął, prześlizgując się nade mną. Chyba nie wyspał
się do końca, bo tak szybko jak ułożył się głową na moim brzuchu, tak szybko
objął mnie ramieniem w pasie i zamknął oczy, ciężko wzdychając.
-
Skąd ty wziąłeś czarny bez? - zdziwiłem się, upijając ostrożnie łyka.
-
Mama mi kiedyś dała w słoiku, jak byłem chory - szepnął. - Ponoć dobrze robi na
gardło - dodał po chwili, kiedy zatopiłem palce w jego włosach i zacząłem się
bawić zbłąkanymi kosmykami.
-
Dziękuję - powiedziałem cicho, żeby nie nadwyrężać gardła. Potem przez długi
czas milczeliśmy.
To
było dziwne milczenie. Ani przyjemne, ani jakoś specjalnie niezręczne. Takie
jakby z braku tematów trochę, choć właściwie te tematy mimo wszystko istniały.
Nie umiałem tego opisać. Cieszyłem się po prostu, że spędzaliśmy razem czas -
specyficznie, bo specyficznie, ale przynajmniej razem. Gerard chyba też był we
właściwy sobie sposób zadowolony. Kciuk chłopaka raz po raz przesuwał się
powoli po moich żebrach.
-
Strasznie kaszlałeś w nocy - mruknął w końcu.
- A
o której wróciłeś? - zapytałem z ciekawości.
-
Koło czwartej - westchnął ciężko, podnosząc się na łokciu. Spojrzał na mnie
przeciągle.
-
No co? - zaśmiałem się.
-
Posiedź kilka dni w domu, hm? - powiedział z przejęciem. - Załatwię to -
zapewnił, widząc powątpiewanie w moich oczach.
-
Jak? - uśmiechnąłem się z pobłażaniem. Way wzruszył ramionami, co miało mi dać
do zrozumienia, że ma swoje sposoby. - Daj spokój - szepnąłem, zjeżdżając
delikatnie krawędzią palca wskazującego wzdłuż jego nosa. - Nie umrę przecież.
-
Ale będziesz się z tym męczył znacznie dłużej niż normalnie.
-
Gerard…
-
Nie wkurwiaj mnie - powiedział stanowczo. - Nie masz nic do gadania.
-
Mhm - mruknąłem, usiłując ugryźć się w język, na końcu którego zwisało tak jak zwykle. Tym razem kierowała nim
czysta troska, wiedziałem to. Ale ilekroć zamykał mnie w tej klatce
bezwzględnego podporządkowania się jego decyzjom, skręcało mnie od środka. - O
której mamy być u Stevena? - zapytałem, chcąc szybko zmienić temat. Nie
mogliśmy się teraz kłócić, skoro nawet do końca nie byliśmy pogodzeni. Musiałem
się powstrzymać od zbędnych komentarzy.
-
Na osiemnastą.
-
Okej.
~*~
Jechaliśmy
windą na szóste piętro w zupełnej ciszy. Wiedziałem, że znowu to zrobiłem.
Widziałem to po minie Franka. Tradycyjnie źle dobrałem słowa i ton głosu do
okoliczności. Nie wiedziałem, jak pozbyć się tej potrzeby kontrolowania
wszystkiego. Nie mogłem mu rozkazywać, doskonale to wiedziałem. Wiedziałem też,
że nie chodziło o to, że użyłem tego w tej konkretnej sytuacji. Tylko o sam
fakt, że znowu to zrobiłem. Ciężkie to wszystko było. Ale przynajmniej starałem
się.
Szturchnąłem
Franka łokciem, chcąc jakoś przełamać lody. Chłopak spojrzał na mnie zmęczonym
wzrokiem, po czym posłał słaby uśmiech, pokręcił głową z rezygnacją i oparł
czoło na moim ramieniu. W tym momencie jak na złość winda dotarła na
odpowiednie piętro.
-
Tradycyjnie - mruknąłem niepocieszenie, a brunet się zaśmiał.
-
Co zrobisz - szepnął głosem tak zachrypniętym, że aż musiałem się skrzywić.
-
Oszczędzaj gardło - zaproponowałem spokojnie. Frank westchnął ciężko,
naciskając dzwonek. - Bo z ciężkim sercem mi się ciebie słucha? - zapytałem niepewnie
z nieukrywanym ciężarem.
-
Znacznie lepiej - wychrypiał raz jeszcze i w tym momencie w drzwiach stanął
Steven.
-
Jezus, jak ty okropnie brzmisz - przywitał się dość specyficznie i nie mogłem
ukryć cichego parsknięcia. Iero w odpowiedzi każdemu z nas pokazał środkowy
palec, po czym wszedł do mieszkania. Uścisnęliśmy sobie ze Stevenem na szybko
dłonie i udałem się w ślad za Frankiem. - Wiecie może, dlaczego akurat u mnie
mieliśmy się wszyscy spotkać? - zapytał, stając przy kanapie, na której usiedliśmy.
Wzruszyłem ramionami, zauważając, że jest jakiś spięty. Frank również
przyglądał mu się uważnie, choć dyskretnie. Miałem dziwne przeczucie, że Iero
doskonale znał tego przyczynę, ponieważ kiedy posłałem mu pytające spojrzenie,
spuścił wzrok i pokręcił głową.
-
Może Marco stwierdził, że czas zmienić miejscówkę - powiedziałem ostrożnie. - W
końcu ile można podziwiać moje mieszkanie - mruknąłem, dostrzegając kawałek
różowego materiału między bokiem kanapy i poduszką. - Skoro tutaj zawsze można
odkryć coś nowego - stwierdziłem z uśmiechem, wyciągając malutką, bawełnianą
skarpetkę antypoślizgową. Pokręciłem głową z udawaną dezaprobatą. W gruncie
rzeczy byłem w lekkim szoku. - Panie gospodarzu… - mruknąłem. Steven zacisnął
mocno usta w wąską linię, opierając dłonie na biodrach. W pomieszczeniu
zapanowała grobowa cisza upleciona z pytań oraz niedopowiedzeń. Patrzyliśmy
sobie z mężczyzną w oczy długo i intensywnie, jakby wszystkie odpowiedzi
właśnie tam skrywały swoje legowisko. W końcu Steven się złamał.
-
Co chcesz kurwa usłyszeć? - zapytał agresywnie.
-
Nic a nic - powiedziałem, unosząc dłonie do góry. W tym momencie zadzwonił
dzwonek, a Frank odruchowo wyrwał mi skarpetkę z ręki i schował do kieszeni
spodni. Uniosłem brwi do góry w geście zdziwienia. Nie pojmowałem do końca, jak
to było możliwe, że mój chłopak wie więcej o życiu mojego wieloletniego
przyjaciela, którego sam zna niecałe dwa lata. Skłamałbym mówiąc, że mnie to
nie zabolało. Poczułem się odrobinę zdradzony.
-
Pogadamy o tym później, okej? - Steven zapytał, posyłając mi spanikowane
spojrzenie.
-
No teraz raczej nie zamierzam, chyba że wolisz na forum takie rzeczy omawiać -
uśmiechnąłem się sarkastycznie.
-
Nie wolę - warknął, niczym zwierzyna zagoniona w ślepy zaułek, po czym ruszył
wkurwiony do drzwi.
-
My też sobie pogadamy - stwierdziłem szeptem, posyłając Frankowi zawiedzione
spojrzenie.
-
To nie nasza sprawa, Gerard - mruknął również nieco konspiracyjnie. - Daj mu
spokój - poprosił.
-
Wiesz, że nie dam - odparłem całkiem poważnie. Iero spojrzał w stronę drzwi na
Marco, a słowa, które miał do mnie wypowiedzieć, zamarły mu na ustach.
-
Rób, jak uważasz - chrypnął z rezygnacją, krzyżując ramiona na klatce
piersiowej. Przewróciłem oczami. Jeszcze do szczęścia dzisiaj brakowało mi
obrażonego faceta.
-
Dobra, dam - szepnąłem z wyraźną łaską. W gruncie rzeczy skłamałem. Ale Iero
nie musiał o tym wiedzieć.
-
Ok - skomentował krótko, a później bardzo długo milczał.
-
Nie wiem, chłopaki… - mruknął Marco, pocierając zmęczone skronie. - Ogólnie
macie przez święta wypocząć i do nowego roku niczego od was nie chcę - rozłożył
ręce na boki. - Później zaczną się wielkie dostawy broni i tak dalej, i tak
dalej, nowi wspólnicy. Wszystkiego się dowiecie w swoim czasie.
- A
kiedy wyjeżdżają nasi goście z Edmonton? - zapytałem niechętnie, zauważając, że
na samo wspomnienie Zayna zacząłem nerwowo telepać nogą.
-
A, no właśnie. Dobrze, że mi przypomniałeś - ucieszył się. - Frank, jutro z
rana odwieziesz ich na lotnisko - zakomunikował, wskazując Iero palcem. Brunet
kiwnął głową na znak, że rozumie. - Wyślę ci jeszcze smsa - zapewnił, a chłopak
znów przytaknął. - I niech spierdalają. Nigdy więcej wymian - westchnął ciężko.
- A jutro wieczorem, Steven, musicie wywalić ciała, bo zaczynają jebać - dodał
z grymasem zniesmaczenia na ustach, po czym wstał z kanapy. Steven obserwował
uważnie każdy krok Pereza, skupiał się na tym, gdzie zwraca ciało, w jakim
kierunku patrzy. Jeśli robił na boku to, co myślałem, że robi, to miał wiele do
stracenia. Wcale nie dziwiłem się, że z taką precyzją monitoruje Marco.
Aczkolwiek taka taktyka też nie była w moim odczuciu najlepszym rozwiązaniem.
Jeden samiec w walce o pozycję od razu wyczuje, kiedy jego przeciwnika obejdzie
strach. Marco był mistrzem rozpoznawania smrodu cudzej paniki.
-
To chyba wszyscy się już zmywamy - powiedziałem, podnosząc się szybko z kanapy.
Ja też chciałem jechać do domu. Nie miałem zamiaru spędzać tu całego dnia.
-
Spieszy ci się gdzieś? - zapytał Perez podejrzliwie. Przewróciłem oczami.
-
Do domu? - stwierdziłem tonem, który wyrażał oczywistą oczywistość.
-
Domator się znalazł - mruknął pod nosem. Westchnąłem ciężko, otwierając mu
przed nosem drzwi.
-
Cieszę się powietrzem wolności i samotności - oznajmiłem.
-
Jasne - prychnął. - Frank? - zapytał.
-
Ja zostanę jeszcze chwilę - chrapnął, wymuszając blady uśmiech, po czym zaniósł
się kaszlem. Marco skrzywił się, jakby ten dźwięk bolał go i obrzydzał
jednocześnie. No i zapewne nie było to zbyt dalekie od prawdy.
-
Zrób nam wszystkim przysługę i nie pojawiaj się kilka dni w pracy - powiedział,
przekraczając próg. Brunet kiwnął głową na potwierdzenie właściwie już do
pleców Pereza. Spojrzałem na niego z wysoko uniesionymi brwiami. Poczułem się
wystawiony.
- Co? - zapytał niemo.
- Gówno - odpowiedziałem, zerkając na niego wyzywająco. Frank
uśmiechnął się pod nosem i pokazał mi serduszko ułożone z kciuka i palca
wskazującego. Pokręciłem głową z niedowierzaniem i zamknąłem za sobą drzwi.
Nieznośny kurdupel.
~*~
-
Dlaczego mu to zrobiłeś? - zapytałem Zayna, kiedy zatrzymaliśmy się na
lotniskowym parkingu. Jego wspólnik poszedł już przodem z bagażami, więc
stwierdziłem, że to ostatni moment, w którym mogę zadać mu nurtujące mnie
pytanie.
Mężczyzna
obrócił się w moją stronę i zmierzył mnie niechętnie wzrokiem. Od czasu
incydentu w gabinecie Gerarda cała nasza trójka skutecznie unikała siebie
nawzajem. Żaden na tego drugiego czy trzeciego nie chciał i nie mógł już
patrzeć. Suskind westchnął przeciągle, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.
Wzruszył ramionami, patrząc gdzieś ponad moją głową.
-
Przez ciebie - powiedział w końcu, przeszywając mnie pełnym wyrzutu
spojrzeniem.
-
Przeze mnie? - zdziwiłem się nie na żarty. - Przecież ty nawet mnie nie znałeś
- oznajmiłem mu, mając nadzieję, że zrozumie, jak niedorzeczne są jego słowa.
-
Wiesz… - zaśmiał się gorzko, jakby zamierzał mi wytłumaczyć teraz najprostsza
rzecz na świecie, do której zrozumienia jeszcze nie dorosłem. - Kiedy Gerard
przyjechał do Edmonton, nasza relacja nie była zła już od samego początku -
wyjaśnił spokojnie. - Właściwie… całkiem dobrze się ze sobą bawiliśmy - dodał z
uśmiechem tak sprośnym i obrzydliwym, że aż zaczynałem się cieszyć, że nie
zjadłem żadnego śniadania, bo wszystko mi się aż w środku przewróciło. - Miałem
wrażenie, że trafiłem w końcu na kogoś podobnego sobie - kontynuował z już
znacznie mniejszym entuzjazmem niż na początku. Zgadywałem, że to ta raczej
mniej pasjonująca część opowieści. - Znalazlem w rzeczach Gerarda teczkę z
twoim zdjęciem. Byliśmy strasznie pijani. Zapytałem go, kim jest ta osoba -
westchnął ciężko. Ta rozmowa wyraźnie mu nie leżała i męczyła. Jednak ja za
bardzo chciałem znać przyczynę jego zachowania, żeby puścić go bez wyjaśnień. -
Gerard powiedział, że kimś, kto namieszał mu w głowie i przed uczuciem do kogo
wciąż ucieka. No i wiesz… zabolało.
-
Dlatego go rżnąłeś i teraz mi wmawiasz, że to moja wina - zdziwiłem się.
Naprawdę byłem w szoku. Zayn się zaśmiał. Już dawno udało mi się zauważyć, że
jego reakcje emocjonalne na dane zdarzenia są fascynująco nieadekwatne do
sytuacji.
-
Nie jestem osobą, którą łatwo daje się zranić, a to mnie akurat zabolało -
powiedział z narastajaca złością. - Poczułem się wykorzystany, jak marny
substytut.
-
To nie jest żadne wytłumaczenie, Zayn - wyszeptałam z niedowierzaniem.
-
Ale ja nie zamierzam ci się tłumaczyć, Frank - oznajmił, kładąc prześmiewczy
nacisk na moje imię. - Pytałeś, więc dostałeś odpowiedz. Nigdy nie tłumię w
sobie swoich emocji i nie żałuję niczego, co się stało - stwierdził zupełnie
poważnie. - Przyjazd tutaj tylko pozwolił mi sobie uświadomić dlaczego.
-
Dlaczego co? - zapytałem bezsilnie. Już naprawdę nie wiedziałem, o co mu
chodzi.
-
Jesteś śliczny - stwierdził beznamiętnie, odwracając się do mnie plecami. - Na
swój sposób warty grzechu - powiedział głośno, nie zerkając za siebie ani razu.
- Żegnaj.
~*~
Patrzyłem
z dystansu, jak Frank rozpakowuje zakupy, na których zeszła nam dzisiaj dobra
godzina w supermarkecie. Iero pytał, czy mam w domu jakieś dziwne rzeczy, a ja
nie umiałem odpowiedzieć. Nie znałem się na tym zupełnie. To chłopak miał jakąś
wizję obiadu, śniadania, różnych dań i innych dziwactw. Ja zobowiązałem się do
pchania wózka - i nic poza tym.
-
Co się stało tej lodówce? - zapytał po chwili układania warzyw w plastikowych
szufladach.
-
Poza tobą nikt w tym domu nie gotuje, więc zgaduję, że jakoś tak wyszło -
wzruszyłem ramionami, opierając się pośladkami o tył kanapy w salonie.
-
To co ty właściwie jadłeś? - zastanowił się, zamykając lodówkę. Puste siatki
wyrzucił do kosza, po czym utkwił we mnie swój typowy czujny i zmartwiony
wzrok.
-
No wiesz… - mruknąłem niepewnie, zastanawiając się, jak wytłumaczyć mu, że w
mieszkaniu prócz puszki piwa, słoika korniszonów i starej, twardej jak kamień
bułki już od dawna nic nie było. - Polowałem i takie tam inne męskie sprawy -
zażartowałem bez grama przekonania w głosie. - Różne rzeczy - podsumowałem z
cichym chrząknięciem, kiedy nie udało mi się go rozbawić. Frank pokręcił głową
z dezaprobatą.
-
Idzie zauważyć tę różnorodność na pierwszy rzut oka - westchnął ciężko. No
fakt, ostatnio sporo schudłem, ale to nie było też tak, że wcześniej
prezentowałem się specjalnie atletycznie, także zmianę, po bilansie zysków i
strat, oceniłem pozytywnie. Frank miał odmienne zdanie, ale nigdy nie sądziłem,
że w kwestii żywieniowej mu dogodzę. Gdybym chciał mu dogodzić, to bym do pracy
woził się taczką, bo spacer by odpadał.
Zacząłem
mu się przyglądać, zastanawiając się, czy relacja między nami mogła aż tak
bardzo ulec zmianie. Nadal tu był, krzątał się po kuchni i sprawdzał szafki w
poszukiwaniu żywieniowych braków. Zaśmiałem się w duchu na ten widok. Był
niemożliwy.
Czułem
się jakoś inaczej względem niego i w ogóle w tym związku. Jakbym zdziadział,
ponieważ nie chciałem już fajerwerków. Zacząłem się zastanawiać, czy to jakoś
wstęp do młodzieńczej starości, przedwczesny wstęp do wieku średniego.
Patrzyłem tak na Franka i pierwszy raz od dawna poczułem spokój. Kompletną
błogość, jaka wynikała z przekonania, że w końcu zaczyna się robić stabilnie,
że jeśli się ogarnę, to nic nie powinno się już więcej spieprzyć.
-
Co? - nagle Frank zaśmiał się w sposób, który wyrwał mnie z tego przedziwnego
transu i przywrócił do rzeczywistości. Uświadomiłem sobie, że musiałem się na
niego tak lampić jak sroka w gnat już od dłuższego czasu.
-
Nic - wzruszyłem ramionami i spuściłem wzrok pod swoje stopy.
Po
chwili usłyszałem niespieszne, ospałe kroki chłopaka, kierowane w moją stronę.
Spojrzałem na niego niepewnie, kiedy stanął między moimi nogami z
nieodgadnionym wyrazem twarzy. Dopiero kiedy palce bruneta delikatnie
przejechały mi po policzku, pozwoliłem sobie na położenie dłoni pod jego
pośladkami.
To
była zasada dotyk za dotyk.
Zasada,
której niewolnikiem byłem już od jakiegoś czasu.
Wychodziłem
z założenia, że jak robi się glupoty, to trzeba za nie płacić. Ja płaciłem i
starałem się tę opłatę uiszczać z godnością, choć było momentami ciężko. Jak na
przykład teraz, kiedy palce Iero błądziły po różnych zakamarkach mojej twarzy.
Ginęły na chwilę we włosach, żeby sekundę później musnąć czoło, nos i zatrzymać
się na dolnej wardze.
-
Więc? - zapytał szeptem, wracając do tego strasznego tematu pod tytułem Co cię trapi?. Otóż trapiło mnie
zazwyczaj zbyt wiele rzeczy, aby jakoś racjonalnie ująć to w zwięzłym zdaniu.
Ale wiedziałem, co trapiło mnie w tej sekundzie, co zżerało mnie od środka i
uświadamiało, jak ogromnym niewolnikiem swojego ciała potrafi być człowiek. Nie
musiałem tego mówić na głos. Frank doskonale widział to w moich oczach za
każdym razem, kiedy byliśmy blisko, a ja nie mogłem go nawet pocałować.
Wiedziałem, że brunet po prostu chce usłyszeć to, co tak ciężko przechodzi mi
przez gardło. Spojrzałem na niego niepewnie, będąc dosłownie na krawędzi
jakiejś nieokiełznanej emocjonalności.
-
Brakowało mi ciebie - wyszeptałem ledwo słyszalnie, jakbym sam się tych słów
obawiał. Frank kiwnął powoli głową, łapiąc mnie pod brodę.
-
Mi ciebie też - przyznał szczerze i bez większego problemu, jak to było w moim
przypadku. - Nawet bardzo - dodał, szybko łącząc nasze usta w mocnym pocałunku.
Jakoś
specjalnie większej zachęty nie potrzebowałem. Byłem spragniony jego ciała już
od bardzo dawna. Może właśnie dlatego naszych ubrań pozbyliśmy się szybciej niż
zdążyliśmy w ogóle ruszyć z miejsca. Ciężko jest opisać moment, w którym można
się w końcu dobrać do swojego faceta po kilku tygodniach ostrej suszy. To już
nawet nie jest znalezienie oazy na pustyni, to było doznanie znacznie
wykraczające poza możliwości mojej imaginacji. Czułem, że moje myśli gdzieś
uciekają, stając się zupełnie monotematyczne.
Do
łóżka trafiliśmy już zupełnie nadzy. Raczej nie przebieralismy w środkach, nie
bawiliśmy się w gry wstępne i inne pierdoły. Wszystko działo się bardzo szybko.
Wchodząc w Iero, poczułem jego paznokcie boleśnie wbijajace się w moje plecy.
Jednak był to bardzo przyjemny ból - zrodzony jakby z ekstazy.
Stale
zdumiewało mnie to, jak idealnie dopasowane do siebie były nasze ciała.
Jak
to wszystko się ze sobą zgrywało.
Dzisiaj
delektowaliśmy się sobą we względnej ciszy, bez jęków czy okrzyków. Dla odmiany
ciężko dyszeliśmy, będąc niezdolnymi do złapania najmniejszego oddechu.
Wynikało to tylko i wyłącznie z czystej zachłanności, ponieważ pragnęliśmy mieć
wszystko na raz - usta przy ustach, ciało w ciele, wilgotne wargi na szyi oraz
piersiach, spragnione dłonie gdzie tylko się dało.
-
Mocniej - usłyszałem, lecz nie byłem już pewien, czy to słowo naprawdę opuściło
usta bruneta, czy tylko podyktowała mi je podświadomość. Ale posłuchałem tego
głosu, dostosowując do niego ruchy ciała. Wtedy pojawiło się pierwsze
stęknięcie, a po nim seria jęków zarówno tych cichych jak i tych z pogranicza
krzyku.
-
Tęskniłem - powtórzyłem ostatkiem sił, dochodząc z tą myślą w ścisku ud
bruneta.
-
Wiem - zaśmiał się po chwili w odpowiedzi, gdy byliśmy już w stanie jakkolwiek
się komunikować.
-
Aha - mruknąłem, nie spodziewając się zupełnie podobnego stwierdzenia. Iero
uśmiechnął się tylko na widok tego zagubienia, ścierając je z moich ust
delikatnym całusem, na który bez zastanowienia odpowiedziałem. Wymienialiśmy
się pocałunkami powoli i delikatnie, jakby każda najmniejsza brutalność mogła
wszystko zniszczyć.
A
ja nie chciałem być więcej brutalny.
Podczas
gdy Frank gotował nam obiad, ja oglądałem wszystkie tatuaże, jakie sobie
maniakalnie porobił od ostatniego czasu, kiedy widziałam go nago. Na pewno
chciał z całych sił zakryć całe plecy, ale szło mu to bardzo powoli ze względu
na głębokie rany, które nie chciały się zabliźnić, co uniemożliwiało
rozpoczęcie tego procesu. Dlatego zaatakował nogi i ramiona, ewidentnie dążąc
do stania się człowiekiem pisanką. Nie przeszkadzalo mi to aż tak, jak na
początku. Nawet w pewnym sensie zaczęło mi się podobać. To była esencja Franka.
Skoro on się z tym dobrze czuł, to ja musiałem to zaakceptować. Nienawidził
swojego ciała, które ja kochałem takim, jakie było. Każdy z nas miał coś, co
uwielbiał w drugim, a czym tamten szczerze gardził.
-
No? - mruknąłem, kiedy zadzwonił Steven.
-
Ja ci dam no, buraku - odpowiedział z
oburzeniem, a ja się zaśmiałem. Frank też uśmiechnął się pod nosem, gdyż stałem
wystarczająco blisko, żeby mógł to usłyszeć. Mój przyjaciel hipokryta.
-
Odezwał się mistrz savoir-vivre'u - westchnąłem ciężko, przenosząc wzrok na
jakieś dziwne coś, co Iero mieszał na patelni. - Co chcesz? - zapytałem.
-
Musimy pozbyć się dzisiaj tych ciał - powiedział bez ogródek.
-
Teraz? - zdziwiłem się.
-
Nie teraz, jakoś o pierwszej - mruknął ze znużeniem. - Dam ci się jeszcze
nacieszyć chwilę seksem na zgodę.
-
Skąd wiesz, że był seks na zgodę? - zapytałem podejrzliwie, posyłając Frankowi
uniesioną brew. Brunet puknął mnie palcem w czoło. W sumie racja. Informowanie
Stevena o takich rzeczach to byłaby chora sprawa.
-
Zamiast mówić, to ćwierkasz - dogryzł mi. Frank parsknął śmiechem.
-
Spierdalaj - powiedziałem po prostu i się rozłączyłem.
-
Jak mogłeś coś takiego przede mną ukrywać? - zapytałem, nie będąc w stanie
otrząsnąć się ze zdumienia od dłuższego czasu.
-
Nie musisz o wszystkim zawsze wiedzieć - stęknął Steven, kiedy z rozmachu
rzuciliśmy czarnym workiem w bezdenną przepaść jednego z rowów.
- A
może chciałem zostać wujkiem, co? - zakpiłem, ściągając rękawiczki z dłoni. -
Ojcem chrzestnym - dodałem z udawaną zadumą. Steven spojrzał na mnie z
niesmakiem.
-
Ty nawet swojego faceta nie umiesz przy sobie utrzymać - oznajmił brutalnie w
odpowiedzi. - A co dopiero wujkować moim dzieciom.
-
Aha - powiedziałem z przerysowanym obrażeniem się. - Wobec tego idę się odlać w
krzaczory i nie było tematu.
Steven
nie protestował. Wykonał ręką gest, który mówił droga wolna, przyjacielu. Dlatego wyruszyłem w poszukiwaniu drzewa,
na które spadnie złoty deszcz.
Nie
zadałem mu jedynie podstawowego pytania. A mianowicie dlaczego Frank, a nie ja? Męczyło mnie to. Rozumiałem brak swojej
empatii, okrucieństwo, zniesmaczenie życiem czy wątpliwe zdrowie psychiczne.
Mimo wszystko byłem osobą godną zaufania i emocje nie miały tutaj żadnego
znaczenia.
A
może dla Stevena miały?
Może
szukał innego rodzaju zrozumienia, niż mogłem mu zaoferować?
To
było możliwe.
To
na swój sposób nawet miało sens.
W
trawie chowały się świerszcze, grając cicho melodię schyłku trwającej pory
roku. Było to strasznie dziwne, ponieważ moim zdaniem już od dawna żadne owady
na zewnątrz nie miały racji bytu. Chłodne dni często spowijały już szronem
poranne okna, jeszcze bardziej tłumiąc dopływ promieni i tak mętnego już
słońca. Świat zasypiał. Brawurowe lato dobiegło końca tak samo jak jesienny
okres wyciszania i przygotowywania nas do stagnacji.
Tak
przynajmniej sądziłem.
Kiedy
jednak wróciłem na drogę prowadzącą do auta, dotarło do mnie, że to dopiero
początek przesilenia, że ono wcale nie minęło, ponieważ zawsze gdzieś leży
gówno, w które można wdepnąć. A my najwyraźniej wdepnęliśmy w nie oboje.
~.~
W sumie to naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego tego nie
publikowałam. Wszystko miałam od kilku miesięcy napisane i skitrane na dysku.
Dopiero teraz jestem zupełnie naga z zapasów.
UMRĘ Z CIEKAWOŚCI,PROSZE NIE TRZYMAJ NAS TAK DŁUGO W NIEPEWNOŚCI I SZYBCIUTKO DODAWAJ KOLEJNY ROZDZIAŁ
OdpowiedzUsuń