poniedziałek, 13 maja 2019

Take Care of My Soul

27



Łyżka, nożyk i śliniaczek, je śniadanie niemowlaczek. Na śliniaczku misie siedzą, pewnie też śniadanie jedzą.


- Co to ma kurwa znaczyć?! - Marco wrzasnął na cały swój gabinet. Cała nasza trójka drgnęła w odpowiedzi na taki przejaw furii. Dawał on nam jednoznacznie do zrozumienia, że sprawa jest poważna. Znacznie poważniejsza niż nam się w tym momencie wydawało, choć ja sam dowiedziałem się o wszystkim w tym momencie. Steven i Gerard gryzli się z tym przez całą noc.

Marco zapauzowal wycinek z wiadomości porannych, które donosily o brutalnym morderstwie młodego policjanta, który został postrzelony po zaledwie tygodniu służby. Miał dziewiętnaście lat. Przed śmiercią podał na posterunek informację, że widzi mężczyznę wyrzucającego duży czarny worek do wąwozu i są to, jego zdaniem, najprawdopodobniej zwłoki. Postanowił wybadać sytuację, prosząc w razie czego o wsparcie.

- Powiedzcie mi, co to ma być, chłopcy? - Marco zapytał raz jeszcze, spokojniej, jakby trawiła go w tym względzie bezsilność. Pocierał powoli skronie przepracowanej głowy.

- Mały wypadek przy pracy - stwierdził Steven w ogóle niewzruszony całą tą sytuacją. Nie widział w niczym problemu i ja właściwie też go nie dostrzegałem. Takie rzeczy już się tutaj zdarzały. Policjanci ginęli w naszych piwnicach i po jakimś czasie wszystko rozchodziło się po kościach. Jedynym większym problemem była teraz kwestia znalezienia innego miejsca do pozbywania się ciał i tego, co wyknie z faktu przeszukania rowu. Ludzie wyrzucali tam śmieci, my wyrzucaliśmy zwłoki - wszystko w przeświadczeniu, że dno przepaści nie istnieje. Co będzie, jeśli okaże się inaczej?

- Który strzelał? - Perez westchnął ciężko.

- Ja - przyznał się Gerard ze ściśniętym gardłem po dłuższej chwili milczenia.


Ze snu wyrwał mnie dźwięk dzwonka. Zerknąłem na telefon. Dochodziła czwarta nad ranem. Wielu opcji wyboru nie miałem na liście tych, którzy mogli odbijać się do moich drzwi o godzinie, której nie umiałem zakwalifikować już do nocy, ale do dnia jeszcze także nie było to stosowne.

Zwlokłem się z łóżka z nadzieją, żeby tylko nie była to policja. Na taką ewentualność gotowy nie byłem nigdy. Kiedy dzwonek rozbrzmiał raz jeszcze, schodziłem już ze schodów w moim klasycznym zestawie piżamowym koszulka plus bokserki. Kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem trzęsącego się z zimna Gerarda. Nie było dzisiaj aż tak tragicznej temperatury, ale nie dostałem zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad tym wszystkim.

- Cześć - przywitałem się szybko, a Way po prostu wszedł do środka i mocno mnie przytulił. Po początkowym zdumieniu, odwzajemniłem uścisk, posyłając kopniakiem drzwi frontowe na ich właściwe miejsce. - Coś się stało? - zapytałem w końcu, przeczesując delikatnie włosy chłopaka, po czym pocałowałem go w rzeczywiście mocno przemarznięty policzek.

- Nie, nic - mruknął fałszywie zdumionym tonem, który umiałem już rozpoznać na wylot. - Musi się coś stać, żebym mógł odwiedzić swojego chłopaka? - zdziwił się w taki sposób, który kiedyś wywoływał we mnie poczucie winy, że w ogóle zadałem tak głupie pytanie. Teraz jednak znałem doskonale ten mechanizm. Gerard się tłumaczył, maskował wszystkie problemy, które go dotykały, jak tylko umiał. Przesłaniał rzeczywistą życiową tragedie sposobem rozmowy, który dawał mi jednoznacznie do zrozumienia, że stało się coś, z czym jest mu niewiarygodnie ciężko, ale nie umie o tym mówić, nie umie tego ubrać w słowa. Postronnemu obserwatorowi może się wydawać, że Gerard ma dobry humor. Prawda jest jednak taka, że każdy, kto zna chłopaka osobiście, wie, że on nigdy nie ma dobrego humoru, a jeśli już jakimś cudem ma - to nie uzewnętrznia tego.

Dlatego przejrzałem się Wayowi uważnie, szukając w tej dzisiejszej narracji jakichkolwiek wskazówek. Ale poddałem się. Ten chłopak nadal był dla mnie zagadką. Ilekroć odnosiłem wrażenie, że już go mam, że zaczynam go rozgryzać, to czarnowłosy skutecznie wyprowadzał mnie z tego błędu. Niestety prawda była taka, że Gerard sam chciał siebie zrozumieć, a udawało mu się to z różnym skutkiem.

- Nie - powiedziałem w końcu, ujmując jego twarz w obie dłonie. - Nie musi - zapewniłem go, uśmiechając się sennie. Nie było sensu na siłę drążyć tego tematu. Jeśli Gerard poczuje, że to odpowiedni moment na rozmowę, to po prostu mi to powie. W takiej ułudzie nauczyłem się już żyć. - Zostajesz na noc? - zapytałem, choć było to oczywiste. Chciałem mu po prostu ułatwić decyzję, żeby nie musiał zwerbalizować prośby, do której werbalizowania nie jest przyzwyczajony.

- Mogę zostać - stwierdził, jakby wcale z takim zamiarem nie przyszedł tu o czwartej nad ranem. Każdy był szczęśliwy, każdy był usatysfakcjonowany.

- To pójdziemy spać do mamy - postanowiłem, łapiąc go za dłoń, kiedy pozbył się z ramion swojej kurtki. - Mam taki bałagan w pokoju, że mógłbyś tego nie przeżyć - ostrzegłem lojalnie.

- Ach tak? - zaśmiał się, wchodząc powoli za mną po schodach. - Mama nie będzie miała nic przeciwko?

- Nawet się nie dowie - powiedziałem, kiedy dotarliśmy do jej sypialni. - Wyjechała z Tedem na jakieś tygodniowe targi cukiernicze.

- Widzę, że romans rozkwita - mruknął, rozglądając się po pokoju kobiety.

- Można tak powiedzieć - odparłem z uśmiechem, odsuwając na bok równo rozłożoną na łóżku kołdrę. Moja mama pod wieloma względami idealnie mogłaby się dogadać z Gerardem. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo są do siebie podobni. Może dlatego tak go nie lubiła.

- Pojedziemy jutro razem do pracy? - chłopak zapytał nagle, ściągając powoli spodnie.

- Tylko muszę być tam o 9 - ostrzegłem go, kiedy już oboje leżeliśmy na materacu.

- Okej, wstanę - szepnął, mocno mnie do siebie przytulając. Leżeliśmy tak przez chwilę zupełnie bez słowa. Czułem, jak spokojny, miarowy oddech Gerarda delikatnie łaskocze mi kark. W końcu złożył w tym samym miejscu powolny pocałunek. - Nie chcę tam jechać sam.



Tamtej nocy Gerarda męczyły koszmary. Zupełnie tak, jakby spodziewał się tego już wcześniej i wiedział, że nie da rady przetrwać tej nocy w pojedynkę.

Wszystko to sprawiło, że teraz przyjrzałem mu się bardzo uważnie. Całe zachowanie Waya nabrało przynajmniej częściowego sensu. Gerard stał pod ścianą, opierając się o nią plecami. Ręce skrzyżował na klatce piersiowej, spuszczając wzrok na podłogę. Na wrzaski Marco reagował nadzwyczaj spokojnie, a nawet z pokora, jakby sam uważał, że odczuwane przez niego poczucie winy jest sprawą słuszną.

Perez odbierał to zapewne jako poczucie winy względem szkody wyrządzonej firmie i postawienia jej w pewnej niekomfortowej pozycji podszytej lekkim zagrożeniem bezpieczeństwa. W końcu był tu szefem. Mogłem mu zarzucać brak jakichkolwiek ludzkich odruchów, ale nadal to był jego interes. Nie umialem wejść w buty mężczyzny, także tym razem przyznałem jakąś tam cząstkową zasadność jego obawom.

Ja odbierałem to jako poczucie winy wywołane faktem zabicia człowieka. Może i Gerard nienawidził ludzi, zabił ich już dziesiątki, ale nie był jakimś zwyrodnialcem, który nie umiał ocenić, że robi źle. Gerard miał wyższe uczucia, nikt nie miał prawa tego negować. Widziałem już niemal każdą jego stronę i wiedziałem, że tam istnieją emocje. Zwyczajnie ich posiadaczowi z ogromnym trudem przychodzi ich werbalizacja czy jakikolwiek fizyczny przejaw. To, że czegoś nie widać, wcale nie oznacza, że tego nie ma.

Co innego twierdzi Steven, który na ogół miał w to wszystko wyjebane. Dokładnie tak samo jak teraz. Nie widział zupełnie żadnego problemu, a wszyscy dokoła dla niego wyolbrzymiają kaliber sprawy, podnosząc ją do nie wiadomo jakiego formatu. Tradycyjnie negował sens tej dyskusji, negował ilość czasu, jaką poświęciliśmy obecnie tej sprawie, negował środki ostrożności i życie wewnętrzne Gerarda. Innymi słowy jak zwykle negował pierdolone wszystko prócz swojej jebanej ignorancji.

- Broń na biurko - zadecydował w końcu Perez, kiedy dotarło do niego, że rozmowa na argumenty i wyjaśnienia nie ma sensu i należy w końcu użyć siły uległości wobec autorytetu. - Jeszcze tylko policji nam tu brakuje.

- Zachowujesz się tak, jakby pierwszy raz w Nowym Jorku zginął policjant na służbie - oburzył się na sam koniec Steven.

- To był syn prokuratora, Steve - Marco westchnął ciężko, nakreślając wyraźnie w czym tkwił realny problem. - Więc skończ już szczekać, połóż grzecznie broń na biurku tak jak reszta i wszyscy spierdalajcie mi z oczu.

To był definitywny koniec spotkania. Cała nasza trójka opuściła gabinet Pereza w milczeniu. Gerard bez słowa udał się w stronę swojego pokoju, a Steven piwnicy. Jak zwykle zostałem zupełnie sam po środku konfliktu.

~*~
Największym problemem w tym wszystkim zdawał się być jego wiek. Wiek, w którym nadal jesteś dzieciakiem, ale jednak wciąż dzieciakiem na drodze, po której chodzą już ludzie dorośli. Perspektywy na rozwój, nauka, studenckie życie, może jakieś uniwersyteckie bractwo z dziwną grecką literą wyszytą na bluzie - to wszystko potencjalnie mógł osiągnąć. Mógł, gdyby na jego drodze nie stanęli tacy ludzie jak my. A raczej gdyby on nam tej drogi nie zajechał.

Chłopak był w wieku Franka. I to mnie zabolało najbardziej. Zarówno Iero jak i jego równolatek denat znajdowali się po dwóch różnych stronach barykady. Po stronie ciemności oraz sprawiedliwości. Podczas, gdy to ta ciemna połowa była bardziej niebezpieczna, paradoksalnie połowa sprawiedliwości straciła człowieka. Tym, czego najbardziej się w tej sytuacji obawiałem, był odwet. Moim światem rządziła karma, dlatego wynikiem logicznego rachunku równania karmicznego był fakt, że skoro odebrałem komuś syna, brata, chłopaka czy przyjaciela, to teraz mi zostanie coś odebrane. Wcześniej taki problem w mojej głowie nie istniał. Pojawił się dopiero niedawno. Dlatego, że do niedawna niczego nie posiadałem, a nie można człowiekowi odebrać, czegoś, czego nigdy nie miał.

Wyciąłem starannie portret zmarłego policjanta z dzisiejszej gazety, żeby włożyć je tam, gdzie jego miejsce. Miałem dziwny zwyczaj zachowywania zdjęć ludzi, których zabiłem, jakbym nie do końca godził się z ich śmiercią. Wkładałem fotografie do kartonowego pudełka, którego wieczko ledwo się domykało. Nie wymieniałem go na większe, ponieważ za każdym razem wmawiałem sobie, że to ostatnie zdjecie, że już czas  z tym wszystkim skończyć. Lecz koniec nigdy nie następował, a zdjecia coraz ściślej do siebie przylegały, czekając na moment, w którym czara goryczy boleśnie się przepełni.

Obok pudła zawsze trzymałem butelkę whisky, którą dostałem w  prezencie urodzinowym od Marco już lata temu. To był bardzo drogi trunek, edycja limitowana, niemal siedemdziesięcioletnia, dwulitrowa - biały kruk mafijnych licytacji w podziemiach Hongkongu. Perez zaznaczył mi, że jest to wyjątkowa whisky dla wyjątkowego człowieka na wyjątkowe problemy. Dlatego jeszcze nigdy jej nie otworzyłem. Zalegała w tej zamkniętej na klucz szufladzie zaraz obok ołtarzyka ku pamięci mojej niechcianej strony osobowości. Wziąłem ją delikatnie do ręki i obróciłem kilka razy, aż w końcu sięgnąłem po kryształową szklankę z przeświadczeniem, że nadszedł dla mnie dzień wyjątkowego smutku. Dzień, w którym poddałem się własnym nieprzepracowanym traumom, obawom co do przyszłości i strachowi o utratę tego, co dla mnie było obecnie najcenniejsze.

Dla osoby takiej jak ja, która nie umie rozmawiać z innymi o swoich problemach, alkohol był idealnym rozwiązaniem. Whisky nie pytało, nie wnikało, nie rozdrapywało ran, które miały zostać zabliźnione. Whisky rozumiało i koiło. A tego dzisiaj potrzebowałem.


~.~

- Daj to temu gnojowi - Vernon mruknął niechętnie, podając mi gruba teczkę od pana Pereza dla Gerarda.

- Nie lubisz go, co? - zapytałem, ledwo hamując od przejawu zewnętrznego cały ładunek ekscytacji, który poczułem, kiedy usłyszałem to polecenie. Dostrzegałem w  tym swoją szansę - szansę na dostrzeżenie, rozmowę, poświęcenie chwili uwagi.

- Z wzajemnością - mężczyzna westchnął ciężko. - To bardzo zły człowiek - mruknął. - Bezduszny, bezwzgledny, bez sumienia. Tacy zawsze przerażają najbardziej.

- Pracujesz dla takiego - szepnąłem niepewnie. Vernon posłał mi spojrzenie, które zawsze otrzymywałem od nauczycieli w szkole, kiedy wypowiadałem swoje zdanie na jakiś temat. To było spojrzenie, które komunikwoało mi, że jeszcze niczego nie wiem o życiu i wydaje pochopne osądy na temat rzeczywistości, w której nie umiem się obracać i na temat której posiadam wiedzę zerową.

- Wbrew wszelkim pozorom to właśnie człowiek, któremu podlegasz, ma w sobie znacznie więcej serca niż osoba, w którą tak ślepo jesteś zapatrzony - oznajmił mi, uśmiechając się ze smutkiem i szczerym politowaniem. Przełknąłem ślinę. - Tam nic nie ma, Hunter - powiedział, kładąc mi rękę na ramieniu. - Nie łudź się nawet, że cokolwiek uda ci się znaleźć. To otchłań bez dna.

Nie umiałem w to uwierzyć. Prawda była taka, że nikt nie był do szpiku kości zły. W każdym człowieku kryła się jakaś cząstka dobra, której być może jedynie nie dostrzegało otoczenie. Jeśli środowisko kazało być ci zwyrodnialcem i akceptowało ciebie tylko przy spełnieniu takich warunków, to tym zwyrodnialcem się stawałeś, żeby adaptacja do grupy przebiegła pomyślnie. A jeśli na swojej drodze spotykałeś osobę, która dostrzegała w tobie dobro, to tym dobrem także nasiąkała twoja dusza.

Dlatego nie rozmawiałem dłużej z Vernonem. Przyjąłem jego zdanie i radę w milczeniu. Nie brnąłem w dalsza dyskusję, ponieważ nie sądziłem, aby miała ona jakikolwiek sens. Ruszyłem za to powoli korytarzem, czując, jak serce w mojej klatce piersiowej zaczyna bić coraz szybciej i głośniej. To był dla mnie ogromny krok na przód. Kamień milowy w naszej nieistniejacej relacji.

- Czego? - usłyszałem po zapukaniu w ciężkie, dębowe drzwi. Ten głos nie brzmiał do końca, jak Gerada, dlatego zanim nacisnąłem na klamkę, zastanowiłem się milion razy, zanim poszedłem o krok dalej, po czym tak czy siak stanąłem w progu. Way siedział na krawędzi biurka, lekko pochylony nad skaleczoną dłonią, z której wyjmował resztki szkła po szklance leżącej na ziemi w kawałkach. Nie musiałem nawet zwracać uwagi na opróżnioną do połowy butelkę whisky, aby zauważyć, że mężczyzna ledwo trzyma się na nogach. Co chwilę wycierał rękę o białą koszulkę, zostawiać na niej tym samym plamy czerwieni, przechodzącej w bordo. - Czego, kurwa, zapytałem - syknął z bólu, podnosząc na mnie zamglone, lekko nieobecne wręcz spojrzenie. Zadrżałem.

- Przyniosłem teczkę od pana Pereza - wytłumaczyłem nieco drżącym głosem. Way jednak kiwnął ociężałą głową na znak, że rozumie.

- Połóż mi na biurko - westchnął ciężko, podnosząc się z blatu z pewnymi trudnościami. Wyminąłem go zręcznie, umieszczając dokumenty we wskazanym miejscu. Obserwowałem Gerarda z pewną rezerwą, nie do końca wiedząc, jak się z nim obchodzić w tym stanie, w którym obecnie się znajdował. Stał przez chwilę w miejscu i spoglądał na ziemię w zamyśleniu, po czym nagle zatoczył się i oparł o krawędź kanapy, z której zgarnął całkiem wprawnym ruchem kluczyki do auta. - O wybacz - mruknął, kiedy w drodze do wieszaka na ubrania stracił równowagę i złapał mocno moje ramię dla jej utrzymania. Trwało to dosłownie chwilę, ale i tak mnie przeraziło. Przeraziła mnie siła, z jaką to zrobił.

- Chyba nie zamierza pan jechać autem w tym stanie? - zapytałem z wyraźną paniką, nie wyobrażając go sobie po litrze whisky za kółkiem. Jak dla mnie to był cud, że w ogóle przeżył wlanie w siebie takiej ilości alkoholu. Gerard jednak wyprostował się i obrócił powoli w moją stronę, ściągając moco brwi w zadumaniu. Nagle wykonał jednak niespodziewanie szybki ruch ręką i złapał mnie zakrwawioną dłonią mocno za szczękę. Oplotłem w panice palcami nadgarstek mężczyzny w nadziei, że jakkolwiek złagodzi to obrażenia, z którymi najprawdopodobniej się jutro obudzę. O ile się obudzę. Zamknąłem mocno powieki, czując potężną woń alkoholu oraz swojego własnego przerażenia.

- Boisz się - stwierdził spokojnie, biorąc swój osąd za oczywistość. - Dlaczego? - zapytał, nie poluźniajac uścisku nawet na sekundę. Nie rozumiałem, skąd w nim zostało tyle siły, skoro ledwo trzymał pion. - To było pytanie - oznajmił mi, kiedy nadal milczałem. Myślałem, że to rozsądna strategia, ponieważ rozmowa z pijanymi ludźmi z reguły nigdy nie posiadała pozytywnego zakończenia.

- Jest pan przerażający - wydusiłem zgodnie z prawdą w stosunku do obecnej sytuacji.

- To mnie słyszałeś? - zapytał, a ja niewyraźnie pokiwałem głową, układając prawdopodobne scenariusze tego, co może się ze mną dzisiaj stać. Nie umiałem go okłamać. Poza tym nie sądziłem, że ma to sens. Odnosiłem wrażenie, że Gerard wyczuwał kłamstwo nawet na granicy psychozy alkoholowej. Nagle poczułem jego palec pod swoim podbródkiem, który delikatnie uniósł do góry. - Patrz mi w oczy, jak do ciebie mówię - wybełkotał. - Przecież nie zrobię ci krzywdy - zapewnił, sprawiając, że w jakiś sposób mu uwierzyłem. Wyboru wielkiego co do tego również nie miałem. Z tą wiarą czułem się po prostu lepiej psychicznie. Kiedy otworzyłem oczy, od razu w polu widzenia natknąłem się na te czarnowłosego. Mimo upojenia, nadal posiadały intensywnie zieloną, hipnotyzujacą barwę. - Co tam o mnie mówią? - zapytał. Przełknąłem ślinę.

- Że jest pan potworem - wyszeptałem, a Way uśmiechnął się pod nosem.

- Głośniej - poprosił.

- Że jest pan potworem - podniosłem głos, a wtedy uścisk obcej dłoni na mojej szczęce poluzował się i w końcu odpuścił zupełnie.

- Nie będę kłócił się z faktami - westchnął ciężko, odchodząc ode mnie chwiejnym krokiem. Wydawało mi się mimo wszystko, że w jego głosie pobrzmiewał zawód. Ściągnął w końcu kurtkę z wieszaka i zaczął ją pokracznie zakładać. W pewnym momencie jednak jego ciało za bardzo wygięło się do tyłu i gdybym go nie podtrzymał, za pewne przygrzałby głową w komodę. Kiedy stanął znów o własnych siłach, złapał mnie mocno za nadgarstek i przymknął powieki, jakby musiał się nad czymś mocno zastanowić. - Nigdy więcej tego nie rób - powiedział po prostu, nie precyzując dokładnie, o co mu właściwie chodzi. - Nigdy więcej nie dotykaj mnie bez pozwolenia - mruknął z jakimś niewyjaśnionym żalem, jakby to nie były jego słowa, a cytat, który musiał wydobyć z głębokich odmętów swojej pamięci. - Nie można… nie można dotykać ludzi bez… bez pozwolenia - wyjaśnił mi bełkotliwie, wsuwając w dłoń jakieś klucze. - Zamknij za mną drzwi i włóż mi go to zamykanej kieszeni - poprosił, udając się chwiejnie w stronę wyjścia. Przy schodzeniu po schodach zanadto się rozpędził i przygrzał głową w przeciwległą ścianą, krzywiąc się z bólu. Szczerze mnie to fascynowało, że mimo wypicia takiej ilości alkoholu, która powaliłaby niejednego wprawionego w boju rosłego faceta, nadal myślał o bezpieczeństwie dokumentów i takich formalnościach jak zamknięcie drzwi gabinetu.

- Może zawiozę pana do domu? - zaproponowałem, zamykając klucze na zamek w kieszeni jego kurtki. Mężczyzna podparł się zakrwawioną ręką o ścianę za sobą i odepchnął się od niej, zostawiając czerwony ślad na farbie.

- Jestem najebany, a nie niepełnosprawny - oznajmił mi, ruszając powoli w głąb korytarza. Jego wycieczka przebiegała slalomem od jednego pionu do drugiego, jednak mimo wszystko zostałem w miejscu. Nie wiedziałem, czy powinienem, bo z największym prawdopodobieństwem Way skończy w tym stanie na jakimś drzewie, w rowie lub posterunku policji. Z drugiej strony bałem mu się przeciwstawić, więc postanowiłem odprowadzić go wzrokiem, póki nie zniknął zupełnie z mojego pola widzenia.


~.~
- Słucham? - mruknąłem sennie, na w pół przytomnie odbierajac telefon.

- Frankie… - usłyszałem po drugiej strony ciche zawodzenie. Szczerze mówiąc, więcej nie potrzebowałem, aby prędko powstać z martwych.

- Gerard? - zapytałem z niepokojem, siadając na łóżku.

- Jestem złym człowiekiem - powiedział na granicy jakiegoś przedziwnego szlochu. Dotarło do mnie, że jest najebany jak wór.

- Gdzie jesteś? - zapytałem z ciężkim westchnieniem, opierając czoło na dłoni.

- Jestem zły… zabiłem ich wszystkich… Tyle ludzi, Frank - wybełkotał.

- Gdzie jesteś, Gee? - zapytałem twardo z rosnącą paniką.

- Frankie…

- Gdzie jesteś w tym momencie, pytam - podniosłem głos, odbijając się od dłuższej ciszy. Zerknąłem na zegarek. Dobiegała trzecia. Zakładając w optymistycznej wersji, że zaczął tankować jakoś od południa po spotkaniu, to pewnie leżał w jakimś rowie i użalał się nad sobą.

- W dole - jęknął w końcu.

- Gdzie jest ten dół? - zapytałem, zastanawiając się, jakiego rodzaju krzywdę mu wyrządzić, kiedy już dojadę na miejsce.

- No tutaj… Tutaj u ciebie.

- Jesteś u mnie pod domem? - zapytałem, zrywając się z łóżka. Zbiegłem szybko po schodach na parter i zanim Way zdążył mi jakkolwiek odpowiedzieć, już otwierałem drzwi i łapałem jego bezwładne ciało, które się na nich opierało.

- Jestem mordercą - wyszeptał płaczliwie, kiedy runęliśmy na podłogę. Przewróciłem oczami. Zacząłem się zastanawiać, jak w tym stanie zaciągnę go na górę możliwie jak najdyskretniej.

- Nie jesteś - mruknąłem pocieszająco, przeczesując jego zlepione jakimś gównem włosy. Skrzywiłem się z obrzydzeniem, zerkając na swoją dłonią. Kiedy jednak dotarło do mnie, że jest to krew, sparaliżowało mnie przerażenie. Wiedziałem, że Gerard był czasami nieobliczalny. Jeżeli po alkoholu robił równie niemoralne rzeczy co w złości, to mogliśmy mieć spory problem. - Wstawaj - oznajmiłem mu szorstko, usiłując dźwignąć nas z podłogi i zejść z widoku zbyt ciekawskich sąsiadów. Przez próg jeszcze dostrzegłem niemal perfekcyjnie zapakowane auto, którym ten skończony dureń jakimś cudem tutaj dojechał w jednym kawałku.

- Przepraszam cię za wszystko - wyszeptał sennie, stając na nogach.

- Ale współpracuj, kochanie - wydusiłem z siebie, ciągnąc go w kierunku schodów. - Nie jesteś najlżejszy, wiesz? - zapytałem w sumie sam siebie, ponieważ z Gerardem kontakt był już maksymalnie ograniczony. Odetchnąłem ulgą jedynie na chwilę, kiedy zauważyłem, że to jego dłoń była źródłem krwawienia. Dzięki temu miałem nadzieję, że nikt inny nie ucierpiał.

- Frank…

- Jeszcze kawałek - obiecałem, mając wrażenie, że te kilka ostatnich schodów przed nami to będzie jakaś pieprzona męka. Byłem zbyt niski, żeby go utrzymać, jeśli mocniej zachwieje się do tyłu. Musiałem uważnie asekurować chłopaka z całych sił, ponieważ skończyłbym z tą betonowa masą zaraz u podnurza schodów.

- Frank… - mruknął znowu.

- Słucham - wysapałem, zrzucając go w końcu na swoje łóżko. Opadłem wycieńczony na ziemię zaraz przy moim nawalonym facecie.

- Nie jestem chyba taki zły, co? - zapytał, kiedy zacząłem przyglądać się jego mocno pokaleczonej dłoni.


- Nie jesteś, kochanie - mruknąłem, sięgając pod łóżko po apteczkę. Kiedyś był czas, kiedy korzystałem z niej niemal codziennie, dlatego uznałem, że nie ma sensu jej ciągle odnosić do łazienki. Teraz dziękowałem staremu mnie z całego serca, ponieważ za nic nie chciałoby mi się w tej chwili wstawać.


- Kochaj mnie… - poprosił po dłuższej chwili, nawet się nie krzywiąc, kiedy wylewałem mu wodę utlenioną na liczne zadrapania, żeby móc wyciągać szkło, które tkwiło w skórze. - Błagam cię Frank. Kochaj mimo wszystko. Mimo, że jestem potworem - dokończył po dłuższej chwili. Spojrzałem na niego z politowaniem, dotykajac chłodną dłonią jego rozgrzanego policzka.


- Nie jesteś żadnym potworem, nie gadaj głupot - wyszeptałem, ścierając łzy Gerarda, które tak nagle pojawiły się pod jego powiekami. - A ja kocham cię nad życie - zapewniłem, zapalając nocną lampkę, żeby widzieć wyraźniej poharataną dłoń.


- Za co? - zapytał bezbarwnie.


- Za wiele różnych rzeczy - powiedziałem wymijajaco. Z pijanym człowiekiem nie ma co wchodzić w zbędne dyskusje. Już wiele razy się o tym przekonałem na własnej skórze. Lepiej uczepić się półsłówek i zmusić delikwenta do snu.


- Co ty pierdolisz za głupoty? - zdziwił się nie na żarty. - Przecież jestem skończonym chujem - stwierdził, doprowadzając mnie tym stwierdzeniem do śmiechu. Musiałem mu przyznać rację akurat w tej sprawie. Był strasznym chujem. Ale z takim chujem nauczyłem się już żyć, więc zdążyłem się przyzwyczaić do jego usposobienia.


- Cieszę się, że po prostu jesteś. Nie trzeba kochać za coś - wyjaśniłem mu, wciąż uśmiechając się pod nosem.

Zacząłem delikatnie obwiązywać odkażoną dłoń Gerarda bandażem. Byłem ciekawy, co właściwie sobie zrobił, gdzie pił i z jakiego powodu. Pijanego Waya widziałem tylko raz w swoim życiu i to był także pierwszy raz, jak widziałem go w ogóle. Dzisiaj seksem to spotkanie na pewno się nie skończy, bo chłopak ledwo się ruszał, ale w jakiś sposób niesmak we mnie pozostał. Nie chciałem, żeby pił w samotności. Sto razy bardziej wolałem, żeby do mnie zadzwonił, przyjechał i porozmawiał. Mógł na mnie nawet pokrzyczeć, jeśli później byłoby mu z tym lepiej. Alkohol jednak mu bardzo nie służył i zazwyczaj robił po nim straszne głupoty w stylu wysmarowania krowim gównem auta nauczycielki w szkole średniej i spuszczenie się jej na boczne lusterko. Jak mi Izzy o tym opowiedziała, to nie byłem w stanie wprost uwierzyć, że to ten sam mężczyzna.

Kiedy skończyłem zawiązywać kokardkę na opatrunku, Gerard miał już oczy zamknięte i oddychał ciężko, zapewne śpiąc od dłuższego czasu. Pokręciłem głową z pożałowaniem nad stanem, do którego siebie doprowadził. Wiedziałem, że ma teraz gorszy czas, ale nie podejrzewałem, że aż do takiego stopnia. Pocałowałem powoli wnętrze opatrzonej dłoni Waya, wzdychając ciężko.

- Nie zasługuje na ciebie, wiesz? - mruknął nagle, a mnie przeszły dreszcze. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Tym bardziej, że jego głos brzmiał całkiem trzeźwo. - Przepraszam cię za wszystko i dziękuję, że nadal przy mnie jesteś - wyznał spokojnie, wciąż nie otwierając oczu.


- Kładź się spać, myszko, porozmawiamy jutro - odparłem szeptem, zaczesując mu mało estetycznie prezentujące się włosy za ucho.

~.~
Rano obudził mnie ból głowy, o którym nigdy nawet nie śniłem w najgorszych koszmarach. Dosłownie rozsadzało mi czaszkę, a spierzchnięte usta nie dawały mi spokoju. Otworzyłem oczy, niemal od razu je zamykając, kiedy moje źrenice zostały zaatakowane przez przeraźliwie jasne światło.

Gdzie ja byłem?

Podniosłem się do siadu, czując przy wykonywaniu tej czynności dosłownie każdą moją kończynę, jakbym dzień wcześniej brał udział w biegach z przeszkodami w szkole przetrwania. Zerknąłem w kwaśną miną na swoją zabandażowaną dłoń i zakrwawioną koszulę. Kurwa, istna tragedia.

Byłem w pokoju Franka, a małe fragmenty wczorajszego wieczoru zaczęły powoli do mnie wracać. Stopniowo przed oczami pojawiały mi się wspomnienia z konsumowania drogiej whisky od Maco, przeglądania zdjeć, a potem po ogromnej dziurze w pamięci ukazał mi się obraz ciągnącego mnie na górę Franka i przypomniały bełkotliwe farmazony, które mu pieprzyłem przed zaśnięciem.

- Dobry boże - westchnąłem ciężko, chowając twarz w dłoniach. Jak nisko może upaść człowiek?

Miałem nadzieję tylko, że niczego nie nawywijałem w czasie pokrytym całkowitą niepamięcią. Gdybym wjechał w drzewo, pewnie byłaby już tutaj policja. Gdybym z kolei zostawił na wierzchu jakieś rozwalone akta, to Marco ze Stevenem także zwlekli by mnie już dawno temu z łóżka. Mogłoby się wydawać, że dotarłem do domu Iero, nie wyrządzając większych szkód na mieniu zarówno firmy jak i społeczeństwa. Pozostawało tylko pytanie, jak ja właściwie tutaj dotarłem aż z pracy. Tych dwóch miejsc nie dzieliły jakieś banalne kilometry, a przecież w życiu w tym stanie nie dałbym rady dotrzeć tu na piechotę. Zbyt dużo rzeczy pozostawało bez odpowiedzi i bardzo mnie ten fakt niepokoił.



- Dzień dobry - przywitałem się niepewnie z mamą Franka, która siedziała w salonie na kanapie i robiła na drutach jakiś koc. Kobieta spojrzała na mnie podejrzliwie i tylko kiwnęła głową na przywitanie. Nie było opcji, żeby mnie kiedyś polubiła. Póki co nie dawałem jej nawet do tego podstaw. - Cześć - mruknąłem niepewnie do chłopaka, siadając z wyraźnym bólem przy stole w kuchni.

- No witam, imprezującą królewnę - zaśmiał się, podchodząc do mnie i dając buziaka w czoło. - Ale masz tu ogromnego krwiaka - mruknął ściągając brwi w zdziwieniu. Przesunął kciukiem po miejscu, w którym chwilę wcześniej były jego usta. - Od czego to?

- Też chciałbym wiedzieć - westchnąłem ciężko, łapiąc w garście nadal mokre po prysznicu włosy. - Jak ja tu trafiłem? - zapytałem zbolałym głosem.

- Nie wkurzaj mnie nawet - Frank powiedział po prostu, wstawiając wodę w czajniku. - Co chcesz na śniadanie? - zapytał.

- Nie przełknę nic - westchnąłem ciężko, pocierając spuchnięte powieki.

- To wypijesz herbatę przynajmniej - zarządził i dotarło do mnie, że żaden sprzeciw nie wchodził w grę, dlatego zwyczajnie potaknąłem głową w zgodzie. - Przyjechałeś autem, oczywiście - oznajmił mi w końcu, siadając naprzeciwko z talerzem jajecznicy.

- No chyba sobie ze mnie jaja robisz - ożywiłem się, patrząc na niego z niedowierzaniem.

- Chciałbym - stwierdził z pełną buzią. - Całe szczęście samochód jest cały, czego o właścicielu powiedzieć nie mogę - dodał po chwili, przeżuwając spokojnie kromkę chleba.

Między nami zapadła cisza.

Spojrzałem na swoją poharataną dłoń, zginając ją co chwilę w pięść i prostując na nowo. Liczyłem na to, że ta prosta czynność jakość zreanimuje moje martwe wspomnienia. Nic takiego jednak się nie zadziało, a ja sam nie wiedziałem ani kiedy, ani jak zrobiłem sobie podobną krzywdę. W końcu Frank wstał od stołu i poszedł zalać herbatę, na którą wcale nie miałem ochoty, ale z poczucia winy wolałbym sobie ją nawet do gardła w stanie wrzenia.

- Nie zrobisz mi wyrzutów? - zdziwiłem się, spoglądając na niego niepewnie. Iero postawił przede mną kubek z ciężkim westchnieniem.

- Chciałem… ale dotarło do mnie, że to bezsensu - przyznał szczerze, patrząc na moją udręczoną alkoholowymi przebojami twarz. - Po prostu zadzwoń do mnie, żebym cię odebrał, zamiast przyłazić napity tutaj w środku nocy. Robisz tylko sąsiadom zbędną imprezę.

- Przepraszam - powiedziałem z prawdziwą skruchą, szczerze i z ręką na sercu. To nie byłem ja. Tak się nie zachowywał Gerard Way. Zupełnie straciłem nad sobą kontrolę, odklejając się kompletnie od poczucia otaczającej mnie rzeczywistości.

- Co się właściwie stało? - zapytał ze zmartwieniem wręcz wylewającym się z jego bursztynowych oczu parzącym ciepłem. Było mi z tym jeszcze gorzej. Naprawdę wolałem, żeby na mnie teraz nakrzyczał, zamiast okazywać zrozumienie i troskę.

- Nie wiem - przyznałem szczerze, wzruszając ramionami. Naprawdę czułem się w tej chwili zagubiony. - Musiałem chyba to wszystko odreagować - powiedziałem, zostawiając w  sferze domysłów aż nazbyt dobrze nam znane szczegóły ostatnich zajść w naszym życiu.

- Okej... rozumiem - Frank pokiwał głową z uśmiechem, wracając do swojego śniadania.

- Po prostu? - zdziwiłem się.

- Po prostu.
~.~



Gdyby ktoś tu jeszcze był i miał wątpliwości co do przyszłości tego opowiadania, to zapewniam - skończę je, choćbym miała je pisać już na łożu śmierci, w domu starców, cała pomarszczona i z postępującym artretyzmem XD Wiem, że marnie mi to idzie, jestem beznadziejna i niekonsekwentna, ale już nic na to nie poradzę. Z pisaniem przeniosłam się na inną platformę i w inny ship, także jak to kiedyś kogoś zainteresuje, co teraz tworzę, to zapraszam do kontaktu osobistego.
Mój cel to do końca roku wypuścić wszystkie części na łono tego bloga, choć zdaję sobie sprawę, że po takim czasie i tylu miesiącach, to tutaj może być martwa cisza i zero czytelników. No ale odzywam się tak na zaś - jakby Frerardowy świat jakimś cudem jeszcze wydawał z siebie ostatnie tchnienia.

2 komentarze:

  1. Trzymam Cię za słowo,że skończysz to opowiadanie! Nawet nie wiesz jak sie ucieszyłam kiedy zobaczyłam,że wstawiłaś rozdział❤

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz jest co prawda sesja, ale planuje serio ruszyc z kopyta od lipca. Oby tym razem nie były to puste słowa!

      Usuń