As snow falls on desert sky
Nagły
powiew suchego wiatru owiał moją twarz. Zakląłem, kiedy ziarenka piasku dotarły
do moich oczu, drażniąc nerwy. Nienawidziłem takiej pogody. Ten gorąc był nie
do zniesienia. Ubrania lepiły mi się do ciała a kosmyki włosów przylegały
ściśle do czoła. Mimo tego, że siedziałem w cieniu dość rozłożystego jak na te
tereny drzewa, upał był wyraźnie odczuwalny. Temperatura na Saharze osiągnęła
swój punkt kulminacyjny już parę godzin temu, ale wciąż nie odczuwałem jej
spadku. Wielki Erg Wschodni nie jest pustynią, na której praca była moim
życiowym marzeniem czy też jego spełnieniem. Jednak zawód archeologa nie jest
zbytnio opłacalny w dzisiejszych czasach. Może kiedy trafi się na jakieś
wartościowe wykopalisko, na konto spływa trochę większa kwota niż zazwyczaj,
lecz w rzeczywistości i tak największe pieniądze idą do naszego pracodawcy.
Utarło się przekonanie, że jesteśmy wolnymi duchami, którzy działają na własną
rękę, jednak każdy ma kogoś nad sobą. Kasa nie zlatuje z nieba. Ale mimo
wszystko nie narzekam. Teraz należy brać co dają i wykorzystywać każą okazję do
maksimum.
Moje
życie ostatnimi czasy to pasmo nieszczęść i ciągłych niepowodzeń. Dostałem
zlecenie na jakimś odludziu, w ciągłym upale, nie układa mi się w małżeństwie i
dowiedziałem się niedawno, że mój brat ma raka płuc. Potrzebowałem ciszy i
spokoju, co w tym momencie właśnie miałem okazję doświadczyć. Dla pokreślenia
panującego w tych stronach klimatu, brakowało tylko zeschniętej róży
jerychońskiej toczonej przez wiatr. Musiałem odpocząć od wiecznych pretensji
Franka do mojej osoby, więc w tym celu udałem się w cień najbliższego drzewa.
Choć korona jego jest raczej uboga, co mnie wcale nie dziwi, daje trochę
zbawczej poświaty, która przynajmniej chociaż odrobinę koi mą rozgrzaną skórę.
Od zawsze uważałem, że żadne, ale to żadne słońce nie jest w stanie opalić
mojej wiecznie bladej cery. Jednak bardzo się myliłem. Sahara zmieniła jej
koloryt niemalże nie do poznania. Ale co się dziwić. Temperatura ciągle
wahająca się niebezpiecznie na pograniczu czterdziestu stopni Celsjusza i
czterdziestu pięciu, to już coś.
‘Moje’
drzewo było tak blisko obozu, który z ekipą rozbiliśmy, że aż ledwo go
dostrzegałem. Tak, to był sarkazm. Zacząłem się głęboko zastanawiać się nad
tym, czy aby ze mną nie jest coś nie tak, jak powinno być. Zawsze myślałem, że
ślub z Frankiem to najlepsze, co mogło mnie w całym życiu spotkać tak jak i on
sam. Ostatnio nabrałem bardzo poważnych wątpliwości co do dalszego trwania z
tym mężczyzną w związku. Nie miał on przyszłości. Już nie. Wciąż sądzi, że go
zdradzam, a mi nawet nigdy nie przyszło do głowy, aby obejrzeć się za innym
facetem. Ciągłe kłótnie o to samo, czyli o moją rzekomą niewierność, zaczęły
poważnie mnie irytować i męczyły do takiego stopnia, że wychodziłem z domu rano
i wracałem późnym wieczorem. Wiem, że takim zachowaniem sobie w ogóle nie
pomagam. Potęgowało to jedynie wściekłość chłopaka. Podczas gdy błąkałem się po
mieście, księgarniach i kafejkach, jego wybujała wyobraźnia podpowiadała mu, że
mam kogoś na boku i to właśnie u tej osoby przesiaduje tyle czasu. Ten
związek mnie ma przyszłości. Już nie. Powtarzam to sobie raz za razem,
ale nie potrafię poczynić kroków do realizacji planu opuszczenia Franka.
Nie będziemy w stanie utworzyć zdrowych relacji na ciągłych podejrzeniach i
niezgodzie.
Miałem nadzieję, że szef dając mi to
zlecenie, nie powierzy go także Iero. Pragnąłem przynajmniej na chwilę od niego
odpocząć. Taka była prawda. Dość smutna, ale za to jaka szczera. Oczywiście
udawałam niezaskoczonego i przynajmniej minimalnie entuzjastycznie
nastawionego, do tego wspólnego wyjazdu, kiedy okazało się, że prace
wykopaliskowe nad szukaniem śladów starożytnych władców rozpoczniemy oboje w
tym samym czasie i miejscu, lecz nie wyszło mi to chyba nadzwyczaj
przekonująco.
Z
błogością na twarzy wspominałem ten piękny dzień, w którym się poznaliśmy. Iero
zaczynał swój pierwszy rok w liceum, a ja już mój ostatni. Nigdy nie doszłoby
do naszego bliższego spotkania, gdyby nie impreza u mojego kumpla, Marka, który
o dziwo znał również Franka. Szatyn nie zrobił na mnie dobrego pierwszego
wrażenia. Wylewając na kogoś pukal zimnego piwa, na bank nie zaskarbisz sobie
jego przychylności. Sprawy przyjęły nieco inny obrót niż byśmy chcieli. Otóż
następnego dnia rano obudziliśmy się w pokoju gościnnym gospodarza obok siebie
całkowicie nadzy. Oboje nie wiedzieliśmy jak do tego doszło. Ze wstydu następne
pół roku mijaliśmy się ze sobą i unikaliśmy wspólnych kontaktów jak ognia.
Nasze drogi zeszły się ponownie w męskiej toalecie podczas lekcji. To było
takie dziwne, że akurat wybraliśmy się do kibla w tym samym czasie. Po chwili
niezręcznej ciszy, która nastała, chłopak zaczął mnie przepraszać za ten
incydent na imprezie. Spokojnie oznajmiłem, że wina leżała po obu stronach i
zwaliłem większość na nadmiar alkoholu we krwi. Nie chciałem wtedy dopuścić do
siebie myśli, że żałuję, iż nic nie pamiętam z tamtej nocy. Ostatecznie i tak
rzuciliśmy się na siebie jak wygłodniałe zwierzęta i pieprzyliśmy w kabinie do
końca mojej matmy a jego hiszpańskiego. Chociaż obaj ponownie zaczęliśmy
zarzekać się, że więcej do tego nie dojdzie, następny raz miał miejsce na
integracyjnym wyjeździe kółka teatralnego i muzycznego. Organizatorzy nieco
spóźnili się z integrowaniem nas, ale nikogo to nie obchodziło. Wybrałem wokal
jedynie dlatego, że miałem jeszcze opcję, uwzględniającą pływanie. Z moim
talentem do poruszania się w wodzie utonąłbym szybciej, niż moje ciało w ogóle
znalazłoby się w tej cieczy. Jak się później okazało, Frank figurował na liście
aktorów. Przez cały czas, gdy udawałem, że go nie znam, a między nami do
niczego nie doszło, zacząłem odczuwać dziwne łomotanie w klace piersiowej na
widok jego kruchej sylwetki. Niekiedy odnosiłem wrażenie, że on również
zaszczyca mnie ukradkowymi spojrzeniami. Obydwoje ukrywaliśmy to, co tak
naprawdę czuliśmy głęboko w sercu. Czwartego dnia obozu mieliśmy ognisko.
Ukradkiem wymknąłem się z kumplami na papierosa. W tamtych czasach palenie
należało do czynności surowo zabronionych wśród młodzieży i niezwykle
tępionych, wiec jacykolwiek przypadkowi świadkowie musieli być niezwłocznie
unicestwieni. Los chciał, aby tuż obok naszej trójki przeszedł zagubiony,
pogrążony we własnych myślach szesnastolatek o dziecięcych rysach twarzy i
dużych, brązowych oczach. Ledwo zdążył nas zauważyć a już został powalony na
ziemię przez Edgara i Edwarda, bliźniaków z drużyny futbolowej, którzy należeli
ze mną do kółka za karę za zniszczenie mienia szkoły. W porę zareagowałem i
wyrwałem Franka z łapsk tych wielkich osiłków. Przyrzekłem, że załatwię
odpowiednio sprawę i mały z pierwszego roku nie piśnie ani słowa. Nikomu.
Zaufali mi na tyle, że we względnym spokoju i ciszy odprowadziłem Iero pod
domek numer siedem, który dzielił z niejakim Maxem. Jednak jego współlokator
doznał silnego uczulenia na brzozy, których było dookoła pełno i wrócił do
rodziców w trybie natychmiastowym. Wymusiłem na Franku obietnice milczenia. Nie
opierał się zbytnio, co nie tyle mnie zdziwiło, ile nakazało poświęcenie jego
osobie więcej uwagi. Nie pamiętam dokładnie, jakie słowa padły z jego ust, gdyż
w końcu minęło sporo lat od tamtego wydarzenia, lecz momentu, w którym jego
usta delikatnie naparły na moje nigdy nie zapomnę. Tamta noc spędziliśmy w jego
łóżku. Jednak już więcej nie przyrzekaliśmy sobie, że nigdy taka sytuacja
miejsca mieć nie będzie. Może to za sprawą tego, że żadne z nas nie chciało
tych słów wypowiadać a może dlatego, że pewne wyznanie trwale zmieniło nasze
wzajemne stosunki. Tamtej nocy po raz pierwszy usłyszałem od kogoś, że znaczę
dla niego więcej niż powinienem. ‘Kocham cię’, niby dziewięć prostych
liter, zaledwie dwa wyrazy, a potrafią nieźle namieszać w głowie. Majowy obóz
połączył nas czymś więcej niż tyko zwyczajną sympatią, jaką odczuwa się w
stosunku do kolegi czy nawet przyjaciela. Nasze serca zaczęły bić dla siebie
równym rytmem, dopełniały się. Ujmując to w kilku słowach, znaleźliśmy tak
długo poszukiwane szczęście. Teraz wszystko, co zbudowaliśmy przez ostatnie
dwadzieścia lat, sypało się. Wszystko stało się kruche i lada dzień miało
zmieszać się z tym pustynny piaskiem. Wszystko obróci się w nicość.
Wolnym,
niespiesznym krokiem wróciłem do obozu. W wykopaliskach pomagali nam miejscowi.
Był to dla nich łatwy grosz do zarobienia, jako ubogiej ludności zamieszkującej
Erg Wschodni.
- Gerard! Frank się o ciebie pytał –
oznajmił mi jeden ze współpracowników. – Nie wyglądał na zadowolonego.
- A powiedz mi, kiedy on na takiego
wygląda? – zapytałem, cicho wzdychając. Rick wzruszył jedynie ramionami. – Idę,
zanim zje kogoś na kolację – posłałem mu niemrawy uśmiech.
Niespiesznie podążyłem do namiotu. Nie
chciałem już nawet na niego patrzeć. Nie to, że go nie kocham, bo wciąż zajmuje
większość mojego, łaknącego miłości serca. Tyle, że zmęczyły mnie te jego
humory gorsze niż u kobiety w ciąży. Idąc na spotkanie z potworem, nigdy nie
wiedziałem, co mnie czeka. Liczyłem przynajmniej, że nie będzie to kolejny
napad złości, który zaowocuje następną kłótnią.
Moje
prośby zostały niejako wysłuchane. Niemniej jednak takiego obrotu sprawy nie
oczekiwałem. Ledwo co wkroczyłem do namiotu pokaźnych rozmiarów, a
poczułem, jak czyjeś ręce oplatają nie w pasie, a kark owiewa gorący
oddech drugiej osoby.
- Frank? – spytałem głupio, nieco zbity
z tropu.
- A myślałeś, że kto? - stanął
naprzeciwko mnie z miną wzburzonego człowieka.
- Ależ nikt kochanie – mruknąłem
uspokajająco i ująłem jego twarz w dłonie.
Zobaczyłem ponownie w oczach Iero mojego
dawnego Franka. Piwne tęczówki nie straciły swojego blasku, mimo upływu lat.
Ujrzałem na powrót tego chłopaka, który przepraszał za byle przewinienie.
Teraźniejszemu Frankowi nawet cień skruchy za morderstwo nie przemknąłby po
obliczu. Nie jestem w stanie uwierzyć, że człowiek na przestrzeni lat
jest w stanie aż tak bardzo się zmienić. Przejechałem kciukiem po gładkim
policzku męża. Nagle zauważyłem, że jego oczy są zaszklone. Już chciałem
zapytać co się stało, gdy mężczyzna wtulił się we mnie ufnie, aczkolwiek dość
nieoczekiwanie. Na sekundę mój układ nerwowy i mięśniowy wyraźnie odmówiły
posłuszeństwa i współpracy z organizmem. Niebawem jednak wszystko wróciło do
normy. Moja prawa ręka spoczęła na dolnym odcinku pleców Franka, a druga
powędrowała na tył jego głowy.
Nie
miałem pojęcia, co poruszyło go do tego stopnia, że rzucił mi się w ramiona,
lecz me myśli zajęło całkowicie co innego. Pierwszy raz od niemal dwóch lat
pomyślałem, że jeszcze nie wszystko jest całkowicie stracone, może istnieje
cień szansy na odratowanie tego, co się między nami zepsuło, na odratowanie
małżeństwa. Moje serce zabiło szybciej, a napędzała je właśnie ta nadzieja.
Nadzieja na ponownie rozpalenie ognia w naszym związku.
- Gee? – zapytał cichutko. – Co się z
nami stało? – jego głos był przepełniony bólem. Nie odpowiedziałem mu na to
pytanie. Nie mogłem, był w rozsypce, a ja nie miałem serca jeszcze bardziej go
dobić, co niewątpliwie zrobiłoby wyjawienie prawdy. Mimo wszystko moim
pragnieniem nie było zadanie mu cierpienia, ponieważ byłby to ból psychiczny a
taki jest najgorszy.
- Powiedz mi, czy byłem aż taki okropny?
– wyjęczał żałośnie.
- Myślę, że pewne pytania właściwym
byłoby zostawić bez odpowiedzi, Frankie.
- Czy to znaczy, że ja zawiniłem przez
te wszystkie lata najbardziej? Nie chcę żebyśmy dalej żyli jakbyśmy w ogóle nie
byli małżeństwem. Boli mnie to Gerard, tak bardzo mnie to boli – rozpłakał się.
Wraz z jego głośnym szlochem, moje serce
automatycznie pękło na dwa kawałki. Nie miałem pojęcia, skąd u niego wzięło się
to nagłe poczucie winy. Musiało być coś, co spowodowało tę lawinę zwierzeń.
Delikatnie
przesunąłem go w kierunku mojego łóżka. Tak, doszło już do tego, że spaliśmy
osobno. Nazwiska także posiadamy niezmienione od urodzenia. Postanowiliśmy, ze
tak będzie najlepiej. Usiadłem na miękkim materacu wraz z Iero, przyklejonym do
mojego boku.
- Mnie też to bolało Frank, uwierz.
Bolało jak cholera – szepnąłem w jego rozczochrane włosy.
- Nie powinienem oskarżać ciebie o te
wszystkie głupoty. Były one całkiem bezpodstawne. Mam świadomość tego, że
zepsułem to, co zbudowaliśmy. Nie podoba mi się to uczucie.
- Co sprawiło, że przejrzałeś w końcu na
oczy? Tyle razy błagałem nie wiadomo jakie siły o cud. Modliłem się o moment, w
którym usłyszę od ciebie to wymazane tak dawno z twojego słownika życia słowo.
Zwykłe ‘przepraszam’. Uwierz, że od razu załatwiłoby sprawę. Ja ciebie wciąż
kocham skarbie. Mimo tych wszystkich obelg, oskarżeń i wielu innych niemiłych
rzeczy, które kierowałeś pod mój adres, ja kocham ciebie niezmiennie mocno.
Jednak braknie mi już sił na znoszenie twoich ciągłych zmian nastroju. Tego dla
mnie jest stanowczo za wiele – oznajmiłem mu szczerze. – Powiedz mi, co
sprawiło, że przejrzałeś na oczy i uświadomiłeś sobie to wszystko aż tak późno?
- posłałem mu wyczekujące spojrzenie. Obserwował mnie uważnie swoimi miodowymi
oczyma.
- Bo…- zaczął niepewnie. – Dzwonił do
ciebie Mikey. Tylko, że sam wiesz jaki tutaj jest gówniany zasięg – przerwał
kontakt wzrokowy ze mną, jakby nagle ogarnęło go zawstydzenie. – Nagrał ci wiadomość
na poczcie głosowej. No i ja… tak jakby odsłuchałem ją. Nie chciałem,
przysięgam – zapewnił szybko. – Samo jakoś tak wyszło. Proszę, sprawdź sobie
wszystko, to zrozumiesz chyba… - wyjął niepewnie z kieszeni swoich spodni mój
telefon i mi go podał.
Nie wiedziałem, że jego sztab śledczy
zaszedł aż tak daleko. Żeby przeszukiwać moją komórkę?! Bo zakładam, że właśnie
to z nią robił. Niemniej teraz bardziej byłem ciekawy, co Mike powiedział, że
skłoniło to Franka do aż tak gwałtownej zmiany zachowania. Poczekałem chwilę po
wybraniu odpowiedniego numeru, aż kobiecy głos przeprowadzi mnie przez menu
użytkownika.
- Cześć brat – kaszlnął. – Zakładam, że
padła ci bateria, nie masz zasięgu, albo Frank się do ciebie dobijał i go
wyłączyłeś – zaśmiał się ponuro. – Jak tam w ogóle się wam układa, co? Dalej ci
zrzędzi i wszędzie widzi ukryte dna i facetów, z którymi chowasz się po mysich
dziurach, żeby ich później niecnie przelecieć? – tak, Mikey o wszystkim wie. –
Serio stary. Nie mam pojęcia jak ty to wszystko wytrzymujesz. Ja już dawno
kopnąłbym go w dupę – spojrzałem przelotnie na Franka. Siedział z podkulonymi
nogami i wpatrywał się pustym wzrokiem przed siebie. – Rozumiem, że go kochasz
i w ogóle, ale… przejrzyj w końcu na oczy. To nie jest ten sam chłopak, którego
poznałeś w liceum nie możesz to końca życia łudzić się, że ten facet się
zmieni. Jesteś młody, jeszcze masz szanse na ułożenie sobie życia z kimś innym.
Mówię poważnie. Nie mówię, że go nie lubię. Raczej lubiłem go za dawnych czasów
a teraz ledwo toleruję. Wiesz, że twoje szczęście braciszku jest dla mnie
najważniejsze – ponownie się rozkaszlał. – Przepraszam. Pewnie chcesz wiedzieć,
co powiedział mi ten lekarz od płuc. No cóż… Podycham jeszcze trochę – zaśmiał
się gorzko. – Nie jakoś zastraszająco długo, ale pomęczę ciebie i tego małego
skurwysyna jakiś czas. Chyba, że się wcześniej rozwiedziecie, o co w duchu
modle się gorąco. Cudowny antybiotyk, którego nazwy nie jestem w stanie
przeczytać a co dopiero powiedzieć, i pewne terapie uzdrawiające mają
postawić mnie na nogi. Nie wiem czy dowierzać tym wszystkim specjalistom, ale
chyba wyjścia innego nie mam. W każdym bądź razie do stracenia to ja z
pewnością nic nie posiadam. Czuję się lepiej, to pewne. Daj znać jak
doprowadzisz telefon do ładu. Dawno ze sobą nie rozmawialiśmy. I zbliżają się
Święto Dziękczynienia. Należałoby spędzić je w przyzwoitym gronie rodzinnym,
jeżeli wiesz, co mam na myśli – po wypowiedzeniu tych słów, ostatni raz
zakaszlał i rozłączył się.
Milczałem przez dłuższą chwilę, nie wiedząc
kompletnie jak mam zareagować. Jedynym czego byłem w stu procentach pewien to
to, że jak najszybciej oddzwonię do brata.
- Masz pozdrowienia od Mikeyego –
oznajmiłem niepewnie Frankowi.
- Świetnie – mruknął. – To wszystko? Nic
więcej nie powiesz?
- A co ja niby więcej mam ci powiedzieć?
Że jestem zadowolony, bo grzebałeś mi w telefonie? Że skacze z radości zdając
sobie dopiero sprawę z tego wszystkiego, bo to najprawdopodobniej nie był
pierwszy raz? Że jest mi przykro? – stanąłem nad nim. – Ale mi wcale nie jest
przykro, Frank. Przynajmniej nie z powodu tego, co usłyszałeś. Jak już to
bardzo dotknęło mnie to, że uświadomiłeś sobie własne błędy tak późno. O wiele
za późno.
- Czyli to koniec? – szepnął,
przygryzając wargę. Powstrzymywał łzy.
- Czego koniec? – zapytałem, nieco zbity
z tropu.
- Naszego związku Gerard! Chyba teraz o
nim mowa, prawda?
- Ale ja nie chcę niczego kończyć! Nie
teraz jak widzę minimalną szansę na zmianę twojego postępowania! – wyrzuciłem
ręce do góry z bezradności. – Może nie jesteś już tym samym chłopakiem,
którego poznałem szmat czasu temu, ale wciąż ciebie kocham. Nie brałbym
przecież z tobą ślubu, gdybym nie był pewien, że chcę wytrwać przy tobie do
końca. Kocham cię Frank - dokończyłem z mniejszą ekspresją w głosie, co było
wyraźnym efektem wypalenia.
Podszedłem do niego i przytuliłem to
wątłe ciałko do własnej piersi. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo mi
tego brakowało. A może zdawałem, tylko usilnie starałem się zagłuszyć to
wewnętrzne pragnienie? Jednak najważniejsze jest to, co dzieje się teraz, w tym
momencie. W tej chwili. Znów jesteśmy blisko, znów razem. Nie osobno, ale
razem. W końcu.
- Poprawie się, obiecuję – wyrzucił z
siebie po fali niespokojnych wdechów i wydechów powietrza.
- Ale nie przeprosisz – stwierdziłem
głucho, lecz nadal ze spokojem.
- Daj mi trochę czasu – mruknął Frank.
- Powiedz mi tylko, dlaczego nie jesteś
w stanie wypowiedzieć tego jednego słowa. To tylko wyraz. Pojedynczy w dodatku.
Nie dostaniesz zawału, jak przejdzie ci przez usta.
- Nic nie rozumiesz – odwrócił wzrok. –
To nie takie łatwe.
- To mi to…
- Gerard! Gerard! – do naszego namiotu wpadł
roztrzęsiony Rick. – Burza piaskowa idzie. Musimy wszystko pochować do namiotów
i odpowiednio zabezpieczyć. Musisz nam pomóc.
- Akurat miałem wychodzić – chrząknąłem
w zaciśniętą pięść. – Chodź szybko, zanim w nas uderzy.
Nie przejmowałem się już tak bardzo w
tej chwili Frankiem i naszą rozmową. Zmęczyło mnie to ciągłe czekanie na jego
wewnętrzną zmianę, chociaż jasne jest to, że i tak będę czekać jeszcze długi
czas, bo nie potrafię od niego odejść.
Z pomocą miejscowych bardzo szybko wszystko zabezpieczyliśmy, pochowaliśmy i
przygotowaliśmy do wyczekiwania wichury. Powietrze od razu zrobiło się jakieś
chłodniejsze i coraz zrywały się mocniejsze podmuchy wiatru. Wszyscy czuliśmy,
że ku nam podąża piaskowy potwór, którego skrywa w sobie pustynia. Nie myślę,
żeby to była jakaś burza ekstremalnych rozmiarów, ale na pewno będzie później
odczuwalna w skutkach.
Wszyscy już chowali się do schronów, kiedy nagle jeden z naszych koni zarżał
wyjątkowo głośno i zerwał się z liny, która ograniczała jego swobodę. Nie
zdążyliśmy nawet odpowiednio zareagować, a Carmel, bo tak owe zwierze się
wabiło, wybiegła wprost na zbliżającą się zamieć. Nie rozmyślając długo,
rzuciłem się w pogoń za klaczą, ogarniętą chwilowym szałem.
- Gerard! Wracaj! – usłyszałem za sobą
zlęknione okrzyki współpracowników.
Nie zważałem jednakże na nie. Jeżeli nie
złapię Carmel na czas, ona na pewno zginie a jej ciało pochłoną piaski gorącego
Ergu Wschodniego.
Parłem
wytrwale przed siebie. Przybierający stale na sile wiatr, wiał mi prosto w
twarz. Zwierze po chwili zatrzymało się, jakby uświadamiając sobie, w
jakim położeniu się znajduje.
- Cycycycy – zacmokałem. – Chodź tu
koniku – nagle dookoła nas zapanowała błoga cisza. Carmel posłusznie zaczęła
iść w moim kierunku. – Dobry konik. Chodź do…
Nie było dane mi dokończyć, gdyż
niespodziewanie bardzo silny podmuch wiatru, powalił mnie na kolana. Ziarenka
drobnego piasku dotarły do mojej jamy ustnej, nosa oraz oczu i uszu. Resztkami
sił silnej woli podniosłem się do pionu po środku rozpętanego piekła.
Pokracznie usiłowałem odnaleźć drogę powrotną. Po kilkukrotnym zderzeniu z
glebą, zacząłem wyraźnie tracić siły. Już nie szedłem, lecz ledwo co się
czołgałem. Tak naprawdę nie byłem w pełni świadom tego czy podążam we właściwym
kierunku. Już niczego nie byłem pewien.
Upadłem
po raz kolejny twarzą w piasek, lecz także i po raz ostatni. Wiedziałem, że
koniec nastąpi już niebawem. I po co było ci leźć za tym durnym koniem?,
skarciłem się w myślach. Ostatnim, co pamiętam przed zapadnięciem w ostateczną
i nieodwracalną ciemność to szum pisaku, świst wiatru i ciężar, który
przygniótł mi ciało. Ogarnął mnie mrok.
***
Obudziło
mnie donośne ćwierkanie ptaków. Poczułem przejmujący ból w prawym nadgarstku.
Podniosłem się do pozycji siedzącej i zauważyłem, że moja ręka od palców aż po
bark jest owinięta opaską usztywniającą.
Wszelkie
wspomnienia wróciły do mnie niezwykle szybko. Wydarzenia z… No właśnie, z
kiedy? Nie miałem pojęcia jak długo byłem nieprzytomny. Nie miałem pojęcia,
dlaczego w ogóle żyję, gdyż było to fizycznie niemożliwe. Rozejrzałem się
dookoła. Znajdowałem się w namiocie. Jedynie Franka ani śladu. Ściągnąłem brwi
w geście dogłębnego zamyślenia. Z trudem podniosłem się z posłania. Niemal od
razu poczułem przejmujący chłód, zwiastujący ranek, więc przyodziałem ciepłą
koszulę, która została niedbale rzucona na stolik po środku pomieszczenia.
Wyszedłem
z namiotu wprost w masę rześkiego powietrza. Kawałek dalej zauważyłem postać
mężczyzny, owiniętego w ciemnozielony koc. Rozpoznałem w chłopaku mojego
Franka. Wpatrywał się we wschód słońca, trwając jednoczenie w kompletnym
bezruchu. Przyglądałem się mu przez chwilę w zadumie i niemym zachwycie dla
swoistego uroku tej chwili. Postanowiłem jednakże zwrócić jego uwagę na swoją
osobę, gdyż dotychczas całkowicie pochłaniała ją pomarańczowo – krwawa poświata
największej spośród gwiazd.
- Frank? – zapytałem. – Co ty tam
robisz? Chodź do środka, bo zimno.
Iero obrócił się gwałtownie, zamierając
na chwilę w jednej pozie, z oczu chłopaka odczytałem zdumienie oraz radość
mimo, że dzieliły nas metry. Nagle mężczyzna zaczął biec w moim kierunku.
Wkrótce poczułem jak jego ciało ściśle przylega do mojego.
- Gerard – wyszeptał, otulając nas
szczelnie kocem. – Przepraszam. Ja się zmienię, obiecuję. Przepraszam ciebie
tak bardzo za wszystko.
Zszokowany tymi słowami, odsunąłem go
odrobinę od siebie, ale nie na tyle, aby przerwać łączność naszych ciał.
Patrzeliśmy sobie głęboko w oczy przez dłuższą chwilę od momentu, w którym
poczułem mokre wargi Franka na swoich. Szybko oddałem pocałunek w obawie,
że może się prędko skończyć. Od tak dawna pragnąłem, aby mężczyzna wykrzesał z
siebie choć odrobinę głębszego uczucia wobec mnie. Teraz właśnie je dostałem.
Zamierzałem korzystać, póki nadarza się okazja. Nasz pocałunek z każda następną
sekundą stawał się coraz to bardziej żarliwy i uczuciowy. Obaj byliśmy
spragnieni swojej bliskości. Ostatecznie oderwaliśmy się od siebie lekko
zdyszani. Przyłożyłem czoło do czoła Franka tak, aby zachować minimalną
odległość między naszymi ciałami.
- Tęskniłem za tym – wyznałem szeptem.
- Ja też. Nawet nie zdajesz sobie sprawy
jak bardzo – odparł równie cicho. – Gdyby ten głupi koń nie przykrył ciebie
swoim cielskiem… - załamał mu się głos.
- Czyli to Carmel mnie ocaliła –
mruknąłem. – Co z nią?
- Zdechła – szepnął. – Przykro mi.
Przepraszam, bo to moja wina. Gdybyśmy się nie pokłócili, nie doszłoby do tego.
Analizowałem sekundę wypowiedziane przez
niego słowa. Nie byłem w stanie wyjść z podziwu.
- Czy ty… mnie właśnie przeprosiłeś? –
zapytałem, wielce zszokowany.
- No… tak – przyznał, nieznacznie się
rumieniąc. – To źle? Mogę cofnąć te słowa, jak chcesz.
- W żadnym razie – zaprzeczyłem z mocą.
– Ale… Mógłbyś to powtórzyć? – spojrzałem na chłopaka z nadzieją.
- Nie – zaprzeczył kategorycznie.
- No prooooszę.
- Jak śnieg spadnie na pustynnym niebie.
Westchnąłem ciężko. Cóż. Dwa razy, a
właściwie nawet trzy, muszą mi wystarczyć. Jakoś to przeboleję.
Już miałem zapytać się Franka jak spędzimy resztę naszego wolnego czasu, gdy
coś innego skupiło na sobie moją uwagę. Otóż na nos mężczyzny spadł biały
paproch. Zabierałem się za strzepnięcie go, kiedy, ku mojemu wielkiemu i
szczeremu zdziwieniu, zaczął on się zamieniać w wodę. Iero był równie zdumiony
co ja. Po chwili z nieba zaczęło spadać więcej takich drobinek. Nie mogłem
uwierzyć w to, co widzę. Oto na pustynnym niebie zaczął prószyć śnieg… nie do
pomyślenia, przecież to przeczy wszelkim prawom fizyki.
Spojrzałem na Franka z błyszczącymi oczyma , które dodatkowo rozświetlało
podniecenie. Iero to patrzył zszokowany w niebo to na mnie, aż w końcu spuścił
głowę i westchnął.
- Przepraszam – szepnął z ciepłym
uśmiechem i ponownie złączył nasze usta w głębokim pocałunku.
Ojeeej *.* Cudowne to było wiesz ? Poza tym : śnieg na pustyni ? Naprawdę ? Awwwwwwww *.* Cudne.
OdpowiedzUsuńI jeszcze : napisałam u mnie pod ostatnim postem ,że cię zmotywowałam by przeczytać dwie książki. Jestem z siebie dumna :3
< with-the-lights-out-is-less-dangerous.blogspot.com >
Awww, Pickles! To...Toż to było słodkie! <3 I wgl...Takie magiczne! Nawet nie wiesz, jak mi się podobało i nawet nie mów, że to jest najgorsze, co napisałaś, bo nie jest! Miałaś bardzo, ale to bardzo zacny pomysł xD Fajnie właśnie obmyśliłaś całą fabułę i jeszcze na końcu ten śnieg...Cudo w każdym calu! Właśnie potrafisz pokazać, jak silna jest miłość między nimi w tym shocie. Mimo, że się nie układało, dalej zostali przy sobie bo...No bo żaden nie umiał z drugiego zrezygnować. A potem skończyło się moim ulubionym happy endem! <3 Mój bóg...Moja Darsa <3
OdpowiedzUsuńRajciu! To było kochane! <3 Szczególnie ostatnia scena mnie tak rozczuliła <3 CUDO. Wcale nie takie złe, nie pieprz głupot! Ogólnie bardzo fajny pomysł. Pierwszy raz się z nim spotkałam w Frerardzie. Ty nawet w takim króciutkim shocie potrafisz zjebać człowiekowi emocje ;__; awww my feels... I za to cię kocham <3
OdpowiedzUsuńBoże, Boże, Boże..to jest cudowne.
OdpowiedzUsuńTe opisy sprawiły, że czułam się jakbym to ja była Gerardem i to wszystko przeżywała...I w dodatku popłakałam się, aż mnie serce zabolało jak przeczytałam "Ten związek nie ma przyszłości. Już nie" i to jak czuł się Gee..przykre. Ale na szczęście był happy end. Nawet nie wiesz jak mi poprawiłaś tym shotem dzisiejszy, zjeb*ny humor. Dziękuję Ci.
Z niecierpliwością czekam na kolejne shoty. Weny, weny i jeszcze raz weny.
Kathi
I ty mówisz, ze to było złe?! Wstyd ci i hańba! To było urocze, U-RO-CZE! Widzisz, czy mam powtórzyć? ;D
OdpowiedzUsuńSam w sobie pomysł na shota ciekawy, jak zwykle oryginalny, muszę przyznać, że one shoty to moje ulubione formy wszelkich Frerardów. Krótkie ale treściwe. A twoje właśnie takie są, wszystkie po kolei. Ukłon w twoją stronę. ;D
Bardzo uczuciowe to było, takie trochę rzygam tęczą, ale kochane i poprawiające humor, za co jestem ci wdzięczna, bo dzisiaj coś mi smutno. Tak myślę... gdybyś dodała to wczoraj, pewnie nie zrobiłoby na mnie takiego wrażenia xD
Uwielbiam, jak w frerardach pokazana jest siłą uczucia między Frankiem a Gerardem. To było niesamowite. Ale znowu... chciałaś uśmiercić Mikey'ego? ; < Dobra, nie ważne xD
Czekam na kolejnego shota!
Pozdrawiam! xoxo
jesteś tak bardzo gejem ;__________________________;
OdpowiedzUsuńJAKIE TO PIĘKNE, BOŻE, DARUŚ! *__________________________* Brak mi po prostu słów, nie wiem, co powiedzieć. No, ale spróbuję jakoś |D Najpierw pragnę złożyć ci ogromne podziękowania za dedykacje do tego szota. To było naprawdę miłe ;__; Po drugie... treść była świetna, znów tak bardzo niezwykła i osobliwa. No i pomysł naprawdę cudowny, pustyna i dwoje archeologów *_* Podobało mi się tak bardzo, że nic z siebie już nie wykrzesam. To było po prostu piękne i tyle <3
OdpowiedzUsuńCudowne. Piękne. Świetne. Genialne. Uwielbiam shoty, zwłaszcza Twoje. I z niecierpliwością czekam na trójkę. Skoro dwójka taka słodka, w trójce może coś podobnego do jedynki? *marzy* Ale tak naprawdę, za cokolwiek się nie weźmiesz, świetnie będzie. Weny życzę :3
OdpowiedzUsuńI jeszcze jedno - Mikeeeey ;___;
*wcale nie rozczula się nad postacią, która była fizycznie nieobecna, tylko jej głos nagrany na sekretarce*
Ale i tak - Mikeeeey ;__;
Rozczuliłam się. Mam ochotę wyjść na dwór i czołgać się w śniegu :) Prawdę mówiąc nie przepadam za frerardami, w których Frank i Gerard są w związku małżeńskim. Może dlatego że nie są już tacy beztroscy. Lecz muszę przyznać że ten szot był świetny i właśnie zmienił mój pogląd co do tych dwóch z obrączkami :3
OdpowiedzUsuńByłam na początku mocno zdziwiona pomysłem, nigdy nie czytałam frerarda na pustyni i ten mnie niesłychanie urzekł. Było słodko, miło, tak jak tygryski lubią najbardziej :D
Nie mogę nadziwić się że potrafisz tak płynnie połączyć wszystkie elementy. Każdy twój szot jest czymś zupełnie innym, nic nie da się przewidzieć i to kocham <3
*_____________________________________*
OdpowiedzUsuńNa nim więcej mnie nie stać, przepraszam ;_;
Nie ma to jak pisać komentarze na ostatnią chwilę, ale ok. I bardzo bardzo przepraszam, że nie skomentowałam shot #1. Wybaczysz mi, no nie? *mina niesamowicie słodkiego szczeniaczka* No, postaram się zmieścić mój zachwyt wywołany twoimi dwoma dziełami w jednym komentarzu.
OdpowiedzUsuń#1 - Śmierć, zabójstwa, krew, trupy... Awww, moje klimaty. Wręcz rozpłynęłam się ze szczęścia, czytając to. Po prostu cudo. A końcówka mnie lekko rozbawiła. Czterdziestolatka zwiała Gerardowi? Uh, Way! Powinieneś uprawiać więcej... sportu. Tak, sportu. O niczym innym teraz nie pomyśleliśmy.. xD Dobra, zostawmy tą kobiecinę w spokoju i skupmy się na części, przy której najbardziej się rozczuliłam. Kiedy Gee zabijał Franka... awww, to takie psychiczno-romantyczne... <3
#2 - Nie rozumiem czemu mówisz, że brzydkie i najgorsze... O__o Mimo że krótkie, to jest świetnie opisane i ma w sobie tyle pięknych uczuć... Rzadko widuję, żeby ktoś pisał o nich jako o małżeństwie, a szkoda, bo bardzo ich lubię w takiej wersji. A twoje jest po prostu wspaniałe. I znowu najbardziej zauroczyła mnie końcówka... Nawet pogoda zwróciła się przeciwko Frankowi... Biedactwo. xD
No to tyle, na więcej mnie nie stać w tej chwili.
Czekam niecierpliwie na dzisiejszego shota, bo jego tytuł jest ciekawy i intrygujący. :3
a przestań nawet, śliczne to było, boooziu *_____*
OdpowiedzUsuń