wtorek, 3 września 2013

Curse of the Bloody Lily

{ 008 }




 Kiedy przychodzi do nas Śmierć, nie pyta się o to, czy jesteśmy gotowi, aby odejść. Jako ponury żniwiarz odwiedza nas jedynie w jednym celu i kiedy ostatnie ziarenko z klepsydry naszego życia przesypie się do dolnej zlewki, nie możemy już jej przewrócić na drugą stronę, aby czas płynął dalej.
         Śmierć pojawia się często niespodziewanie, nagle, znienacka. Nie jesteśmy wówczas przygotowani na to, co niesie ze sobą zarówno jej postać jak i autorytet, którym się niezaprzeczalnie cieszy. Jeżeli jednak systematycznie cierpimy zarówno na ciele jak i głęboko w duszy, postać Śmierci w chwili ostatecznego pożegnania się z doczesnym żywotem witamy raczej z uśmiechem na twarzy jak starego kumpla, który potrzyma nasza dłoń w ostatnich sekundach obcowania na ziemi w materialnej postaci, a następnie zaopiekuje się pamięcią o naszej duszy oraz prochami, jakie z nas zostaną.
Wielokrotnie rozmyślałem nad tym , jak ja wytrzymuję te ciągłe, comiesięczne tortury. Odniesione rany goją się raz za razem, jednak skazy w mym umyśle już się nie zabliźniają. Nie są zwyczajnie w stanie tego dokonać. Czuję, jak zalegają na mojej skórze, drażnią nerwy i przypominają raz za razem o tym, co jest nieuniknione.
Odnoszę wrażenie, że ktoś sobie zwyczajnie ze mnie kpi, obserwując moje męki z bezpiecznego dystansu, który zapewnia anonimowość, dyskrecję oraz niewidzialność. W chory sposób rozkoszuje się moim cierpieniem. W jakiś sposób musiało to zostać zainicjowane. Nic samo się z siebie nie dzieje. Te wszystkie przekleństwa nie wzięły się z eteru, przywiane do mojej osoby przez magiczną siłę z kosmosu.
Magia?
Leki?
Iluzja?
A może to tylko i wyłącznie z moim mózgiem jest coś nie tak, jak powinno być? Może ja to zwyczajnie sobie uroiłem. Może całokształt jest tak samo realny, jak żywe dinozaury na przedmieściach dwudziestowiecznego miasta.
Moja wiedza na temat dręczącej me ciało przypadłości, jest niezwykle ograniczona. Nie będąc w stanie poszyć własnych horyzontów w tym zakresie, czuję dezorientację oraz zakłopotanie. Najgorsze jest to, że w całym tym procesie jestem cholernie osamotniony. Nie mam u boku nikogo, kto byłby mi filarem, podporą. Fundamenty na których opiera się moja psychika, są strasznie podmywane przez zwątpienie, żal oraz męki, jakich doświadczam głównie na ciele.  Z tym procesem nieodłącznie wiąże się twarz mojego ojca. Nigdy nie chciałem go postrzegać jako osobę biorącą czynny udział w tym, co spowodowało po części moje zamknięcie się na świat.
Ojciec powinien być dla dziecka oparciem, radosną przystanią, do której można bez obaw zacumować, miłością oraz nadzieję na lepsze życie, na lepszą przyszłość.
Spojrzałem mimo woli na zegar.
Za pół godziny się zjawi.
Czekałem na niego cały miesiąc. Nie miałem wyboru, więc łączyłem jego oblicze odruchowo i niezależnie ode mnie z naszą piwnicą oraz strasznymi rzeczami, które dzieją się w tym pomieszczeniu.
Wyszedłem powoli na taras w ogrodzie za domem, czułem, jak moje kończyny systematycznie przygotowują się na to, co będzie miało miejsce dzisiejszego wieczora.
Położyłem się powoli na bujanej ławce, czekając, aż uspokoi się jej równy rytm kołysania to w przód to w tył, który wywołałem nagłym napięciem łańcuchów. Leżałem na brzuchu, pozwalając bezwładnej ręce spocząć spokojnie na podłodze. Palce delikatnie sunęły po drewnie wraz z coraz wolniejszym wahaniem się zawiasów leżanki ogrodowej. Przyglądałem się pustym wzrokiem słojom drewna, które nie zniknęły mimo kilkakrotnego malowania oraz lakierowania ich powierzchni. Nie byłem pewien, czy to właśnie one czasami nie trzymały mnie przy rzeczywistości. Zazwyczaj w takich chwilach opływam daleko w świat marzeń. Zatracam się we wspomnieniach, chociaż staram się nie robić tego z byt często. Nie są one przyjemne i wywołują tylko niepotrzebny oraz bolesny ucisk w klatce piersiowej. Rozmyślam również o tym, co namaluję w najbliższym czasie. Jaką tematykę pracy wybiorę, jakich technik użyję do jej wykonania, jakie postacie wplotę w nową historię, przelaną na płótno.
Myślę o Mikeym. Jakim radosnym był dzieckiem, jaką podporę stanowił dla mojej psychiki, jak potrafił wywołać uśmiech na mojej twarzy w sytuacji beznadziejnej, jak tragicznie skończył.
Myślę o mamie. Jaka była, co sobą reprezentowała, czy nas kochała, czy cierpiała, odchodząc z tego świata. Staram sobie przypomnieć rysy jej twarzy, lecz te wysiłki spełzają na niczym. Byłem zbyt mały, aby zapamiętać cokolwiek, co się z nią wiązało. Niekiedy jakby słyszę jej śmiech, który potrafi nagle rozbrzmieć w mojej głowie. Mimo wszystko jednak nie jestem pewien, czy ta tonacja oraz barwa głosu należą do kobiety zwanej Amelią w stu procentach.
Myślę o rozległych polach ze złotym zbożem, którego kłosy mienią się w słońcu. O tym jak delikatnie kuły moje dłonie i smagały moje ramiona. O zabawie i radosnym śmiechu dwójki dzieci. Jednym z nich byłem ja.
Myślę o bezchmurnym, błękitnym niebie, którego piękno tak mnie poraziło w tamte wakacje. Wakacje sprzed lat. Jak słońce rozpraszało smutek i delikatnie muskało swoimi promieniami nasze policzki.
Myślę też o stodole. O tym potężnym, jednak chylącym się ku upadkowi, budynku, który przyciągał zawsze ciekawskie spojrzenia dwóch małych chłopców. Przypominam sobie sterty siana, ułożone pod ścianami oraz słomę, która wyściełała wtedy ziemie.
Myślę o śmierci.
Przejechałem powoli koniuszkami palców po nieco szorstkiej miejscami fakturze podestu. W miarę wsłuchiwania się w sporadyczne poćwierkiwanie ptaków oraz częsty szum koron leśnych drzew ból głowy, z którym nad ranem się obudziłem, stopniowo ustępował. Mimo wyraźnego chłodu, przygnanego przez wiatr, leżałem spokojnie i pozwalałem na opatulanie mojego ciała przez masy powietrza o różnej temperaturze i sile. Przymknąłem powieki, rozkoszując się złudną wizją wyimaginowanej wolności i normalnego życia jako człowiek bez większych zmartwień. Ale to tylko wizja. Zdawałem sobie sprawę z tego, że oszukuję bezczelnie swój własny mózg. Kiedy uniosę powieki, nastanie ponura rzeczywistość, która boleśnie zakleszczyła mnie we własnych szponach cierpienia już wiele lat temu, zanim jeszcze moja podświadomość poprawnie funkcjonowała.
Usłyszałem odgłos silnika samochodowego, który narastał z każdą następną sekundą, wzmagając się. Auto zatrzymało się na podjeździe mojego domu.
Otworzyłem oczy, czując, jak źrenica zmniejsza mi się pod wpływem światła, które nagle do niej wpadło. Zmrużyłem lekko powieki, aby zminimalizować intensywność nagłego porażenia nerwów gałki ocznej.
W tak cichym otoczeniu wyraźnie dało się zarejestrować trzaśniecie drzwi auta oraz pęk kluczy podrzucony w powietrzu.
Z ociąganiem ześlizgnąłem się całym ciałem na podłogę. Poczułem, jak drewniane deski boleśnie uświadamiają mój kręgosłup o tym, że nie jest do końca prosty. Przejechałem po raz ostatni ręką po podłożu, wyczuwając wszelkie drzazgi, które w przyszłości pewnie wbija mi się w stopę.
Kiedy zamek drzwi frontowych zatrzeszczał pod wpływem przekręcenia w nim klucza, zerwałem się na równe nogi z zimnej, nie do końca wygodnej podłogi. Następnie powoli udałem się do korytarza, gdzie spodziewałem się zastać ojca.
Jim Way to wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o nieprzeniknionym spojrzeniu. Nigdy nie wiem do końca, o czym tak na dobrą sprawę myśli. Jego brązowe oczy rzadko kiedy wyrażają jakiekolwiek emocje. W okazywaniu uczuć jest dość oschły i zdystansowany. Po śmierci mamy jeszcze jako tako się trzymał, lecz gdy opuścił nas dodatkowo Mikey, całkowicie się załamał. Do tego dochodziła dręcząca mnie przypadłość, wprowadzająca bynajmniej nie tylko jego w stan dogłębnej frustracji.
Przystanąłem niepewnie w odpowiedniej odległości od mężczyzny. Ojciec położył ciężką torbę podróżną na ziemi i westchnął, zmęczony długą przeprawą przez nasz kontynent. Kiedy się wyprostował, moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Wraz z widokiem taty wróciły wszystkie nieprzyjemne wspomnienia. Wróciło wszystko.
Sny.
Krzyki.
Wszechobecna śmierć.
Brutalizm współczesnego świata.
Samotność.
Kiedy oczy zaszły mi łzami, kwestią czasu stało się znalezienie w jego ramionach. Wtuliłem się mocno w klatkę piersiową ojca, podczas gdy on ułożył swoje dłonie na moich plecach, próbując uspokoić zszargane nerwy.
- Już tak dłużej nie mogę – jęknąłem żałośnie. – To dla mnie zbyt wiele. Boję się.
- To wszystko minie, synku. – Mężczyzna przeczesał delikatnie moje włosy. – Jutro będzie po wszystkim.


************************


Dzisiaj wraca ojciec Gerarda. To była pierwsza myśl, która mnie uderzyła zaraz po przebudzeniu się z rana.
Od kilku dni sam chłopak był wyraźnie podenerwowany, więc wolałem nie wchodzić mu w drogę. Wiem, że jest zdolny do wielu rzeczy, a zły nastrój jedynie potęguje ich ilość.
Ostatnio doszedłem do wniosku, że po prostu mi na Gerardzie zależy, chociaż prywatnie w ogóle go nie znam. Na początku myślałem, że przyciąga mnie do niego jedynie ta cholerna tajemnica, którą tak skrzętnie skrywa, ale… to nie jest to. Znaczy się nie tylko to. Dostrzegam w nim nietypową osobowość. W towarzystwie Gerarda zwyczajnie czuję się inaczej. Czuję się specyficznie. Z jednej strony się go boję. Nawet bardzo. Napawa mnie lękiem jak nikt inny wcześniej. Patrząc na niego, odnoszę wrażenie, jakby zimny pot zalewał mi plecy, wywołując dreszcze, schodzące w dół wzdłuż mojego kręgosłupa. Serce bije mi szybciej na samą myśl, że mógłby się do mnie zbliżyć jeszcze bardziej. Chociaż to już akurat podlega pod tę drugą stronę, albowiem Way na swój sposób mnie… pociągał. W tej kwestii mam kompletny mętlik w głowie. Chłopak sam go powoduje. Najpierw mnie odtrąca, aby za jakiś czas wyraźnie pokazać jak bardzo jest zagubiony i potrzebuje wsparcia. Warczy na mnie, gdy jest zirytowany, lecz niekiedy używa tego miękkiego, niskiego głosu. Nie wiem czego on tak właściwie chce. Ode mnie, od siebie, od otoczenia. Sam Gerard chyba też nie ma pojęcia, co dla niego będzie dobre, a  co będzie działać na jego niekorzyść. Podczas niewielu naszych zbliżeń wyczuwałem  nim niepewność oraz zagubienie. Istnieje też opcja, że to wszystko zwyczaj niemi się uroiło, ale… no nie wiem. To widać po człowieku po prostu.
W środek moich rozważań wbił się dźwięk dzwonka na przerwę.
Samemu w ławce było jakoś tak dziwnie pusto. W sumie i tak nigdy nie mogłem liczyć na koleżeńską pogawędkę z Gerardem w trakcie lekcji, ale przynajmniej jego ciało było namacalne. On był namacalny. Całkowicie inaczej czuję się kiedy Way siedzi z boku i coś rysuje, zatrącając się we własnym świecie, a  całkowicie inaczej kiedy u mojego boku przepływa puste powietrze lub też stoi na krześle mój plecak.
Rzuciłem ukradkowe spojrzenie na Robbiego. Właśnie wychodził z klasy w towarzystwie swoich napakowanych kolegów. Westchnąłem ze smutku i beznadziejności, które mnie w takich chwilach wręcz przepełniały. Fletcher odstawił mnie na bok szybciej niż się tego spodziewałem. Nie oczekiwałem od niego wielkiej przyjaźni oraz zażyłości po grobową deskę, aczkolwiek gdzieś w środku mnie paliła się takowa nadzieja. Nie spodziewałem się na pewno, że już zaledwie po dwóch dniach da mi wyraźnie do zrozumienia, że ma mnie gdzieś za pomocą całkowitej ignorancji. Liczyłem, że przynamniej zdążę się jakoś zaklimatyzować w nowych murach. Tymczasem nadal zdarzało mi się zgubić w korytarzach. Poprzez pierwszy tydzień stosowałem taktykę śledzenia jakiejś osoby, z którą chodzę do klasy, tak długo aż znajdę się w odpowiednim miejscu. Trochę wymagające sprytu zadanie, gdyż przecież nie każdy idzie od razu usiąść sobie pod wyznaczonymi drzwiami. Nie chciałem też wyjść na jakiegoś popaprańca czy zboczeńca, więc zachowywałem dystans między mną a obserwowanym obiektem. Głupie podchody, ale skuteczne.
- Frank? Wszystko dobrze? – dotarł do mnie głos wychowawcy, a którym mieliśmy lekcję.
Rozejrzałem się dokoła – klasa była zupełnie pusta.
- Tak, tak… Tylko trochę się zamyśliłem – zacząłem się tłumaczyć. Szybko wepchnąłem książki do plecaka.
- Nie szkodzi. Właściwie mam do ciebie taką małą sprawę… - zaczął niepewnie.
- Słucham – odparłem z zaciekawiłem, podchodząc do biurka.
- Jak pewnie zauważyłeś, Gerarda nie ma dzisiaj w szkole… Wiesz… Jako wychowawca chciałbym, aby był na bieżąco z wszystkimi tematami. Sam bym mu to wszystko dzisiaj zaniósł, lecz rzecz w tym iż mam ręce pełne roboty. – Bujda, panie Cortez, pomyślałem. Ale proszę mówić. Tell me more, baby. – I tutaj zaczyna się twoja rola. Moja gorąca prośba brzmi następująco. Czy masz może dzisiaj coś poważnego w planach, czy mógłbyś jednak mnie wyręczyć i zanieść Gerardowi wszystkie lekcje do domu?
- Och… no nie wiem… - mruknąłem z udawanym zamyśleniem. – Chyba ostatecznie mógłbym pomóc koledze z ławki – uśmiechnąłem się niepewnie.
- Byłoby naprawdę świetnie. – Chemikowi wyraźnie ulżyło. – Zapisać ci adres, czy może wiesz, gdzie to jest? – Przyjrzał mi się niezwykle uważnie. Nie dam ci tej satysfakcji, nauczycielu.
- Tak, poprosiłbym. I jeszcze takie małe objaśnienie jak tam dotrzeć też by się przydało. Niestety nie miałem jeszcze tej przyjemności przebywania tam.
Na mój gust nasza rozmowa była niezwykle sztuczna i wymuszona. Darzyłem wychowawcę szczerą sympatią, lecz od kiedy podsłuchałem jego rozmowę z Gerardem, już nie mam pojęcia, co o nim tak na dobrą sprawę myśleć. Ta sytuacja jest strasznie zagmatwana.
         Kiedy Cortez zaczął wypisywać coś na kartce i tłumaczyć mi pokrótce jak dojść do domu Waya, zacząłem się zastanawiać, co ja najlepszego wyprawiam. Przecież to jakaś chora, popieprzona intryga, w którą daję się na własne życie wmanewrować. Jednak podświadomie czułem, że jeżeli nie pojawię się dzisiaj pod lokum Gerarda, ominie mnie coś niezwykle istotnego. Oto zyskuję kolejną szansę na poznanie go bliżej i rozszyfrowanie tajemnicy jego rodziny. Marnotrawstwem byłoby nie skorzystać z takiej okazji.
Miałem ochotę jęknąć z rozżaleniem na myśl o własnym niezdecydowaniu, ale chemik mógłby to jeszcze mylnie zinterpretować, czego bardzo nie chciałem.
- Tutaj masz adres. – Podał mi małą karteczkę. – Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Sam bym się już dzisiaj nie wyrobił.
- Ależ nie ma sprawy – uśmiechnąłem się, kierując kroki w stronę wyjścia.
Po przekroczeniu progu sali, uniesione kąciki moich ust opadły do poziomu płaszczyzny. Zacząłem się intensywnie zastanawiać, co los dzisiaj dla mnie szykuje. Ta sytuacja nie miała miejsca bez jakiegoś wyraźnego powodu.


************************


Strach.
Strach to wewnętrzna siła.
Strach to głos który sami w sobie wypracowujemy.
Strach to wytwór naszego umysłu.
Strach powstaje na skutek różnych przyczyn.
Urazy z przeszłości.
Niepowodzenia w życiu rodzinnym czy zawodowym.
Nieudany związek.
Nabyte obawy z dzieciństwa.
Najczęściej nasz strach wywołuje ciemność. Ciemność to coś nieznanego, bezkształtnego, obcego i nieuchwytnego. W nieprzeniknionej czerni wszystko może się skryć przed naszym wzrokiem. Wyobraźnia działa. Nagle kwiat o długich, rozłożystych liściach staje się niespotykaną w realiach kreaturą, która chce nas spętać swymi mackami i porwać. Ubrania przewieszone przez krzesło, to czekający aż zaśniemy płatny zabójca, bądź gwałciciel z sadystycznymi zapędami. Więc ciii… Nie możemy zamknąć oczu, bo już nigdy ich ponownie nie otworzymy. Spędzamy noc na wsłuchiwaniu się w klepki parkietu bądź też paneli podłogowych i wpatrywaniu się w zarysy klamki u drzwi. Ugnie się czy nie? Czy zatrzeszczy sprężyna? Nasz umysł zajmują przeróżne myśli, aż w końcu zmęczony mózg zaczyna się stopniowo poddawać i powieki w końcu opadają. Rano jedni budzą się z myślą, że akurat tej nocy nikt ich nie odwiedził i nie napadł. Udało się. Drudzy podnoszą się z łóżka, wyśmiewając własne głupie obawy.
Ale czy jednak takie głupie?
Paradoksem okazałby się dzień, w którym zaśniemy ze spokojem, nie wybudzając się już z tego pięknego stanu na skutek ataku dawnych zmór.
Teraz na sali powinien rozbrzmieć śmiech z powodu tego jakże mrocznego żartu. Jednak nikt się nie śmieje. Na ustach zebranych pojawia się najwyżej pewien grymas, mogący sugerować jakąś pozytywną reakcję.
Ale…
Nikt.
Się.
Nie.
Śmieje.
Bo nie ma z czego.


************************


Co ja tutaj najlepszego robię? To było pierwsze pytanie, jakie we mnie uderzyło całą swoja mocą, kiedy stanąłem przed progiem tego strasznie samotnego domu.
Dlaczego  daję się w to wplątywać? Pytanie, choć drugie, na pewno nie jest mniej ważne od pierwszego.
Odpowiedź na obie te kwestie była dość prosta.
Ciekawość.
Intryga.
Chęć zgłębienia tajemnicy.
Podjęcie się wyzwania.
Sama osoba Gerarda.
To ostatnie przyciąga jak magnes i nie puszcza za żadną cenę. Chłopak stanowi bodziec, który warunkuje każdy aspekt moich teraźniejszych działań. Motywuje takie jednorazowe wyskoki jak siedzenie pod jego domem w krzakach, czy napastowanie go podczas lekcji i przerw.
Wymieniając to wszystko sobie w myślach, przyszła świadomość, że zachowywałem się jak idiota. Patrząc z perspektywy mijającego czasu, to było naprawdę żałosne i godne pożałowania. Niekiedy tak mam. Wracam myślami wstecz i roztrząsam własny brak rozsądku. Wydaje mi się, że już nie postąpiłbym nigdy w rozpatrywany sposób, a za jakiś czas popełniam ten sam błąd. Jestem tylko człowiekiem, powtarzam, a błądzić jest rzeczą ludzką. Jednak później sobie uświadamiam, że osoby, z którymi obcuje, osoby z mojego otoczenia również mogą czasami powracać do przeszłości i wtedy dostrzegają moją głupotę. Częściej raczej dochodzę do wniosku, że człowiek jest zbyt samolubną istotą, aby zauważać wpadki innych. Za bardzo jest skupiony na własnych i przeżywaniu tego, że zrobił coś nie tak, jak należało uczynić.
Patrzyłem wyzywająco na klamkę okazałego budynku z mrocznym akcentem na obrzeżach miasta. Z przestrachem spostrzegłem, że z lekka drżą mi dłonie, a nogi niezmiernie miękną w obliczu realizacji zadania. Wraz z zapukaniem do drzwi doznania jedynie zostały spotęgowane przez mój organizm. Chciałem nasłuchiwać, czy ktoś podchodzi, ale bicie serca oraz szum krwi w uszach skutecznie stłumiły bodźce zewnętrze.  Dla zachowania względnego bezpieczeństwa, cofnąłem się o kilka kroków w  stronę schodów, po których wszedłem.
Nikt nie otwierał, a każda sekunda dłużyła mi się niemiłosiernie i jawiła jakoby godzina. Wpatrywałem się w klamkę jak idiota, nie mając tak właściwie gdzie podziać wzroku.
Z braku pomysłu uśmiechnąłem się nieznacznie, kiedy zawiasy lekko skrzypnęły, ukazując minimalnie wnętrze domu. W wolnej przestrzeni pojawiła się twarz Gerarda, kawałek nagiej skóry jego torsu oraz noga. Kiedy ujrzałem lekką dezorientacje na jego twarzy, pomyślałem, że jestem po prostu przewrażliwiony i żadna intryga nie miała miejsca. Zwyczajnie moja wyobraźnia bardzo intensywnie działa. Jednak już po chwili Gerard jakby odzyskał poczucie rzeczywistości. Wyrwał się ze swojego świata, przybierając na usta ten jego firmowy, ironiczny uśmiech.  Poprzednia myśl o potajemnych układach wróciła i została jedynie tylko dodatkowo potwierdzona.
- Mam dla ciebie lekcje – mruknąłem, wyciągając przed siebie teczkę ze skserowanymi notatkami i zadaniami.
- Dzięki – odparł ze skwaszoną miną.
- Weźmiesz to, czy ma mi ręka zdrętwieć? – Zirytowałem się, kiedy nagle poprzestał na spoglądaniu w kierunku materiałów.
- Przepraszam – burknął, jakby lekko wytracony ze swoich przemyśleń.
Wyciągnął rękę po teczkę i wtedy ją zobaczyłem. Małą różę wytatuowaną po wewnętrznej stronie jego nadgarstka. Co prawda otaczała ją cała masa blizn i świeżo zagojonych ran, ale mimo to była widoczna tak, jakby zrobiono ją zaledwie przed kilkoma dniami. I teraz pytanie. Skoro Gerard ma ten tatuaż, to czy jest ich więcej? A jeżeli odpowiedź jest twierdząca, to gdzie je skrywa?
- Puścisz, czy ma mi ręka zdrętwieć? – uśmiechnął się nieznacznie, kiedy na niego spojrzałem.
- Jasne – szepnąłem, nie mogąc nadziwić się, że zdobył się na taki gest i nawet na drobny, lekko ironiczny żart. Ale zawsze żart. Uwolniłem teczkę z objęć moich palców i wytarłem dyskretnie lekko spoconą dłoń w tył spodni.
- Dziękuję – mruknął, strzelając niebieską gumką okładki w zamyśleniu. Przez chwilę jakby  walczył z samym sobą, lecz zaraz odparł ściszonym, lecz twardym i pewnym swego głosem. – Frankie… Zmykaj stąd jak najszybciej.
Wpatrywałem się w niego mało inteligentnym wzrokiem z mało inteligentnym wyrazem twarzy. Kiedy brak zrozumienia z mojej strony dotarł w końcu do czarnowłosego chłopaka, ten zasłonił usta tekturką, najprawdopodobniej kryjąc wesołość, jaka pojawiła się na skutek dojrzenia mej nieskomplikowanej mimiki. Jednak tak szybko jak ta wesołość się pojawiła, tak szybko zniknęła wraz z głosem dobiegającym z oddali.
- Gerard, szybko schodź na dół. Zaraz zaczynamy.
Łatwo mogłem się domyślić, kto wypowiedział te słowa. Ojciec chłopaka wrócił do domu.
- Naprawdę stąd zmykaj. I to szybko – mruknął, po czym zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Mimo wyraźnego polecenia nie ruszyłem się z miejsca przez jeszcze dość długi czas. Rozważałem powoli wszystko, co dzieje się tam w środku. Wszystko czego już się dowiedziałem. Wszystko czego mogłem się dzisiaj dowiedzieć. Myślę, że właśnie dlatego moja decyzja w związku z tą sytuacją wyglądała tak a nie inaczej. Zdałem się instynktownie na tę część mojej natury, którą cechuje porywczość i brak głębszego zastanowienia się nad późniejszymi konsekwencjami.
Kiedy schodziłem po schodach na podjazd wyłożony kostką brukową, pojawiła się adrenalina. Pojawiło się przyspieszone bicie serca i dziwna, dzika  radość, którą przynosi nieznany, zakazany owoc. Pragnienie jego głębi. Rozejrzałem się po okolicy, nie wiedząc tak właściwie, czego szukam. To kompletne odludzie. Samochody i rowery? – tylko przejazdem. Spacerujące pary, ludzie wyprowadzający psy, amatorzy sportu? – prawdziwa rzadkość.
Ostrożnie i powoli przeszedłem kawałek do bocznej ściany domu. Kiedy tylko wypatrzyłem okno, natychmiast podbiegłem do niego i oszacowałem już z dystansu, jak wysoko jest osadzone. Wystarczająco, abym był w stanie zajrzeć przez nie do środka. Stanąłem na palcach, żeby poprawić sobie widoczność. Przez zwiewną, jasnożółta firankę dostrzegłem zarys kanapy, foteli oraz telewizora. Salon. Patrząc dalej, chyba mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że jest on połączony z kuchnią. Zza rogu na prawo wystawał kawałek schodów, liczący zaledwie kilka stopni. Niepocieszony takim obeznaniem, odszedłem od okiennicy.
Postanowiłem przejść dalej w nadziei, że natknę się na następne szyby. Jednak w miarę postępowania na przód napotykałem coraz większe gęstwiny, których pokonanie zajmowało sporo czasu, aż ostatecznie natknąłem się na ogrodzenie, które pilnowało wejścia do ogrodu na tyłach posiadłości. Westchnąłem z rozdrażnieniem, wracając przez następne piętnaście minut do punktu, z którego zacząłem podróż.
Kiedy wróciłem na podjazd, w mojej głowie zrodził się kolejny szalony pomysł. Postanowiłem wejść do środka. Pośród kilku myśli przemawiających za wykonaniem tej myśli, pojawiło się co najmniej milion przeciwnych, które przemawiały za niepowodzeniem tej misji.
W dzieciństwie szalony był ze mnie dzieciak. Pchałem palce zawsze tam, gdzie mi zabraniali. Także nie zaskoczyłem sam siebie decyzją, którą podjąłem. Zastygłem na chwilę z ręką na klamce i bijącym bardzo szybko sercem w piersi. Jednym, mało zdecydowanym ruchem pchnąłem drewnianą płytę przed siebie. Zawiasy lekko skrzypnęły, ukazując mi dostojne wnętrze o bardzo cichej atmosferze. W panelach wręcz czuło się jakby coś na kształt pełnego napięcia oczekiwania. Cały dom zdawał się na coś czekać.
Kiedy wszystko wskazywało na to, że ten spokój nie zostanie niczym zakłócony, przekroczyłem próg. Głupia myśl sugerująca, że jestem kompletnym idiotą i, że nie mam bladego pojęcia, co ja tutaj robię, nie odstępowała mnie an krok. Oglądałem się co chwilę za siebie, jakby w obawie, że coś rzuci mi się na plecy, albo założy worek na głowę i zawlecze w ciemne miejsce. Jak bardzo nierówno pod sufitem trzeba mieć, aby wejść komuś do domu? Zaznaczając naturalnie, że na pewno pod każdym względem, jestem gościem w stu procentach nieproszonym.
Gdy miałem już wykonać następny krok, stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Nie, nikt na mnie nie wyskoczył zza rogu. Wariat z siekierą nie porąbał mnie na kawałki. Za to jakby spod  podłogi wydobył się przeraźliwy, mrożący krew w żyłach krzyk. Najgorsze było to, że niejako identyfikowałem ten straszny wrzask. To z całą pewnością był Gerard. Stanąłem jakby na rozdrożu. Biec i mu pomóc, czy zwiewać i zawiadomić policję? Bolesne jęki nie ustępowały. Wręcz przeciwnie. Cichły na chwilę, aby ponownie rozbrzmieć tylko z większą siłą. To był ryk… zarzynanego zwierzęcia. Owiec idących na ubój.
Wybiegłem szybko z tego domu i wypadłem na ulicę, zostawiając za sobą otwarte na oścież drzwi. Pognałem przed siebie jak wariat. Serce biło mi niemiłosiernie, oddech co chwilę jakby urywał się, a do oczu wdarło się kilka łez. Czułem się tak bardzo zagubiony i rozbity. W prawdzie słyszałem już wcześniej krążące pogłoski o tych… dźwiękach. Jednak odbierać to jako postronny słuchacz, a doświadczyć na własnych ośrodkach słuchu to dwie różne rzeczy o wręcz paradoksalnie odległych zasięgach.
Parokrotnie traciłem równowagę, myśląc, że jestem bliski upadku, lecz mimo licznych zachwiań, nie wywróciłem się. Kiedy jednak miałem już niemal stu procentową pewność, że żadna przeszkoda nie jest mi straszna, pierwszy lepszy kamień rozwiał te złudzenia w ułamku sekundy.
Wyłożyłem się na zimnych grudach ziemi, zdzierając kolana oraz ręce. Leżałem i nie byłem w stanie złapać oddechu. Moja klatka piersiowa, mimo ograniczenia ruchów, pracowała szybko i nierówno, rozpychana od wewnątrz przez szaleńcze tępo pracy serca oraz płuc. Przymknąłem powieki, nie zwracając w ogóle uwagi na piasek, który przykleił mi się do ust. Wdychałem zapach stęchlizny, mchu i wilgoci z nadzieją, że będę w stanie ułożyć sobie to wszystko jakoś w logiczną całość. Piekące łokcie oraz kolana nie dawały o sobie znać tak długo, aż mój oddech się nie unormował i nie zacząłem słyszeć wszystkiego w normalnych proporcjach. Podniosłem się do siadu na niemiłosiernie drżących rękach i gdyby nie chłód, który tak nagle mnie ogarnął, siedziałbym czy leżał na tej ziemi dalej i nie jest wykluczone, że znalazłbym ukojenie we łzach niczym znerwicowana nastolatka.
Nie rozumiałem już kompletnie, co się tutaj dzieje. Nie byłem nawet pewien, czy chcę się tego dowiedzieć.




************

Tak, Franka ogarnęła niechęć do świata.
Tak, Gerard w ostatniej chwili jednak zmienił swoje zdanie.
Tak, ograniczyłam napisy końcowe, choć równie dobrze mogłabym ich się całkowicie pozbyć.
+ Aby wąchanie ziemi wyszło wiarygodnie, sama się glebłam i przeprowadziłam eksperymenty.

Wish me luck. Jutro obóz integracyjny. Będzie słodko.

7 komentarzy:

  1. Jakbym była na miejscu Franka też spieprzałabym ile sił w nogach i na pewno zaliczyłabym glebę. Ze mnie jest taka kaleka, że na 100 % byłoby tak xD
    Biedny Iero się wystraszył i to porządnie. Plan Way'a i tak nie wypali ;) Jest zbyt interesującą osobą, żeby Frank przestał gromadzić o nim informacje.
    Szkoda, że nadal nie dowiedzieliśmy się co się dzieje w tym domu, co Jim robi własnemu synowi. Ale chyba nie wyrządza mu krzywdy specjalnie skoro Gee się do niego przytulił? Tak w ogóle, powiem Ci, że ten moment mnie zaskoczył, bo byłam przekonana, że Gerard nienawidzi swojego ojca i nie będzie z własnej woli się do niego zbliżał. A tu proszę, przytulił się *.*
    Weny! :D
    xoxo

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zastanawiałam się nad tym długo, ale na pewno nie myślałam o ojcu Gerarda, jak o jakimś chorym człowieku znęcającym się nad własnym synem. Raczej sądzę, że Jim jest potrzebny Gerardowi w...no nie wiem, w przetrwaniu męki, tego co się z nim dzieje.
    Mam nadzieję, że Franka to wszystko nie zniechęciło.
    Po przeczytaniu, przez kilka minut próbowałam sobie wyobrazić dźwięki Gerarda, zarzynanie zwierzęcia lub czego innego ale słabo mi to wychodziło więc stwierdziłam, iż wystarczy mi samo czytanie.
    xoxo - Zoombie

    OdpowiedzUsuń
  3. Boże... Nigdy przy czytaniu czegokolwiek nie najadłam się tyle strachu, co przy tym rozdziale. Jest on owinięty tajemnicą, ojciec Gerarda przyjeżdża, - nie wiadomo jeszcze w jakim dokładnie celu - Frank jakby najpierw zwabiony do domu Way' a, nagle został ostrzeżony od lokatora, że ma jak najszybciej stamtąd zwiewać, no i ta adrenalina - kiedy Frank wszedł do mieszkania i usłyszał krzyk - boję się pomyśleć, co działo się na dole tego strasznego domu i w ogóle co to za schiza no?! JAK CHCĘ WIEDZIEĆ, CO SIĘ DZIEJE! :'(
    Czekam na kolejny rozdział z taką niecierpliwością, że chyba dzisiaj już spokojnie nie zasnę. Życzę dużo weny, kochana! <3

    xoxo
    Fun Ghoul

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej hej! Wreszcie komentuję w miarę na czas.
    Rozdział był świetny, wreszcie się coś PRAWIE wyjaśniło. Współczuję Franiowi, gdybym ja przeżyła (czy raczej usłyszała) to, co on, to już nigdy nie byłabym w stanie zasnąć w nocy. Ogólnie jedna wielka schiza, uwielbiam <3. Gee troszkę jakby zmienił nastawienie, przynajmniej chwilowo. To fajnie. Zdziwiła mnie jego reakcja na przyjazd ojca, byłam pewna, że ucieknie. Ale jak widać to nie jest takie proste, jak się wydaje.
    Tym razem rzuciło mi się w oczy kilka błędów i powtórzeń, przede wszystkim "pytać się". Jest to zmora naszego pokolenia, bowiem mówi się "pytać kogoś o coś", a nie "pytać się o coś". Rozumiem, że prawdopodobnie nie chciałaś użyć powtórzenia, ale w takim razie mogłaś w ogóle pominąć osobę w tym zdaniu :). Kolejną rzeczą jest "brutalizm", myślę, że bardziej pasuje "brutalność". Ale to takie drobnostki. Przepraszam, że cię demotywuję :).
    Życzę ci dużo weny i powodzenia w liceum!
    xoxo Kicia

    OdpowiedzUsuń
  5. U know... Dostrzegam w tym opowiadaniu małą nutkę tajemnicy, ale tylko małą... Bo wydaje mi się, że trochę już o nim wiem xD Ale i tak niezmiernie mi się to podoba! Te wszystkie genialne opisy i sytuację... Cała akcja i ogólnie ideanalnie przemyślany przebieg wydarzeń! Darsa = geniusz :D
    Biedny Frankie. ładnie się wyłożył pod koniec rozdziału. Sama nie wiem dlaczego, ale zaczęłam się tak śmiać, że rodzinka przybiegła do pokoju. Co ty robisz z człowiekiem...
    Cóż, nie wiem co jeszcze powiedzieć, prócz tego, że z niecierpliwością czekam na kolejne notki! <3
    Weny i duuużo czasu (zwłaszcza w LO), moja kochana!
    XoXo

    OdpowiedzUsuń
  6. Powiem szczerze, wystraszyłam się. Normalnie wstrzymywałam oddech, gdy Frank się skradał, naprawdę myślałam, że ktoś go palnie w łeb i wciągnie do środka i zarżnie albo coś w tym stylu. Świetnie narastające napięcie, ukłony w Twoją stronę!
    Franka to pewnie nie odstraszy na długo i będzie drążył. Już się nie mogę doczekać!
    xo,
    a.

    OdpowiedzUsuń
  7. Kurczę, kurczę, kurczę. Powiem Ci, że kocham twoje opowiadania. Tak genialnie potrafisz pisać. Jeszcze gdy Frank wszedł do domu Gerarda...Modliłam się by nic mu się nie stało. Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału.

    OdpowiedzUsuń