czwartek, 10 kwietnia 2014

Curse of the Bloody Lily

{ 022 }




         Deszcz zawsze kojarzył mi z czymś dobrym. Jako dziecko, czekałem aż przestanie padać i ujrzę w końcu kolorową tęczę. Ledwo słońce wychylało się nieśmiało z pomiędzy chmur, a ja już z kaloszami na nogach i plastikowym wiaderkiem w ręce wyruszałem w pełnej gotowości zbierać ślimaki, które opuszczały swoje kryjówki wraz z pierwszymi muskającymi ziemię jasnymi promieniami. Nie pamiętam już, dlaczego zabierałem wolność tym zwierzaczkom, lecz dostarczało mi to na pewno wiele radości. Obcowanie z naturą było integralną częścią mojej egzystencji. Dusiłem się, siedząc w domu. Bezruch był równoznaczny ze śmiercią, a wdychanie ciężkiego powietrza w pokoju tak bardzo kontrastowe od podwórkowego wiatru. Musiałem się wyszaleć, inaczej stanowiłem dla wszystkich ciężar i wrzód na dupie, którego nie można się pozbyć nawet poprzez wystosowanie poważnie brzmiących gróźb.
Obecnie interpretacja deszczu ma dla mnie z goła inny charakter. Wiąże się to zapewne ze zmianą światopoglądu na bardziej realistyczny i adekwatny do współczesnego życia. Zmiany cywilizacyjne od czasów mojego dzieciństwa uległy drastycznemu rozwojowi. Przyroda, którą tak bardzo ceniłem, została poddana redukcji przynajmniej parokrotnie, niknąc w mych oczach. Społeczeństwo zaczęło szybciej dojrzewać, pokazując swoje coraz to gorsze oblicza. Patrzyłem na dzieci, zastanawiając się, jakiej przerażającej modyfikacji ulegnie ich umysł za kolejnych  kilka lat, skoro już teraz są niczym odległa idea w porównaniu do moich własnych doświadczeń z młodości. Nagle słyszysz z ust pięciolatków przekleństwa, których ty nawet w ich wieku nie znałeś. Widzisz małe dziewczynki w centrach handlowych, zastanawiając się, gdzie podziali się ich rodzice. Czytasz w intrenecie wywody trzynastolatek, które mają większe pojęcie o seksie niż ty, kiedy byleś zaledwie rok starszy.
Także mój umysł ewoluował, rozbudowując znacznie możliwości swojej percepcji. Deszcz nie jest już przyjacielem z dzieciństwa, czy zapowiedzią wyczekiwanych zjawisk atmosferycznych. Nie niesie on ze sobą niczego pozytywnego - jedynie szarość, smutek oraz przygnębienie. Zmusza do refleksji nad własnym życiem, wprowadzając umysł w stan melancholijnego, bezproduktywnego fizycznie trwania w bezruchu – pogrążenie w jednostajności.
 Babcia mówiła mi, że to anioły płaczą, widząc z nieba nasze złe uczynki. Nie są w stanie naprawić każdego człowieka, dlatego ubolewają nad naszymi zepsutymi duszami. Powtarzała, że powinienem być dobry dla rodziców, ponieważ wtedy aniołki będą się cieszyły i deszcz nie będzie padał. Zakładam, że nie miała złych zamiarów, kiedy opowiadała mi swoją historię. Nie chciała po prostu, abym sprawiał kłopoty. Jednak umysł każdego dziecka pracuje inaczej. Jedno od razu zapomina o podobnych rzeczach, drugie bierze to mocno do siebie. I ja właśnie należałem do tej drugiej kategorii.
Kiedy niebo zachodziło chmurami, a anioły zaczynały płakać, zastanawiałem się, co robię nie tak. Czym znowu je zmartwiłem i jak mam naprawić zło, które wyrządziłem. W efekcie babcinej opowieści, chowałem się w kącie, samemu roniąc łzy. Uważałem się za niedobre dziecko, ponieważ raniłem aniołki i przyprawiałem je o cierpienie. Nie chciałem, żeby płakały. Wtedy z pomocą przyszła moja mama z kolejną historia o tym, skąd bierze się deszcz. Obaliła babcina teorię z aniołami, mówiąc mi, że to pan Bóg zsyła co jakiś czas wodę na ziemię, aby roślinki mogły rosnąć i nie zapanowała susza. Wytłumaczyła mi, że deszcz jest bardzo potrzebny, aby świat dobrze funkcjonował. Bez niego nie byłoby chmurek, jeziora i naszego oceanu. Taka wersja bardzo mi się podobała. Już nie obwiniałem się za anielskie łzy, zachowując swoje na odpowiedni moment. Moment ten nastąpił kilka lat później, kiedy babcia od strony taty zmarła. Pamiętam, że w dniu pogrzebu od rana świeciło słońce. Po mszy wyruszyliśmy na cmentarz w ponurych nastrojach. Zjechała się całą rodzina, aby pożegnać świętej pamięci Veronice. Wtedy zaczął właśnie padać deszcz. Mimo przygnębienia, uśmiechnąłem się, wspominając anioły i ich łzy. Wówczas naprawdę pomyślałem, że mogłyby płakać. Ale nie nad złem, które wyrządzają ludzie, tylko nad uschnięciem dobra, jakie dawała innym ta kobieta. Mnie również smuciło jej odejście. Mimo wszystko jednak głęboko wierzyłem w to, że jest teraz razem z aniołami, w które tak silnie wierzyła. To dodawało mi otuchy i czyniło ból spowodowany stratą bardziej znośny. Tak było też teraz. Wiem już, skąd pochodzi deszcz, znając cały proces jego powstawania, jednak w chwilach głębokiego smutku łatwiej jest mi przyjąć do siebie teorię o łkających boskich pomocnikach.
Leżałem na łóżku z rękami pod głową i wyglądałem kątem oka przez duże okno na szary świat. Niebo spowijały chmury, a ziemia pogrążyła się w potoku anielskich łez. Nad czym teraz ubolewały? Nad samotnością ludzkiej jednostki oraz wątpliwościami, które stale nią targają. Tą jednostką jestem naturalnie ja.
Pochłaniałem wzrokiem delikatne oraz niewinne krople wiosennego deszczu, ledwo powstrzymując się od wyjścia na dwór i pozwolenia im spocząć na moich policzkach. Targało mną zobojętnienie oraz uczucie przejmującej pustki. Nie miałem na nic ochoty i dręczyło mnie poczucie winy oraz przekonanie o niesłuszności dokonanych wyborów.
Nie powinienem naciskać tak na Gerarda, jednak wkurzył mnie wtedy niesłychanie. Przez miesiąc mnie ignorował, siedząc z Maria w domu jak w bunkrze podczas wojny. Nie obchodziło go to, że czułem się samotny, zagubiony i odrzucony. Kiedy czarnowłosa wyjechała, dopiero zaczął sobie przypominać o moim istnieniu, podczas gdy mi prawie udało się w sobie zdusić rozgoryczenie.
Nie odbierał, kiedy dzwoniłem.
Nie otwierał, kiedy pukałem do drzwi.
Zbywał mruknięciem, kiedy usiłowałem zagadać.
Poczułem się niepotrzebny i w pewnym sensie zdradzony. Póki nie pojawiła się Maria, wszystko między nami jako tako się układało. Kiedy dziewczyna wkroczyła w życie Gerarda, zostałem całkowicie oderwany od tego, co stanowi jego codzienność. Odseparowała mnie od niego. Mógłbym powiedzieć, że to wszystko jest właśnie wina Marii, ale mimo tego Way ma swój rozum i powinien być w stanie podejmować samodzielnie decyzje. Dlatego to jest w głównej mierze jego zasługa. Zniszczył naszą przyjaźń. Dałem mu wybór tylko i wyłącznie dlatego, że nadal cholernie go kocham oraz zależy mi na nim tak jak nigdy wcześniej na nikim mi nie zależało. Bałem się tego, po co ostatecznie sięgnie.
- Frankie, co ty jeszcze robisz w domu? - mama weszła do mojego pokoju. - Dlaczego nie jesteś w szkole?
- Źle się czuje, nie idę dzisiaj - mruknąłem, nawet na nią nie patrząc.
- Stało się coś?
- Nie - szepnąłem. - Wszystko okej.
W pomieszczeniu zapanowała cisza, którą przerywał jedynie urywany oddech kobiety. Spieszyła się. Oznaczało to docelowo, że da mi spokój, ponieważ stwierdzi, że nie ma co tracić czasu na cackanie się ze mną. Instynkt macierzyński podpowie jej, że zapewne mam problemy w szkole, albo ze znajomymi. Pozwoli mi zostać jakiś czas w domu, lecz nie za długo. Kiedy moja nieobecność w placówce edukacyjnej zacznie niepokoić wychowawcę na tyle, aby pofatygował się do niej zadzwonić, oznajmi poważnie, że dość obijania. Postawi mi ultimatum. Albo powiem jej, co się dzieje, albo robią wypad do szkoły. Tym sposobem znowu zostanę siłą wepchnięty w gąszcz rozwrzeszczanych nastolatków i w jedną ławkę z kimś, z kim nie chcę dłużej siedzieć. Proste? Proste. Wystarczy trochę przeanalizować pewne sytuacje.
- Zrobię ci herbaty i zostawię w kuchni, dobrze? - Zapytała, a ja kiwnąłem głową w odpowiedzi. - Jeżeli będziesz się gorzej czuł, to zadzwoń. Postaram się zwolnić z pracy.
- To nie będzie konieczne - odparłem zmęczonym głosem.
- Tylko mówię, tak w razie czego.
- Okej.
Najbardziej w tej chwili pragnąłem spokoju, więc chciałem się jak najszybciej pozbyć mamy z pokoju. To nie było w sumie w porządku, ponieważ przejmowała się mną i mogłem ją zmartwić podobną symulacją, lecz to nie był problem do rozważania na teraz. Miałem na głowie Gerarda z jego zasrana tajemnicą.
Idź mamo, pomyślałem, kiedy kobieta stała nadal w progu mojego pokoju i przestępowała z nogi na nogę. Ostatecznie poddała się, wzdychając ciężko i zeszła na dół z ociąganiem. Przyłożyłem sobie rękę do czoła, przymykając powieki.
Miałem dość.
Chwilami żałowałem w ogóle, że poznałem Waya. Przez niego się zmieniłem i nie byłem już tym beztroskim, radosnym, mającym wszystko w dupie chłopakiem. Zacząłem dostrzegać te najczarniejsze barwy naszego życia oraz świata, po którego ziemskim padole łez stąpamy. Nauczyłem się tego, czym jest cierpienie zarówno moje jak i cudze. Czułem jednak, że to dopiero początek tych zmian, gdyż sięgną one jeszcze głębiej swoimi korzeniami i oplotą ciasno moją duszę.
Ból Gerarda obmywał mnie od góry do dołu nawet wtedy, gdy dzielił nas spory dystans. Mentalnie byłem w stanie wyczuć, że podobnie jak ja postrzega tę szarugę jako zły znak. Moje nastawienie w stosunku do Waya jest niezwykle empatyczne, co przysparza wiele psychicznego cierpienia, ponieważ Gerard jest jego żywym uosobieniem. Każdy jego gest ocieka wręcz wewnętrznym rozdarciem oraz bólem egzystencji. Teraz, kiedy mnie przy nim nie było, narastały we mnie stopniowo wątpliwości, czy postąpiłem słusznie, dystansując nas od siebie. Następnie zalewała mnie fala pewnego rodzaju dumy oraz pewności siebie, która tłumiła wszelkie wyrzuty sumienia. Miałem prawo wiedzieć, co się z nim tak właściwie dzieje skoro dziewczyna, którą zna dużo krócej ode mnie, jest we wszystko szczegółowo wtajemniczona.
Jesteś marnym substytutem. Namiastką tego, kim w życiu Gerarda był Mikey.
Te słowa wciąż na nowo rozbrzmiewały w mojej głowie, raniąc boleśnie resztki tej wrażliwej natury człowieka, którym niegdyś byłem. Nie potrafię znieść myśli, że tym produktem zastępczym kiedykolwiek mógłbym dla czarnowłosego się stać. Podniosłem się powoli do siadu. Odczuwałem kompletne zmęczenie. Wyczerpanie adekwatne do stanu mojego umysłu i ducha. Rozkwitało to we mnie tak samo jak i zalążek lekkiego zobojętnienia. 
Mimo wszystko sięgnąłem po laptopa, aby poszukać w intrenecie czegoś, co mogłoby mnie trochę naprowadzić na zagadnienia dotyczące Gerarda. Przypomniało mi się, jak zapytałem kiedyś Waya o jego tatuaże. Byłem ciekawy, kiedy je zrobił i czy to bolało, ponieważ sam o takich marzyłem od dawna. Gerard wyjaśnił twardo, że nigdy nie nakłułby sobie żadnego skrawka ciała, a te znaki są... Bo są. To był jedyny raz, kiedy odpowiedział na zadane przeze mnie pytanie. Oczekiwałem normalnej odpowiedzi, a dostałem zagadkę. Z jego słów wynikało, że posiadał tatuaże od dziecka i pojawiły się one na jego skórze samoistnie. Czy to w ogóle możliwe? Wpisałem w wyszukiwarkę pierwsze trzy hasła, które przyszły mi do głowy. Tatuaże, znaki, noworodki.
Tak jak się spodziewałem, wyniki nie okazały się niczym realnym czy konkretnym. Odnośniki kierowały mnie na strony poświęcone legendom greckim, nordyckim i celtyckim oraz do wierzeń plemion indiańskich lub afrykańskich. Niechętnie otworzyłem kilka kart, mając poczucie traconego na głupotach czasu. Zgodnie z pierwotnymi założeniami, treść stron nie zawierała nic wartościującego - same bajki.
Pierwsza legenda mówiła o kobiecie, nimfie, która mieszkała głęboko w lesie i wykradała niemowlęta z okolicznych wiosek. Rozbierała je do naga, wrzucając następnie do jeziora. Sama pokładała swoje ciało do tafli, patrząc, jak dziecko opada na dno. Jeżeli samodzielnie udało się mu wypłynąć, uznawała je za godne dalszego życia i nadawała mu swój znak, odnosząc z powrotem do wioski, z której zostało uprzednio uprowadzone. Tatuaż od leśnej nimfy świadczył o męskości i możności przyszłego objęcia roli przywódcy osady. 
Druga opowieść traktowała o indiańskich wojownikach, których dzieciom duchy nadawały określone symbole. W zależności od kształtu znaku, niemowlę było chowane w dostatku lub palone. Aby ocenić, czy tatuaż zesłany przez duchy jest dobry i zapewnia odpowiednią przyszłość plemieniu, odbywano dokoła dziecka taniec śmierci. Jeżeli płomienie w ognisku buchały wysoko, było to równoznaczne z dzikim temperamentem, hartem ducha oraz wartościowymi dla obozu cechami. Jeśli zaś ogień zaledwie tlił się, nie będąc w stanie dostatecznie urosnąć, takie dziecko posiadało wątłe zdrowie, brak przywódczych zdolności oraz niewydolność życiową - przynosiło pecha plemieniu i należało się go jak najszybciej pozbyć.
Pokręciłem głową w niedowierzaniu, wyłączając laptopa. Czyli głupie zabobony bojących się mocniejszego szumu drzew ludzi. Odłożyłem sprzęt na biurko, schodząc na dół po herbatę. Na koniec końców i tak niczego konkretnego się nie dowiedziałem. Musiałem poszukać trochę w bibliotece na własną rękę. Pani Rowell to wykształcona kobieta. Na pewno coś mi poradzi.


************************


- Jesteś słaby - rudowłosa kobieta złapała mnie mocno za szczękę, zmuszając do spojrzenia w lustro. - Ranisz ludzi. Zginiesz szybciej, niż myślałam.
- Zostaw mnie - warknąłem, wyrywając się z jej uścisku. - Zostawcie mnie wszyscy!
- Patrz przed siebie! - krzyknęła, zatapiając palce w moich włosach. - Patrz na to, kim jesteś. Patrz w głąb siebie. Patrz na drzemiącego w twoim sercu potwora.
- Nie - zamknąłem mocno powieki.
- Patrz! Dotrzyj do sedna cierpienia. Tylko wtedy będziesz mógł w pełni zrozumieć swój ból. Jedynie w ten sposób pogodzisz się z własnym istnieniem, będąc w stanie wpuścić innych do swojego życia.
Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza bezsilności. Moje płuca rozdzierał niesamowity ból, a z kącika ust powoli spływa krew. Czułem, jak zbiera mi się w ustach, jakbym doznał wewnętrznego wstrząsu i któryś z organów pękł. Ból był nie do zniesienia, a jego przyczyna nieznana.
Usiłowałem być silny. Wytrwać, nie ugiąć się pod presją. Zacisnąłem mocno szczęki, czując, jak krew odbija się od szkliwa moich zębów. Chciałem przetrwać, lecz ostatecznie poddałem się i spojrzałem w swoje lustrzane odbicie.
A to było błędem.


************************


Liczyłem na to, że nadchodzące dwie godziny wychowania fizycznego spędzę, rysując, lecz w wyniku wczorajszych zdarzeń stało się to niemożliwe. Moją dłoń oplatał bandaż już nie z powodu blizn, ale z powodu szkła, które poraniło mi całe przedramię. Zostałem zmuszony do patrzenia w oczy potwora. Nie byłem w stanie tego nieść. Kiedy moja pięść spotkała się z lustrem, zdążyłem jeszcze zobaczyć pełen triumfu uśmiech rudowłosej kobiety. O to właśnie jej chodziło, a ja dałem się tak po prostu zmanipulować tym gierkom. Przegrałem walkę ze samym sobą. Kobieta zaśmiała się szyderczo, zostawiając mnie samego po środku łazienki z zakrwawioną ręką, w której tkwiły odłamki szkła. Powinienem iść z tym do lekarza, ale bałem się badań, które mogłyby wykazać nie wiadomo co. Obmyłem dokładnie rany woda i wyjąłem większość odłamków pęsetą, lecz nie jest to wykluczone, że mogłem coś pominąć. Podobno skóra wydala niekiedy zawadzające ciała obce przy gojeniu, ale towarzyszy temu nierzadko ropienie i obrzęk, czego pragnąłem za wszelka cenę uniknąć.
Wpatrywałem się z rozżaleniem w okładkę zeszytu, który dla otuchy położyłem sobie na kolanach. Wrzaski chłopaków na sali gimnastycznej nie pozwalały mi się na niczym skupić. Chciałem pozbierać własne myśli, ale wciąż piszczące podeszwy butów oraz dzikie nawoływania mi to skutecznie uniemożliwiały. Postanowiłem z ukrycia spoglądać na Franka. Od jakiegoś czasu tylko taka forma obserwacji była mi dozwolona - z dystansu. Byłem zły na siebie i mimo głębokich rozważań na ten temat, nadal nie miałem pojęcia, jak zacząć rozmowę, która by to wszystko naprawiła. Cholernie mi go brakowało. Szczególnie tych spontanicznych rozmów o wszystkim i o niczym. Zawaliłem sprawę.
Jak teraz patrzę z dystansu na wszelkie przeszłe zdarzenia, dostrzegam wyraźnie własne błędy. Przecież było tyle możliwości, aby całkiem inaczej to rozegrać. Po co kręciłem, ukrywałem różne fakty i migałem się od odpowiedzi? Przecież te wszystkie niedomówienia doprowadziły nas do miejsca, w którym się znaleźliśmy. Mimo, że nadal siedzimy razem, Frank podczas lekcji nawet nie patrzy w moim kierunku. Przerwy spędza z Mandy. Na lunch też chodzi z Mandy. Żałuję, że wcześniej tego nie zauważyłem, ponieważ to nie stało się nagle. Wcześniej właśnie tak wyglądała relacja moja i Marii. Iero wykręcał się tym, że nie chce nam przeszkadzać, a ja z tym nic nie zrobiłem.
Boże, dlaczego ją z tym nic nie zrobiłem?
Naprawdę musiałem zostać zupełnie sam jak palec, żeby dostrzec fakt, że odsunęliśmy się od siebie aż tak bardzo? Jestem głupi. Najzwyczajniej w świecie jestem skończonym kretynem i idiotą. Przecież to się w głowie nie mieści. Frank powiedział, że zobaczymy jak nam bez siebie będzie. Chujowo, tyle mam do powiedzenia w tym temacie. Nigdy nie przeszkadzało mi moje osamotnienie. Cieszyłem się nawet, że posiadam dar naturalnego odtrącania ludzi, zyskując tym samym niepowtarzalną swobodę działania oraz uwalniania własnych myśli. Nikt mi nie zawracał głowy w szkole, a poza nią także miałem święty spokój. Nie posiadałem nigdy znajomych, którzy chcieliby mnie wyciągnąć na imprezę w piątek. Nie miałem nigdy sytuacji, że wracałem na kacu w sobotę do domu i leczyłem go przez niedzielę, żeby jakoś wyglądać w poniedziałek rano w szkole. I nigdy mi to nie przeszkadzało. Teraz jednak samotność stała się dla mnie istną męką. Snułem się codziennie po domu, a każda moja kończyna drżała nerwowo od tego bezruchu. Nosiło mnie, ponieważ nie miałem czego ze sobą zrobić. Normalnie zasiadłbym przed płótnem, powsłuchiwał się w ciszę, czy zaczął szukać inspiracji w przyrodzie, rozkładając się na tyłach domu. Jednak od dawna nic już nie było po prostu normalne. Nie mogło być. Poznałem Franka i to jest wystarczające wytłumaczenie. Zmiany, których chłopak dokonał w moim sercu, w mojej osobowości, to zmiany niemożliwe do cofnięcia. Jednak skutkiem tych zmian jest to, że bez ich twórcy jestem wrakiem człowieka. Marionetką, która już nikt nie rusza. Czułem się cholernie pusty, zmarnowany i zrezygnowany. Pogrążałem się w bezradności oraz nicości, nie będąc w stanie zatrzymać tego procesu. Pierwszy raz w życiu doszedłem do wniosku, że boję się śmierci.
Boję się śmierci, ponieważ zaznałem życia. I spodobało mi się to.
Frank dał mi życie. Dał mi powód by istnieć, będąc jednocześnie właśnie tym powodem. Gdybym miał zobrazować swój obecny stan, użyłbym drzewa, które zatrzymało się na etapie schnięcia po nagłym i wczesnym rozkwicie. W tej chwili byłem zimą, mimo że trwała wiosna. Moje funkcję żywotne ustały. Teraz gniłem od środka, nie będąc w stanie normalnie zaabsorbować wody. Ona mnie jedynie obmywała. Atakowała, żłobiąc dziury.
Skłaniałem się ku destrukcji i zmierzałem do końca szybciej niż kiedykolwiek wcześniej.
Frank poruszał się ospale wzdłuż boiska. Po niemal dwóch tygodniach nieobecności przychodzi do szkoły mizerny, blady i kompletnie niewyspany. Schudł, ale nie jakoś bardzo wyraźnie. Po prostu ja to dostrzegłem, ponieważ poświęcam mu bardzo dużo uwagi. Analizuje z dystansu oraz ukrycia, martwiąc się o jego stan. Miałem pełną świadomość tego, że on także się zatrzymał na etapie usychania tak jak ja. Jego liście wciąż spadały, delikatnie unosząc się na wietrze. Dawny blask w oczach gdzieś odpłynął, a ja poczułem się jak ostatnia świnia, ponieważ to była moja wina. Zawsze wiedziałem, że zasługuję na to cierpienie, które stale kiełkuje i rozrasta się w moim życiu - jedyną żywą rzecz. Od małego dziadek wpajał mi swoje szlachetne prawdy, których głównym przesłaniem była świadomość słuszności tego, że ból oraz samotność są tym, co jest mi przeznaczone. Teraz jednak uderzyło to we mnie bardziej niż kiedykolwiek.
- Dlaczego jesteś smutny?
Spojrzałem w bok, będąc kompletnie zdezorientowany. Na trybunach usiadła przy mnie mała dziewczynka. Miała duże, ciemnobrązowe oczy oraz porcelanowy kolor skóry, który silnie kontrastował z jej czarnymi, długimi włosami. Spoglądała na mnie uważnie, lecz z taką dawką chłodu, że zacząłem się zastanawiać, czy jej postać jest prawdziwa. Nie miała więcej niż pięć lat, co poznałem po nadal krągłych policzkach oraz pulchnych dłoniach. Mała wyraźnie czekała na odpowiedź, miętosząc delikatnie rękawy swojego ciemnego swetra. Od razu uderzyła mnie silnie jedną myśl. Co ona tutaj robi? Przecież to liceum a nie przedszkole. Gdzieś muszą być jej rodzice. Chyba, że... przysłali ją Oni. Przełknąłem ślinę.
- Nie jestem - odparłem cicho, nie wiedząc, jak zachować się w tej sytuacji.
-  Jesteś - oznajmiła z uporem, przekrzywiając na bok głowę. Usiadła obok mnie. Spiąłem się na całym ciele, coraz mocniej zaciskając palce na krawędzi zeszytu.
- Skąd wiesz? - Zapytałem ze ściśniętym gardłem.
- Widzę twoje cierpienie - odparła z kamienną twarzą, a do mnie dotarło, że raczej niewiele jest w niej z człowieka. Wstałem szybko z ławki z  zamiarem odejścia. - Słyszę ich krzyki. – Zatrzymała mnie swoim spokojnym, lecz prowokacyjnym tonem.
- Czyje krzyki? - Zapytałem, odwracając się za siebie.
- Podobnych tobie - odparła zimno. - Krzyczą. Wciąż krzyczą i nie przestają.
- Czego ode mnie chcesz? - Czułem jak ręce zaczynają mi się pocić.
- Ich jęki zalewają moja głowę - ciągnęła dalej, ignorując pytanie. - Nawet teraz – zaczęła delikatnie ruszać tułowiem na modłę tykania wskazówki zegara. - A jedyne czego pragnę, to ich śmierć.
Stałem oniemiały, nie będąc w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Wszystko dokoła nagle straciło jakiekolwiek znaczenie, gubiąc także swój sens, ponieważ obecna sytuacja go nie posiadała. To co się teraz przede mną rozgrywa, to jakaś kpina. Irracjonalność tego wydarzenia wykraczała nawet poza ramy mojej wyobraźni, mimo że jako malarz posiadam dość szerokie horyzonty. Poza tym już niejedno w życiu widziałem, co wkrada się w fantastyczną wizję świata.
Spoglądałem w oczy małej dziewczynki, czując, jak wciąga mnie w bezdenną otchłań. Czerń jej tęczówek była wręcz hipnotyzująca. Człowiek w jednej chwili tracił całą wolę walki. Poddawałem się stopniowo, nie panując nad własnymi kończynami. Zostałem wciągnięty do środka niczego. Wciągnięty w pustkę tak ogromną, że aż bezbrzeżną w swej nicości. Tkwiłem pośród jałowego wyobrażenia mroku, tracąc całkowity pogląd na resztę otoczenia. Upadałem, jak grzeszny anioł upada z nieba. Tym razem jednak nie ziemia była moim przystankiem. Mój przystanek był nigdzie. Stanowił rzecz tak realna i materialną, że aż nie istniał.
 Głośny huk wyrwał mnie z otępienia, wyciągając z ciemnego dna przepaści. Kontakt wzrokowy się urwał, lecz nie zawdzięczałem tego mojej silnej woli, ale przeniesieniu uwagi dziewczynki na inny obiekt. Nie zorientowałem się, że upuściłem swój zeszyt na ziemię, póki nie znalazł się on w dłoniach czarnowłosej. Jego upadek musiał przykuć jej uwagę. Nagle zawładnęło mną uczucie wzbierającej wciąż paniki. Nie rysowałem tam nic, czego mógłbym się wstydzić, lecz jednak mimo wszystko to nadal była sfera prywatna, do której nikogo nie dopuszczałem. Zastanowiłem się, czy wyrwać jej moją własność, ale z drugiej strony nieznacznie bałem się tęgo, jakimi zdolnościami to dziecko dysponuje. Może tylko wyglądać tak niewinnie. Prawda często okazuje się z goła inna niż pozorna wizja rzeczywistości, którą wytworzy nasz umysł. Ciemnooka dziewczynka otworzyła na mojej ostatniej pracy, którą wykonałem tuż przed poharataniem sobie ręki. Jej wzrok automatycznie przeniósł się na Franka. Nie spojrzałem w tym samym kierunku, co ona, lecz wiedziałem, że to on stał się obiektem jej obserwacji.
- Wszyscy cierpicie - mruknęła nagle. - Jeden za drugiego, nieświadomie zataczając koło. Nie umiecie żyć że sobą, ale osobno jesteście całkowicie bezużyteczni. Dopełniacie się, będąc skrajnymi przeciwieństwami. Rozumiecie się, jednocześnie nic o sobie nie wiedząc. Fascynujące. Wyniszczacie doszczętnie siebie na wzajem. Zeżre was poczucie winy wymieszane z wątpliwościami.
- Skąd wiesz? - Zapytałem.
- Nie mówię ci nic, na co byś sam już wcześniej nie wpadł. Usychacie bez siebie.
- Kim jesteś?
- Tym, kim ty obawiasz się być - odparła zagadkowo, rzucając mi zeszyt pod nogi. Skrzywiłem się jej impertynencja, lecz bez słowa podniosłem swoją własność z ziemi. - Tym, kim ty nigdy nie będziesz.



************

Witam. Miałam luz w tym tygodniu w sumie, więc widać efekty. Tekst dość niespójny, bo stanowi przeplatankę starego materiału z tekstem, który stworzyłam na dniach, więc właściwie tylko podoba mi się pierwsza część rozdziału… No ale jest. Następny pewnie po świętach :3


7 komentarzy:

  1. Ło ło ło ło ło.
    Super. Genialne. Kocham to. GDZIE TU PRZYCISK RETWEET? XD
    Ale tak na serio to rozdział super, moim zdaniem jest naprawdę bardzo dobry. Szkoda mi Frania. Gee w sumie też. Niech wrócą do siebie, błagam.
    Ta mała dziewczynka była straszna. Kim ona jest? Idalczego tyle o nich wie? Ona też ma jakąś odmianę tej klątwy czy jak?
    Co, nastepny rozdział po świętach? :( Czemu?
    ~Bulletproof Blade
    http://welaughasdie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak czytałam ten rozdział to na zmianę było "Okaaay" i "WTF?!" O.o
    Ale powiem że był świetny, zwłaszcza podobała mi się pierwsza jego część, ta o deszczu :3
    A ta dziewczynka... O.o Boję się jej ;_;
    Szkoda mi ich trochę :C Krzywdzą się nawzajem x.x
    Skoro będzie po świętach to czekam z niecierpliwością, weny życzę i wesołych świąt, o ile święta mogą być wesołe, dla mnie nigdy nie są .___.
    ~Possible Way

    OdpowiedzUsuń
  3. Co wiele opowiadać po prostu cie kocham *.* Super rozdział :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytając ten rozdział zrobiło mi się trochę przykro. Ale to dobrze, najwartościowsze opowiadania czy powieści to właśnie takie, przy których czytaniu towarzyszą nam różne emocje. U mnie jakiekolwiek uczucia wywołują zazwyczaj momenty przełomowe, gdy za dużo rzeczy dzieje się na raz. Tutaj właściwie nic takiego się nie stało, ale ciągle można było odczuć, iż ten rozdział jest pewnego rodzaju prequelem do czegoś dużego między głównymi bohaterami. Nie wiem czy dobrze o tym myślę, w każdym razie widzę, że Gerard coraz bardziej zdaje sobie sprawę o tym, jak on i Frank są samotni oraz puści bez siebie. Smuci mnie to ich cierpienie. Jeśli dobrze na to wszystko patrzę, oni na dłuższą metę nie są w stanie bez siebie żyć, ale żaden z nich nie może się do tego przyznać, żaden z nich nie chce odezwać się jako pierwszy. To bardzo smutne, lecz mi się podoba. Twoje opowiadanie jest realistyczne, prawdziwe, a to cenię najbardziej.
    Jestem chora i trochę szumi mi w głowie, więc jeśli napisałam coś co nie ma sensu to przepraszam. W każdym razie rozdział jest śliczny, szczególnie początek i ten fragment o aniołach. Kiedy byłam młodsza, zachowywałam się tak jak Frank. Właściwie czasami wciąż tak jest. To miłe uczucie, kiedy dowiadujesz się, że z bohaterem jakiegoś ładnie i dobrze napisanego opowiadania łączy cię kilka małych, ale silnych rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ach, teraz zacznie się najlepsze - walka. widać, ze Gee i Frankie zorientowali się, jak wiele dla siebie znaczą... Ale ze w to wszystko wplątuje się klątwa, historia jeszcze się popląta... Jak dla mnie: BOMBA :) czekam tylko na moment "spowiedzi" Gee do franka, będzie emocjonująco! ^^
    MxMS

    OdpowiedzUsuń
  6. O matko jedyna, co to za dziewczynka jest? Posrałabym się chyba na miejscu Gerarda ze strachu. Ale może, z drugiej strony, ona, paradoksalnie, pomoże mu zrozumieć, że życie bez Franka nigdy nie będzie pełne i satysfakcjonujące. Że nie jest bez niego szczęśliwy. Że jedyne, o czym marzy, to być z nim, obok niego, przy nim aż po kres wszystkiego.
    Trzymam za nich kciuki, naprawdę. Boże, chciałabym, by byli ze sobą i przekonali się jak bardzo będą szczęśliwi razem.
    xo
    a.

    OdpowiedzUsuń
  7. Fragment o deszczu i aniołach jest piękny, ale bardziej podoba mi się to, jak stan emocjonalny Gerarda i Franka porównałaś do usychającego drzewa. Do cholery! Oni siebie potrzebują! Moim zdanie dziewczyna wcale straszna nie jest. Spodobała mi się i mam nadzieję, że jeszcze kilka razy się pojawi <3
    xoxo

    OdpowiedzUsuń