niedziela, 3 sierpnia 2014

Curse of the Bloody Lily

{ 027 }




         Wielokrotnie wisiałem na krawędzi. Bujałem się bez końca. Raz dłużej, raz krócej. Człowiek w takich chwilach zadaje sobie różne pytania, na które jest wiele odpowiedzi.
W świecie mentalnego chaosu nie ma miejsca na jednoznaczność.
W bałaganie trudno odnaleźć szukany przedmiot.
W otchłani braku empatii trudno odkryć miłość.
W morzu znieczulenia trudno poczuć ból.
- Kurwa - syknąłem.
- Nie trzeba było się wiercić, durniu - burknął Frank, przemywając mi ranę na policzku. - Jak ty to zrobiłeś?
- Nie wiem... Po prostu jakoś tak zbiła mi się szklanka, że... No jakoś tak wyszło - szepnąłem.
- W sumie nie o to pytałem... - mruknął pod nosem, oglądając się dokoła.
Tak. To też jest w pewnym sensie mały problem. Dlatego zadzwoniłem do Iero.
Trwanie w ciągłym bezruchu warunkuje bierność. Kiedy patrzysz na ścianę kilka godzin i nie odczuwasz upływającego czasu, to oznacza, że osiągnąłeś poziom mistrza w tej dziedzinie. Czynność stoi w ścisłej opozycji do bierności. Nie mogą ze sobą współegzystować, lecz jedno jest w stanie wyprzeć drugie. Wtedy następuje albo odrodzenie, albo chaos i bałagan. Tym właśnie stała się moja kuchnia. Kompletnym pobojowiskiem. Śladem po nieudanej próbie kulinarnej. Póki jedzenie ma na opakowaniu dokładny przepis ze wskazówkami jak sporządzić posiłek, jestem mistrzem w dziedzinie gastronomii. Gotuję, piekę, podsmażam. Jednak jeżeli jakieś danie wymaga wprowadzenia w życie bardziej skomplikowanej procedury, padam na twarz niczym postrzelony w plecy żołnierz. Dzisiejszy eksperyment był próbą, która miała służyć udowodnieniu samemu sobie, że nie jestem kompletną sierotą. Próba zakończyła się kompletnym fiaskiem.
- Chciałem coś ugotować na wieczór - wytłumaczyłem Frankowi.
- Nie bierz się do garów, Gerard, co? W dziewięciu przypadkach na dziesięć nie kończy się to dobrze - westchnął, sięgając po plaster. - Poza tym to tylko ognisko, a ty świrujesz.
- Spierdalaj - mruknąłem, lecz nie miałem do bruneta pretensji o ten przytyk.
Frank pokręcił jedynie głową na boki w geście dezaprobaty. Przejechał delikatnie jakąś suchą gazą po miejscu zranienia, unosząc delikatnie brwi ku górze. Wyglądał nieco komicznie, ale nie śmiałem mu nawet czegoś takiego powiedzieć. Mógłbym oberwać, a moje ciało ostatnio stało się niesamowicie wrażliwe na uderzenia. Iero uśmiechnął się lekko pod nosem, naklejając mi plaster na policzek, chociaż oboje wiedzieliśmy, że to wszystko było kompletnie zbędne. Taki sam efekt dałoby zwykle przemycie wodą. Jednak Frank lubił się o mnie troszczyć jak o dziecko, a ja nie odbierałem mu tej przyjemności, mimo że często takie chwilę bywały irytujące. W ostatecznym podsumowaniu pasował mi taki układ. Iero chciał się czuć potrzebny. Zauważyłem u niego zdeterminowanie w kierunku tego, aby pokazać mi, że w jakiś sposób może mi pomóc. Zrozumiałem, że powinienem mu na to pozwolić. Nawet jeżeli wykonanie pozostawało dziecinne, intencje były motywowane bezsilnością i zapewne miłością, a to najszczerszy rodzaj pomocy. Wolałem otrzymywać właśnie taką pomoc, niż wprowadzać go w procesy, które mi by pomogły, ale jego wykończyły psychicznie.
Zanim brunet odwrócił się do mnie tyłem, zwyczajowo poczochrał mi włosy. Nawet nie chciało mi się ich poprawiać. Posłałem jedynie znużone spojrzenie w kierunku jego pleców, przewracając oczami. W pewnym sensie to był dość miły gest. Spontaniczny i szczery, co mi się podobało.
Kiedy Frank bez słowa zabrał się za powolne sprzątanie blatu, pozwoliłem sobie na spoglądanie na niego od czasu do czasu. Lubiłem wpatrywać się w Iero. Nie miało to w sumie wielkiego znaczenia, czy był zwrócony ku mnie przodem, czy stał w sposób umożliwiający mi badanie linii jego twarzy. Zrozumienie magnetyzmu, który przyciągał mój wzrok, pozostawało w sferze marzeń. Zwyczajnie przyjemne było powolne badanie zarysu ramion Franka, jego sylwetki (kiedy koszulka, którą ubrał, nie jest tradycyjnie luźna), bioder, nóg. Często oglądałem precyzyjnie każdy skrawek tego ciała, które mam na wyciagnięcie ręki, a którego nie mogę odpowiednio skonsumować. Za każdym razem, kiedy zbytnio się do siebie zbliżamy, Iero ucieka, jakby ta wizja okazywała się dla niego zbyt krępująca czy wywołująca strach.
Dopuściłem go tak blisko siebie...
Jak to jest możliwe?
Skrywane i tłamszone pragnienie jego ciała stało się pragnieniem jawnym oraz okazywanym.
Gdzie znajduje się granica w tym wszystkim?
Tak naprawdę nie mam pojęcia, ponieważ jak dotąd jej nie przekroczyłem na tyle, aby wyniknęły jakiekolwiek złe konsekwencje.
Co niewłaściwego zawiera w sobie miłość?
Jaką strukturę posiada kochanie, aby w ten sposób pozostawać emocją bliżej nieokreśloną?
Patrzyłem z dystansu na ucieleśnienie tej zagadki i doszedłem do wniosku, że póki ono istnieje i jest przy mnie, nie czuję większej potrzeby, aby poznać odpowiedzi na wcześniej zadane pytania. Może niektóre sprawy czasami mnie przerastały, lecz przynajmniej teraz miałem ku komu się zwrócić. Niekiedy myślę, że to okropne - całkowite zmienienie się. Na swój sposób także nie pogodziłem się z tym do końca. Pewne aspekty wciąż  pozostają nie do przyjęcia.
Zamknięte drzwi.
Zamknięte okna.
Zamknięte serce.
To wszystko jak na złość się otworzyło.
Towarzysząca temu myśl, wywołuje we mnie dyskomfort. Niegdyś sądziłem, że zawsze będę taki jak dawniej. Uważałem, że dobrze mi się żyje z własną samotnością, dystansem, obojętnością oraz znieczuleniem. Odnosiłem wrażenie, jakoby to czyni mnie lepszym od innych, bardziej rozumnym, inteligentniejszym. Poczucie bycia ponad innymi było złe, zbyt pyszne i w istocie głupie. Jednak coś mi z tego zostało, a ja nie potrafię się tego wyprzeć.
- Gerard... - Frank zaczął niepewnie i powoli. - Rusz tyłek i ściągnij dwa kubki z półki, a ja wstawię wodę na kawę, co? – Iero starał się przybrać lekki ton, który nie sugerowałby, że nie jest w stanie sobie z czymś poradzić. Średnio mu to wyszło, albo zwyczajnie zbyt dobrze już go znałem. Nigdy nie przyznałby wprost, że po coś nie dosięga.
- Okej - zaśmiałem się dyskretnie, wstając powoli z miejsca.
- Słyszałem. - Albo i niedyskretnie.
- Dziękuję za ogarniecie bałaganu - powiedziałem, nie siląc się nawet na przeprosiny. Poza tym nie było mi przykro. Zwyczajnie uznałem, że taktownie było zmienić temat, aby nie drażnić lwa.
- Nie ma za co - odpowiedział zwięźle, wstawiając wodę do zagotowania.
Brunet westchnął cicho, opierając się plecami o kuchenny blat. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, wyglądając przez okno. Przyjrzałem mu się podejrzliwie z ukosa. Może jednak powinienem przeprosić? Przeczesałem włosy ręką, rozglądając się w zakłopotaniu po pomieszczeniu. Mimo wszystko jednak nie sądziłem, abym był powodem przygnębienia Iero. Bywałem chamski, ale on nigdy nie brał moich przytyków na poważnie. Podchodził do wszystkiego z ogromną dawką dystansu.
- Obraziłeś się? - Zaryzykowałem po chwili milczenia.
- Co? - uniósł brew do góry, podnosząc głowę. - Nie, o co niby?
- No właśnie niezbyt wiem... - skłamałem, woląc mu nie przypominać o jego niskim wzroście.
- Stresuję się przed wieczorem – wyznał ostatecznie. Jawnie go to gryzło już od wczoraj, lecz starał się nie pokazywać tego po sobie. Jednakże chwilami widać było, że coś go gryzie, a ja miałem tylko nadzieję, że to nie jest znów ta sprawa. Maria zasiała niepokój, a ja chyba nie pomagałem ze swoimi historyjkami na temat trudnego charakteru ojca.  
- Ale przynajmniej jestem tutaj kilka godzin wcześniej niż planowałem, a ty mnie wyjątkowo uspokajasz.
- Nie sądzę, abyś miał się czym denerwować - wzruszyłem ramionami. - Mój ojciec to człowiek jak każdy inny. - Podszedłem do chłopaka powoli, stając na przeciwko niego.
- Mówisz to takim lekkim tonem, jakbyś sam przed chwilą nie uskuteczniał tutaj baletów kulinarnych - powiedział brunet, posyłając mi pełen szyderstwa uśmiech. Ująłem Franka delikatnie za policzki, uśmiechając się łagodnie. Pochyliłem się nad nim, przylegając do niego biodrami.
- Spierdalaj, kochanie - wyszeptałem wprost w jego wargi. Iero zaśmiał się głośno, po czym uderzył mnie lekko pięścią w klatkę piersiową.
- A wiesz, że to mi coś przypomina? - Dostosował się do tonu mojego głosu.
- Co? - zapytałem, opierając dłonie na blacie za chłopakiem.
- Dokładnie w takiej samej pozycji znaleźliśmy się kiedyś w szkole. Tylko z taką różnicą, że wówczas wręcz się ciebie bałem - zmarszczył brwi. - Zaatakowałeś mnie, jakbym  ci matkę kapciem zatłukł.
- Niezmiernie mnie wtedy po prostu wkurzałeś i przeszkadzałeś w życiu - przewróciłem oczami. - Latałeś za mną jak suka z cieczką, a tego nienawidzę. - Zgiąłem się w pół, kiedy palec Franka dźgnął mnie mocno w brzuch.
- No, no - zagroził, kiedy spojrzałem na niego groźnie. - Porównania masz cudne, ale nie do mnie z takimi.
- Od kiedy stałeś się asertywny? - rzuciłem z kpiną.
- Zawsze byłem! - zaprotestował, szczerze zraniony i oburzony.
- Akurat - prychnąłem, łapiąc go za koszulkę. - Nie jesteś ani trochę asertywny.
Przyciągnąłem lekko bruneta do siebie, wybaczając mu prędko popełnione przed sekundą winy. Złączyłem na chwilę nasze wargi, lecz po chwili stwierdziłem, że nici z grzecznego i małego całusa na rozładowanie napięcia. Naparłem nieco mocniej na usta Franka, a on nie protestował, rozchylając je zachęcająco.
Doprawdy, wspaniały okaz asertywności. Czyste zdecydowanie i stanowczość.
Przejechałem powoli palcem po obojczyku chłopaka, składając delikatny pocałunek na jego szyi. Iero z początku odchylał zachęcająco głowę na bok, lecz zaraz poczułem jego palce na podbródku, które subtelnie przekierowały mnie z powrotem na jego wargi. Uśmiechnąłem się do samego siebie w duchu, łapiąc bruneta stanowczo za biodra. Kiedy dłonie chłopaka spoczęły nieśmiało oraz niepewnie na mojej klatce piersiowej, zwolniłem trochę, gdyż powoli zaczynało mi brakować oddechu na bardziej żarliwe pieszczoty. Ucałowałem delikatnie kącik jego ust, wzdychając cicho. Iero zacisnął palce na mojej koszulce, opierając mi swoją głowę na ramieniu. Przygarnąłem go powoli do siebie, kładąc mu dłoń na karku.
- Co dzisiaj taki milusiński jesteś, co? - szepnąłem mu do ucha.
Frank w odpowiedzi jedynie objął mnie rękoma w pasie.
Chciałem wiedzieć, jakie myśli kłębią się w jego głowie, lecz brunet rzadko mówił o sobie. Nie lubiłem tego ze względu na fakt, że wówczas jego uwaga skupiała się na mnie. Czuję się niezręcznie, ponieważ nie przywykłem do tego, aby się o mnie martwiono. Tyle czasu byłem samowystarczalny. Dopiero od niedawna zaczęła się we mnie pojawiać właśnie potrzeba, aby dać chłopakowi coś od siebie, ale to wydawało się ciężkie. Nie chciałem nic materialnego, ponieważ to przemija, jest nietrwałe oraz niestabilne, może się łatwo zgubić, a z czasem i tak pokryje się kurzem. Natomiast planowanie czegoś uniwersalnego i emocjonalnego zarazem posiada całkiem inny wyraz. Niestety nie przechodzi mi przez gardło. W każdym jest jakaś blokada na określone zjawisko, gest, organizm. Ja posiadam blokadę w związku z okazywaniem uczuć i niekiedy jawi mi się to jako granicą nie do przekroczenia. Przechodzą mnie dreszcze niemal za każdym razem, kiedy pojawi się we mnie myśl o powiedzeniu czegoś tak z głębi serca.
Po domu rozniósł się głuchy huk zamykanych drzwi.  Przymknąłem oczy, wewnętrznie czując, że nie jest to nikt, kogo teraz chciałbym widzieć w swoim domu. W ogóle nie cieszyła mnie wizja goszczenia w tym momencie kogokolwiek. Ciepło bijące od Franka uspokajało mnie i dawało poczucie bezpieczeństwa. Najchętniej zaciągnąłbym go teraz na górę, a później położył się spać. Kiedy przebywaliśmy razem w tym domu, pojęcie czasu było sprawą drugorzędną i wręcz nie istniało.
- Zgadnijcie kto przyszedł - zaśpiewała Maria w akompaniamencie szurania przy ściąganiu butów. - Wasza ulubienica.
Westchnąłem głośno, czując, jak Frank rozluźnia uścisk. Położyłem mu dłoń na biodrze, aby nie uciekł, jak to ma w zwyczaju, kiedy czarnowłosa pojawia się na horyzoncie. Brunet podniósł na mnie swój niechętny do interakcji z dziewczyną wzrok. Ucałowałem jego czoło, gładząc delikatnie po policzku kciukiem.
- Problemy w małżeństwie? - zaczęła Maria od wejścia kąśliwym tonem. Położyła siatki z zakupami na stole. Najwyraźniej chciała być dzisiaj na ognisku jak najbardziej obecna.
- Idę do ciebie - szepnął brunet, klepiąc mnie lekko w klatkę piersiową dłonią. Wysunął się powoli z moich ramion, po czym minął Marię i zniknął za rogiem.
Po chwili wypełnionej skrzypieniem schodów, nastąpiło ciche trzaśniecie drzwiami. Spojrzałem z ironicznym uśmiechem na kubki,  w których miała się znaleźć kawa. W powietrzu unosiła się zapowiedź tego, że to nie jest jedyna rzecz, jaka nam dzisiaj nie wypali z tą dziewczyną u boku.
- Ale mi teraz radośnie! - zaczęła Maria entuzjastycznym tonem. - To co przygotowujemy do jedzenia? - zapytała. Spojrzałem na nią chłodno, uśmiechając się zaraz przebiegle. Ruszyłem powoli w jej kierunku.
- Ty przygotowujesz - klepnąłem dziewczynę lekko w czoło otwarta dłonią na odchodne i poszedłem zaraz za Frankiem do swojego pokoju.


************************


Nie jestem w stanie pojąć, co on w nim takiego widzi. Chłopak jak każdy inny. W dodatku jest niski, dziecinny i przeciętny. Nie ma w sobie dosłownie nic, co uczyniłoby go choć odrobinę atrakcyjnym. W moich oczach jest niczym więcej jak przeszkodą.
Odwróciłam wzrok, kiedy Gerard podszedł, żeby go pocałować. Nie chciało mi się tego nawet kąśliwie komentować. Raczej i tak bym nic tym nie uzyskała. Way miałby kolejny powód ku temu, aby mnie nienawidzić. Stał za Frankiem murem. Odnosiłam czasami wrażenie, że nawet gdyby Iero zrobił mu największe świństwo, czarnowłosy puściłby to płazem. A wszystko tylko dlatego, że go wysłuchał. Wysłuchał, zrozumiał i nie zostawił. Ja ofiarowałam mu to samo, a nawet więcej i jakoś nic z tego nie mam. Pieprzona sprawiedliwość.
Zacisnęłam szczęki, odrzucając jednak zaraz włosy na bok, aby przybrać maskę spokoju. Nie pozwolę się sprowokować.
- Rusz dupę i zrób coś, a nie tak sterczysz - krzyknął Way z kuchni w moim kierunku. Westchnęłam głośno, spinając mięśnie, aby oderwać się od parapetu w salonie. Ruszyłam powoli w kierunku chłopaków.
- A ty niby taki pracowity? -zapytał Frank z niedowierzaniem. - Wycieraj - rzucił w Gerarda szmatą i podał mokry talerz.
- To co mam robić? - zapytałam z ociąganiem.
- Możesz pokroić warzywa na talerz i wyjąć kiełbasę na ognisko, jeżeli chcesz - odpowiedział cicho Frank takim tonem, jakby odezwanie się do mnie było wielkim wyczynem. Mimo wszystko choć na chwilę poczułam do niego sympatię, kiedy najechał na Gerarda. Ktoś musiał skutecznie ucierać mu nosa.
- Okej - uśmiechnęłam się pod nosem, zaglądając do lodówki.
W kuchni jednak zapanowała trochę niezręczna cisza, jakby moje pojawienie się determinowało rozmowę w skrępowaniu. Po pomieszczeniu roznosił się tylko odgłos wody uderzającej o dno metalowego zlewu i szorowania brudnych naczyń. Nawet Way milczał, co ostatnio było dość dziwne, jeżeli Frank znajdował się tuż obok. Poczułam się przez chwilę jak intruz, który narusza czyjąś intymność. Nie mogłam wiele na to poradzić. Namieszałam między nimi, manipulowałam Gerardem oraz okazywałam niechęć wobec Iero. Nie mogłam wymagać od nich akceptacji po czymś takim i zdawałam sobie z tego sprawę.


************************


- Ojciec przyjechał - usłyszałem przy uchu cichy szept Gerarda, który jedynie nachylił się nade mną na sekundę, aby ruszyć zaraz do drzwi.
Siedziałem na kanapie w salonie, nie będąc pewnym tego, co powinienem zrobić. Pójść z Gerardem, zostać w miejscu, czekać aż Jim sam do mnie podejdzie? Drgnąłem nerwowo, kiedy usłyszałem nieznany głos w korytarzu oraz specyficzny dźwięk ściągania kurtki.
Zdziwiło mnie, że Gerard nie rozmawiał ze swoim tatą, mimo że dawno się nie widzieli. Poza suchym przywitaniem, więcej ani jedno słowo już nie padło. Taki rodzaj komunikacji zdawała się być bardzo niecodzienny i specyficzny zarazem. Specyficzny dlatego, że niby cała oprawa ich stosunków wydawała się pozornie sztywna czy oschła, ale w rzeczywistości raczej okazywała się tą ciepłą oraz pełną nieokazywanej wprost miłości.
Rozejrzałem się po salonie nerwowym wzrokiem, aż w końcu policzywszy do trzech, wstałem z zamiarem pójścia do korytarza.
Jim Way został mi przedstawiony jako człowiek, który niewiele mówi, praktycznie się nie uśmiecha, jest zamknięty w sobie, a zewnętrzne przejawy jakichkolwiek emocji miewa bardzo rzadko. Ogółem moje nastawienie w stosunku do niego nie przedstawiało się najlepiej. Gdzieś w głębi narósł strach, że okaże się zimny, ponury oraz brutalny, czy obojętny, co jest nawet gorsze. Nienawidziłem lekceważenia. Wolałem zawsze już okazanie mi jawnej nienawiści niż kompletnie olanie. Kiedy stanąłem z nim twarzą w twarz, coś we mnie drgnęło. Od karku aż po dolny odcinek pleców przebiegł swobodnie zimny dreszcz, przez co delikatnie się wzdrygnąłem. Mężczyzna był dość wysoki, przynajmniej dla mnie, jego oczy trochę chłodne i jakby znudzone - świdrowały mnie na wylot, a postawa nie wyrażała co prawda agresji, lecz także nie zachęcała do zawarcia znajomości. Gerard stał w głębi przedsionka i krzywił się trochę, drapiąc nerwowo po głowie. Nie dodawał mi swoją niepewnością odwagi, czego najwyraźniej nie rozumiał.
- Dzień dobry - przywitałem się cicho, pochylając tułów nieznacznie do przodu na znak szacunku, ale także dla okazania potulności. - Jestem Frank... Kolega Gerarda - dodałem nieśmiało.
- Tak to się teraz nazywa - mruknął brunet pod nosem, unosząc subtelnie kącik ust do góry. - Jim - wyciągnął dłoń w moim kierunku, przedstawiając się. Kiwnąłem głową, niepewnie ściskając rękę mężczyzny. Kiedy miałem ją puszczać, nieoczekiwanie poleciałem do przodu. Pan Way gwałtownie przyciągnął mnie w swoje ramiona, klepiąc mocno po plecach otwartą dłonią. - Miło cię w końcu poznać, Franku, kolego Gerarda - zaśmiał się cicho, kręcąc głową z pożałowaniem. Zrobiło mi się wstyd, lecz uczucie to zostało prędko wyparte przez ulgę.


************************


Patrzyłem w ogień, jakby był najpiękniejszą rzeczą pod słońcem. W rzeczywistości w ogóle mnie nie fascynował, jednak posiadał w sobie coś, co nie pozwoliło mi oderwać od niego wzroku. Na swój sposób był żywy, mienił się różnymi barwami, wprawiał drewno w trzeszczenie, zabijał ciszę. Jednocześnie jednak posiadał pierwiastek spokoju, zawierał pewną monotonie, biła z jego płomieni statyka oraz spokój. Kontrastowość czyniła to pozornie nudne zjawisko niesamowicie ciekawym i zajmującym myśli. Przewiercając oczami na wylot ogień, myślało się o wielu rzeczach, nie myśląc jednakże wcale. Dlatego chyba lubiłem te momenty ciszy, które wykwitały, kiedy każdy pogrążał się w kontemplacji. Ich charakter wyzbyty był z niezręczności, nie liczył się upływ czasu, ani nawet osoby, z którymi dzieli się jedną przestrzeń. Tylko ogień.
Przekręciłem głowę na bok, zerkając na Franka. Opierał brodę na zaciśniętej dłoni, spoglądając w przestrzeń. Nie zadawał się być ani maksymalnie zamyślony czy skupiony, ani maksymalnie rozluźniony. Po prostu był. Płomienie radośnie tańczyły w jego oczach, jakby chciały wniknąć w tęczówki. Mentalna nieobecność Franka była urocza, a mi dawała zielone światło na przyglądanie się jego twarzy. Przechyliłem się nieznacznie w bok i oparłem chłopakowi swoją głowę na ramieniu, przymykając powieki. Wsłuchałem się w trzeszczenie drewna i wytężyłem słuch, aby dowiedzieć się, o czym rozmawia ojciec ze Stevenem. Kiedy skupiłem się na wypowiadanych przez nich słowach, dotarło do mnie, że nie jest to nic ciekawego. Cortez opowiadał ojcu o morderstwach w okolicy i o ciszy przed burzą, która niesie ze sobą brak następnych ruchów ze strony psychopaty. Nie interesowało mnie to zbytnio, chociaż sama okolica żyła tą sensacją. Czułem, że mieszkając na obrzeżach, mam prawo do posiadania wszystkiego w dupie. Byłem odcięty od świata i pasowało mi to.
Nie potrzebowałem należeć do jakiejś wspólnoty i czuć z nią więzi.
Nie chciałem przejmować się cudzymi sprawami.
Nie podniecałem się tragediami, które dotykały innych.
Nie budowałem więzi po to, aby następnie patrzeć, jak pękają i ulegają całkowitej destrukcji.
Nie podchodziłem do spraw emocjonalnie i nie planowałem, aby uniknąć rozczarowań.
Po prostu miałem świat, w którym żyłem, budowałem i burzyłem, aby ewentualnie wznieść coś od nowa, kiedy napatrzę się na ruiny.
Poczułem rękę Franka na swojej głowie i jego palce, które coraz zaczęły mi przeczesywać włosy. Uśmiechnąłem się delikatnie do siebie, kładąc mu dłoń na kolanie. Poczułem się w tym momencie tak, jakbyśmy byli wyrwani z wielkiego świata. Jakby wsadzono nas w całkowicie inne realia i osadzono z dala od cywilizacji, pozwalając się cieszyć sobą na wzajem. Takie chwile uświadamiały mi, że życie to zaledwie zlepek momentów. Całą egzystencję buduje nic innego jak parę luźnych, istotniejszych elementów, które wyróżniają się na tle wszystkich lat. A te lata to nic innego jak sekundy. Sekundy przeciekające między palcami jak wiatr. A wiatr nigdy nie wraca w to samo miejsce. Podmuch jedynie przelatuje, nie będąc stałym oraz właściwym powietrzem.
- Komu chce się przynieść chleb? Nie ma chleba - zaczęła zrzędzić Maria, lecz każdy ją zlał i nawet nie jest powiedziane, że ktokolwiek poza mną ją usłyszał. - Halo – powtórzyła głośniej.
- Pójdę - westchnął Iero, podnosząc się z miejsca.
- Daj spokój - prychnąłem. - Jak jest głodna, to niech sama sobie weźmie - Frank spojrzał na mnie znudzonym wzrokiem.
- Już wstałem, to się przejdę - wzruszył ramionami, uśmiechając delikatnie. Zabrał z mojej dłoni swoją rękę, którą wcześniej chwyciłem, aby go zatrzymać i odszedł w kierunku domu.
Posłałem Marii pełne pretensji spojrzenie, na co dziewczyna podniosła wyniośle brwi oraz podbródek. Przeniosłem poważny wzrok na ojca, który jedynie pokręcił z pożałowaniem głową, nie przerywając mimo wszystko rozmowy ze Stevenem. Kiwnął wymownie w stronę tarasu, wracając do słuchania opowieści nauczyciela o rodzinie Olivii, do której wyjechała na kilka dni.
Wstałem powoli, otrzepując tyłek z farby, jaka zaczęła się łuszczyć na ławce. Podciągnąłem spodnie i poszedłem do kuchni, gdzie spodziewałem się zastać Franka.
- Wiesz, że nie musiałeś? - zapytałem, wchodząc do pomieszczenia.
- Myśl, że suka się tym udławi, jest bardzo pociągająca - oznajmił bez emocji, rozpakowując bochenek z folii. Zaśmiałem się szczerze, chociaż chyba nie powinienem.
- Skąd w tobie tyle agresji? - zagadnąłem, patrząc, jak przekłada pieczywo do koszyka.
- Wiesz, że jej nienawidzę, Gerard - westchnął ciężko. - Ledwo na nią patrzę i nie rzygam.
- Rozpiera mnie duma - podszedłem do bruneta i objąłem go delikatnie w pasie, całując w kark.
- Chyba musimy wracać, co? - szepnął Iero z rozżaleniem. To automatycznie oznaczało, że będzie musiał ponownie skonfrontować się z dziewczyną.
- Nie zauważą nawet, jeżeli znikniemy na dłużej - zapewniłem go, przesuwając się ustami nieco niżej. Nie widziałem sensu w niszczeniu tego momentu.


************************


Steven z Jimem patrzyli chwilę za znikającym Gerardem. Uśmiechnęłam się lekko pod nosem, chociaż wolałabym przynajmniej stracić  z oczu na chwilę samego Iero. Nie można mieć wszystkiego.
- Zmienił się. Wydaje się bardziej szczęśliwy. Zakładam, że to zasługa Franka - powiedział nagle Jim.
- To prawda - zawtórował mu Steven. - Dzięki Iero Gerard zaliczył semestr. Kiedy prosiłem go o pomoc dla twojego syna, sądziłem, że po kilku próbach rzuci to w cholerę, ale jak widać zaszło to o wiele dalej, niż się spodziewałem.
- Nadal nie mogę w to uwierzyć... - mężczyzna pokręcił głową. - Nie mam nic przeciwko tej relacji, ale... nie umiem chyba do końca się w niej znaleźć.
- Wiesz, są tego ogromne plusy tak właściwie - nauczyciel zaczął się śmiać. - Frank robi z Gerardem zakupy, więc jak nie patrzeć, odpadły mi już dwa obowiązki.
- Wymieniłeś jeden - bąknęłam pod nosem. Szatyn spojrzał na mnie tak, jakby dopiero odkrył moje istnienie, co niesamowicie mnie rozjuszyło.
- Jak nie patrzeć stał się bardziej samodzielny, ma przy sobie chłopaka, więc już nie muszę wpadać z wizytami. Nie dręczy mnie po nocach myśl, że mógłby sobie coś zrobić, bo, bądźmy realistami, Gerard nie skrzywdzi się z myślą, że zrani wtedy Franka. - Steven przeciągnął się tak, jakby właśnie z barków spadł mu ogromny ciężar.
- Skoro nasz chłopczyk jest już taki samodzielny, a jego wspaniały towarzysz taki pomocny i opiekuńczy, to niech się nim zajmuje z szóstego na szóstego - dodałam zgryźliwie do ich rozmowy. - Będę wniebowzięta.
- Nie gadaj głupot, Mario. Przecież wiesz, że nie może - powiedział Jim takim tonem, jakby tłumaczył jakąś głupotę nierozumnemu dziecku.
- Niby dlaczego? To świetny pomysł. Ja wyręczona, on bohater, wszyscy szczęśliwi.
- Nie wydaje mi się, aby Frank był gotowy psychicznie na takie doznania - wtrącił Steven. Wkurzył mnie fakt, że w ogóle zabrał głos. Zajmował się Gee przez jakiś czas, ale nie uważam, że to go upoważniło do zabierania zdania w decydujących kwestiach, kiedy pojedynek słowny toczył się między mną i Jimem. Sprawa miała się tak, że zostałam postawiona pod ścianą. Naparta z dwóch stron. Zaatakowana w pojedynkę nie miałam wyboru - musiałam się gwałtownie zacząć bronić. - Myślę, że nie dałby rady. Ty miałaś już z tym styczność, przez co jest ci łatwiej.
- Łatwiej?! - oburzyłam się. - Od kiedy mi jest łatwiej?! - zapytałam z wyrzutem oraz niedowierzaniem, wręcz wypluwając ostatnie słowo. - Za każdym razem, kiedy on cierpi, ja także cierpię. Myślisz, że te wrzaski i świadomość ogromu bólu, który jest tak wielki, że niemal rozsadza jego ciało, jest pocieszająca? Nie jest - warknęłam z obrzydzeniem. - Szczerze życzę temu kurduplowi, aby przeszedł choć raz przez to, przez co ja przechodzę co miesiąc.
- Mario... - zaczął Jim, chcąc mi przerwać, lecz musiałam dokończyć to, co zamierzałam w końcu z siebie wyrzucić. Nie pozwoliłam dojść mu do głosu.
- Wkurza mnie ta cała sytuacja, bo twój pieprzony syn jest ślepy. Oboje cierpimy, podczas gdy jego cudowny chłopak sobie hasa w obłokach miłości. Nie dostrzega tego, co tak naprawdę się dzieje i myśli, że ten związek jest w chuj idealny, a on sam może się poczuć niczym zakochana nastolatka z ekranizacji dennego romansidła z domieszką mroku. Podniecający dreszczyk emocji. To nie pieprzony Zmierzch tylko prawdziwe życie, w którym Frank myśli tylko, że rozumie to, przez co przechodzi Gerard. Tak naprawdę nic nie rozumie, bo tkwi w swoim cudownie idealnym świecie.
- Mario - mężczyzna warknął niby ostrzegawczo, ale zdecydowanie mocniej.
- Frank do nas po prostu nie pasuje. Nie rozumiesz tego? Nie dostrzegasz różnicy? To bachor z dobrej rodzinki, który nigdy nie pojmie naszego życia, bo nigdy nie był jego częścią i nie będzie, choćby skały srały i wybuchła wojna. Pasuje tutaj jak świni siodło. Wyrwany ze swoich idyllicznych realiów głupek.
- Mario! - ryknął Jim, wstając gwałtownie z miejsca. Cofnęłam się o kilka kroków autentycznie przestraszona. Pierwszy raz poczułam się głupio za wypowiedzenie tak mocnych słów.
Myślałam, że zaraz porządnie oberwę, lecz Way spojrzał zbolałym wzrokiem gdzieś w bok. Obróciłam się trochę, zauważając Iero, który nieśmiało obracał koszyk z chlebem w dłoniach.
- Frank, przepraszam... - zaczął Jim, lecz przerwał mu cichy śmiech bruneta.
- Nie chciałem przeszkadzać - oznajmił pseudo radośnie, podchodząc do stołu. Położył pieczywo na blacie i zaczął się powoli cofać. - Tak właściwie to chciałem się już pożegnać. Późna godzina i w ogóle... - przejechał dłonią po karku. - Także do widzenia, miłego wieczoru.
Kiedy Frank wychodził, zdążył jeszcze poklepać lekko po klatce piersiowej uśmiechniętego Gerarda, który wracał do ogniska z butelką soku. Zastana sytuacja wyraźnie zabiła go z tropu, a znikający we wnętrzu domu Frank najwyraźniej zabrał ze sobą resztki dobrego humoru czarnowłosego.
- Co się stało? - zapytał z głupią miną, a jego wzrok od razu powędrował na mnie. Spuściłam głowę, nie będąc w stanie znieść jego spojrzenia. Ten gest wyjaśnił Wayowi wszystko. - No świetnie wprost –powiedział zrezygnowany, stawiając z hukiem butelkę na podeście i pobiegł za Frankiem.
- No to naważyłaś - westchnął zdegustowany Jim, dając początek dłuższej ciszy.







5 komentarzy:

  1. Czytając początek myślałam, że będzie się działo coś strasznego, a tu biedny Gee się skaleczył.
    Spodobało mi się zachowanie Jima, gdy witał się z Frankiem. To było zabawne i urocze.
    Maria to suka, ale to już wie każdy XDD
    Rozdział świetny :3
    xoxo

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak zwykle było cudowne! *-*
    Maria rozwala system na milion kawałków, jaka ona zazdrosna... xD
    Ojciec Gerarda był okej, myślałam, że będzie straszniejszy xD
    Bardzo mi się podobało i czekam na więcej!
    xoxo

    OdpowiedzUsuń
  3. I kolejny bardzo dobry rozdział ;)
    Marię to ja bym po prostu udusiła, gdybym tylko mogła. Przez chwilę miałam wrażenie, że Jim mnie wyręczy xD
    Czekam na więcej! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Boże, jak zwykle to było po prostu przepiękne! *-*
    Czytając początek, myślałam, że to będzie coś gorszego, a to tylko rozbita szklanka XD I Franek przejmujący się spotkaniem z ojcem Gee był taki słodki ^^ Ale ten ojciec Gee nie wydawał mi się taki zły, Gerard go tak shejcił, że myślałam, że będzie jakiś naprawdę straszny... Ognisko też trochę nie wyszło, a wszystko przez pannę Nienawidzę-Franka-Iero-Więc-Będę-Cię-Wwkurzać-Gerardzie.
    No a co do wyżej wymienionej Marii, to wiadomo-nienawidzę jej, życzę śmierci i w ogóle. Czemu ona taka zazdrosna? Zakochała się w Gerardzie? XD (Tak, już widzę ich jako parę *ironia* )
    Poza tym to mam teraz wielką ochotę przytulić Franulę, bo wysłuchał tyle uwag do swojej osoby. ("Pasuje tutaj jak świni siodło" mnie powaliło XD )
    Czekam na więcej i pozdarwiam ;D
    ~Bulletproof Blade

    OdpowiedzUsuń
  5. Yaaay! Wreszcie komentuję, brawo dla mnie xD. Dasiu! Cieszę się, że nie rzuciłaś Lilii, bo to opowiadanie jest nadal tak samo świetne, jak na początku. Twój styl się zmienił, widać w nim pewnego rodzaju dojrzałość, której we wcześniejszych rozdziałach nie dostrzegałam. Sposób, w jaki prowadzisz dialogi, wplatając swoje zawsze epickie teksty (skały srały!? SERIO? XD), a także przedstawienie historii z kilku punktów widzenia niewątpliwie są atutami tego opowiadania :). Co jeszcze mogę dodać...Maria mnie wkurwia, ale zauważyłam, że nie tylko mnie. Jest w niej coś, czego nie mogę znieść - pasywno-agresywna zazdrość. Ugh. Za to ojciec Gerdzia jest przyjemniejszy, niż się spodziewałam.
    Mam nadzieję, że jeszcze przed końcem wakacji uraczysz nas następnym rozdziałem!
    xoxo Kot

    OdpowiedzUsuń