piątek, 14 sierpnia 2015

Take Care of My Soul

1



           Osiemnaście lat.
         Nie dorosły i nie dziecko.
         Wiek pragnienia ucieczek.
         Magiczny moment, w którym chcesz zaznawać życia i robisz to.
         Uciekając.
         Od odpowiedzialności.
         Od zmian.
Zatracasz się.
Upadając.
W dół.
Ja nie upadłem.
Nie zaznałem żadnej z tych rzeczy. Zabrano mi dzieciństwo, zabrano możliwość rozwoju w normalnych warunkach. Nie poczułem nigdy wiatru w ten sam sposób, co inni wolni ludzie w moim wieku. Trawa pod stopami nigdy nie wydawała mi się tak miękka jak innym. Muzyka w moich uszach nie była taka sama jak reszty społeczeństwa. Od samego początku patrzono na mnie inaczej i adekwatnie do tego się czułem.
Ja nie uciekłem.
Nie miałem dokąd. Otoczony przez grono lekarzy, którzy mieli pokazać rodzicom, że jestem normalny. Od gabinetu do gabinetu – zamknięte przestrzenie, w których miałem spędzić najlepsze lata swojego życia. Żaden nie był odpowiedni, bo żaden nie dał diagnozy, której pragnęli. W końcu się poddali i zamknęli mnie, zostawiając w miejscu, którego zła nie byli świadomi.
Zdrada.
Najbardziej boli zadana z bliska. Niespodziewane dźgnięcie oraz ucieczka. Tego doświadczyłem. Największego cierpienia za sprawą osoby, której nigdy bym o to nie podejrzewał.
Wdzięczność.
To, przez co przeszedłem zostawiło rany na mojej psychice, sercu oraz duszy. Dało mi lekcje i pokazało, że nawet najbliższa osoba może wbić ci nóż w plecy bez wahania. Nauczyłem się czegoś bezcennego. Nie można w życiu nikomu ufać. Dać się komuś zranić – to oznacza być słabeuszem. Nigdy więcej nie odczuć związku emocjonalnego z nikim.
To zabija.
- Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli włączę radio? – zapytała mama z uśmiechem, jakbym właśnie wrócił z dwutygodniowego obozu skautów a nie prawie trzyletniego pobytu w tanim psychiatryku państwowym. Dlatego nie odpowiedziałem. Srałem na nią i jej pierdolone radio. Mogłaby sobie je wsadzić w dupę, a potem zrobić z niej katarynkę, a mnie by to nawet nie obeszło.
Samochód wypełniło ciche westchnięcie, po czym rozległ się dźwięk, którego nie znałem. Obce melodie, będące hitami tego lata według radosnego spikera. Sprawiło mi to ból, ponieważ uświadamiało zmarnowane życie. Czas, którego nigdy nie odzyskam.
         Zacisnąłem mocniej palce na kartonie, który trzymałem na kolanach. Nic więcej nie chciałem ze sobą brać. Nie czułem takiej potrzeby. Jedynie w tym pudle chowały się same gorzko-słodkie wspominania, których ze względu na antagonistyczną dwuczłonową nazwę nie byłem w stanie się pozbyć. Pozytywny pierwiastek zdawał się przeważać i zajmować w moim sercu specjalne miejsce. Dlatego się uśmiechnąłem.
         Położyłem głowę na sklejonych taśmą klapach kartonu i wyjrzałem przez okno na znajomo nieznajomy świat, w którym musiałem nauczyć się żyć od nowa. Stanąłem w obliczu wzywania. Jednak nie przerażało mnie to. Miałem plan, wiedziałem, co będę robił po powrocie. Wiedziałem, że moja przeszłość sama mnie znajdzie szybciej, niż się tego spodziewam. Prędzej czy później wyrwę się od ludzi, którzy wpędzili mnie w to bagno.


~*~


         Wszedłem powoli do pokoju, uśmiechając się pod nosem. Matka nic w nim nie zmieniła, wszystko było jak dawniej. Pierwszy raz dzisiaj czułem się, jakbym był we właściwym miejscu. Jedynym, w którym nie stałem się obcym oraz intruzem.
         Podszedłem do rogu pomieszczenia przy drzwiach, a potem położyłem tam swój karton.
Pudełko przepełnione różnymi silnymi emocjami.
Wiedziałem, że nadejdzie dzień, w którym będę czuł się wyjątkowo źle, a samotność mnie znajdzie i będzie chciała zdławić. Wtedy je otworzę, zaznając przyjemnego bólu, który przypomni mi o człowieczeństwie.
Westchnąłem ciężko, obracając się w stronę łóżka. Stanąłem twarzą w twarz z osobą, którą ignorowałem, od kiedy tylko przekroczyłem próg pokoju.
- Czekałam na Ciebie – uśmiechnęła się niewyraźnie z charakterystycznym dla niej spokojem. Kobieta będąca moją muzą oraz ostoją w ciężkich chwilach. Nigdy we mnie nie zwątpiła, nigdy nie spisała mnie na straty.
- Witaj, babciu – powiedziałem z lekkim zadowoleniem. Wiedziałem, że nasz czas jest ograniczony. Zaraz będę  musiał zejść na dół i wziąć tabletki. Mama nic nie powie, ale przyjrzy się uważnie ukradkiem, czy na pewno połknąłem jej dawkę. W tym momencie nie różniła się niczym od tych wszystkich pielęgniarek z zakładu.
- Długo cię tam trzymali – pokręciła głową, jakby ubolewała nad tym tak samo jak ja.
- Przepraszam. Z mojej winy – wytłumaczyłem.
- Zmarli nie liczą czasu, kotku – rozłożyła ze śmiechem ramiona, pokazując swą beztroskość wobec własnego stanu. - Siadaj i opowiadaj. Słucham.


~*~


Szedłem powoli z Mikeyem w stronę domu, słuchając jego ględzenia o końcowych egzaminach. SAT nie był moim największym problemem zwłaszcza, że mieliśmy do niego obaj aż rok. W tym czasie mogło stać się wiele rzeczy. Może nie przejmowałem się też tym w równym stopniu co on, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie miałem zamiaru iść nigdzie wyżej. Way planował studia, wielką przeprowadzkę, założenie rodziny. Całkowite przeciwieństwo moich marzeń. Ja jedynie chciałbym znaleźć pracę, utrzymać dom, uciec od bagna, w które wpakowałem się na własne życzenie i wieść spokojne życie z dala od miasta. W życiorys nie wpisywałem szczęścia czy miłości. Zanotowałem tam jedynie przetrwanie. Ograniczałem pole widzenia maksymalnie do tygodnia. Długie dystanse przy moim trybie życia mijały się z celem.
- Pójdę na prawo – mówił dalej blondyn, który nie zraził się ani na chwilę moim milczeniem. – Dam gwarancję mojej rodzinie, że wyciągnę ją z bagna, kiedy coś się stanie.
- Słyszałem, że prawo jest ciężkie – powiedziałem.
- Wiem. Ale postanowiłem to już dawno temu – mruknął.
- Hm? – mruknąłem, nie rozumiejąc.
- Kiedy rodzice się rozwodzili, strasznie długo to trwało – odpowiedział całkiem swobodnie. – Niekompetentni radcy, dupy wołowe z prawników. Chciałbym, żeby inni mogli tego uniknąć, bo dla mnie samego to nie był łatwy okres.
- Rozumiem – kiwnąłem głową.
Nie rozumiałem.
Nigdy nie musiałem doświadczać rozwodu, więc wychodziłem z założenia, że dzieci rozwodników powinny się cieszyć, że nadal mają oboje poprawnych społecznie rodziców, a nie tylko jednego. Nie oszukujmy się, ludzie, których stać na rozwód, nie żyją źle finansowo. Na wykonanie takiego kroku, trzeba mieć najpierw pieniądze. Realia w naszym państwie i podział społeczny są dość jasne. Nie chciałem tego mówić chłopakowi, bo przyjaciele nie powinni siebie ranić, a on był niesamowicie przewrażliwiony na punkcie swojej rodziny. Wolałem nigdy o nic nie pytać, póki sam nie zacznie rozmowy.
- A ty nadal się na nic nie zdecydowałeś? – zapytał nagle. – Prawie wszyscy w naszej klasie mają przynajmniej wymarzony kierunek.
- Jeszcze nie wiem – gładko skłamałem. – Jest zbyt wiele rzeczy, których chciałbym spróbować.
- Mam nadzieję, że szybko się namyślisz i pójdziemy gdzieś razem – uśmiechnął się szczerze.
Kiwnąłem potwierdzająco głową, nie podzielając ani trochę jego zapału. Jak już mówiłem, nie chciałbym nic planować. Myślę, że Mikey zdaje sobie sprawę gdzieś głęboko, że nie ma dla niego miejsca w mojej przyszłości. Dlatego postanowiłem cieszyć się tą przyjaźnią jak najdłużej i dać jej odejść, kiedy nadejdzie odpowiedni czas.
         Wejście na podjazd domu chłopaka dało nowy temat do omówienia, czemu byłem wdzięczny. Rozmowy o szkole są wkurzające, jakby nic innego poza nią nie miało miejsca. Nauka jest dla blondyna ważna i staram się to szanować, jednak moje pola na liście obecności są raczej rzadko puste, bez skazy linii absencji. Nie marnuję życia, kisząc się w budynku, który i tak nie wpłynie na zmianę mojej przyszłości. Sam zadbałem o ostatecznym przekreśleniu jej pozytywnego ukierunkowania.
- Ciekawe, co mama dzisiaj zrobiła na obiad – zagadnął chłopak, kiedy zaszliśmy pod drzwi. – Jest wcześniej niż zazwyczaj, to może coś innego niż zupa nas zaskoczy.
- Nie narzekam nawet na zupę, póki mnie karmisz – zaśmiałem się serdecznie, przechodząc za nim do korytarza.
- Chyba mamy gościa – szepnął nagle chłopak, pokazując na parę obcych butów w przedsionku.
- To może ja pójdę do siebie, co? – zapytałem zmieszany. – Będę czuł się nieswojo, jeśli to ktoś do twojej mamy.
- Poczekaj chwilę. Sprawdzę. Zapewne odwiedził nas ojciec – przewrócił oczami. – Bywa raz na ruski rok, całkiem bez zapowiedzi, jakby to nadal był jego dom. Wtedy nie ma co się przejmować. Pewnie zaraz się zmyje jak zawsze.
Westchnąłem cicho, najlepiej uciekając do domu obok, gdzie zapewne czekała na mnie własna mama. Może nie w takiej ciepłej atmosferze jak w domu Wayów, ale zawsze znajomej oraz specyficznej.
Zawsze kiedy Mikey zapraszał mnie do siebie po lekcjach na obiad, było przy stole nieco niezręcznie. Donna to niesamowicie ciepła kobieta, jednak wiecznie czułem, jakbym się wpraszał, albo jakby mnie matka w domu karmiła pustymi szufladami lodówki, co nie było prawdą. Z drugiej strony blondyn zawsze niesamowicie nalegał, także głupio mi było odmówić.
Między młotem a kowadłem – sentencja streszczająca całe moje życie.
- O, Mikey. Wróciłeś już? – zapytała kobieta radosnym głosem. Chłopak jej nie odpowiedział, dlatego podniosłem na chwilę głowę, przestając ściągać buty. Nagle atmosfera w całym domu jakby się zagęściła. Nie umiałem tego całkiem wyjaśnić, ale dzisiaj coś było nie tak jak zawsze. Blondyn stał bokiem do mnie i spoglądał przed siebie, jakby widział ducha.
- Co on tutaj robi, mamo? – powiedział Mikey tak lodowatym głosem, że nigdy bym go o to nie podejrzewał. Zaczałem być śmiertelnie ciekawy, kto wprawił go w takie osłupienie.
- Chciałam ci zrobić niespodziankę, więc nic nie mówiłam – wytłumaczyła się niepewnym głosem, jakby nagle poczuła się winna zaistniałej sytuacji.
- Dlaczego go wypuścili? – zadał kolejne pytanie, jakby ignorując przepraszający ton kobiety.
- Mikey… - zaczęła powoli pani Way. – Powinieneś się cieszyć, że twój brat w końcu wrócił do domu.
- Jak mam się cieszyć z wariata pod dachem?! – wrzasnął nieoczekiwanie mój przyjaciel, co wprawiło mnie w osłupienie. Po pierwsze, chłopak nigdy nie pisnął nawet słówkiem, że ma jakiekolwiek rodzeństwo. W szkole uchodził za jedynaka, a nawet sam rozpowiadał o braku brata czy siostry. Po drugie, blondyn nigdy nie był impulsywny. Chyba nawet nie doświadczyłem sytuacji, w której podniósłby głos, ponieważ zawsze miałem go za spokojną, zdeterminowaną oraz zdystansowaną osobę.
- Mikey! – warknęła na niego matka, sprawiając, że poczułem się nie na miejscu bardziej niż zazwyczaj. Jednakże ciekawość zawsze była moim przekleństwem i niemiłosiernie pragnąłem zobaczyć domniemanego brata kolegi. Dlatego właśnie zapewne zrobiłem parę kroków na przód i wyszedłem z korytarza.
- Dzień dobry – przywitałem się, przerywając niezręczną ciszę między matką i jej synem.
- Cześć, Frankie – odpowiedziała szybko kobieta. – Chcesz coś do picia? – zapytała szybko, maskując zmieszanie zaistniałą sytuacją.
- Wody, jeśli można – powiedziałem ściszonym głosem, ponieważ w powietrzu nadal zdawał się wisieć krzyk.
Przeniosłem swoje spojrzenie na chłopaka, który siedział cicho przy stole od strony okna. Na pewno nie był w naszym wieku. Wyglądał na starszego i zmęczonego życiem, jakby przechodził tortury przez okres swojej nieobecności w domu. Trzymał w dłoniach szklankę z sokiem, jednak nie wyglądało na to, żeby wypił z niej choć łyka. Nie utrzymywał z nami kontaktu wzrokowego, póki nie poprosiłem o wodę. Wówczas oderwał oczy od blatu i przyjrzał mi się z ciekawością.
         Nie potrafiłem zdefiniować tego rodzaju spojrzenia. Jeśli oczy są zwierciadłem duszy, to dusza należąca do Waya numer dwa była chaosem. O ile na początku okazywał zaciekawienie nieznanym, teraz wzrok chłopaka stał się chłodny, zacięty, przepełniony niedowierzaniem. Podniosłem jedną brew, przekazując mu, jak bardzo nietaktownie się zachowuje, a także jednocześnie by zamaskować moje własne zakłopotanie. W końcu brat Mikeyego uśmiechnął się pod nosem i wrócił do spoglądania na własną szklankę z sokiem, jakby szukał tam na coś odpowiedzi.
Jeśli miałbym go jakoś opisać, polegając na osądzie zewnętrznym, to na pewno był przystojny. Mieścił się w pierwszej dziesiątce tych, których tak postrzegałem. Zielone wpadające w brąz oczy, blada cera, włosy kolorem podchodzące pod smołę. Na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia zbyt zadbanego. Rozciągnięta bluza nie wyglądała na nim najlepiej. Poza tym sądziłem, że jej szary odcień wcale nie jest pierwotnym a raczej nabytym. Za duża koszulka nie pasowała do postury jego ciała. Ogółem wyglądał tak, jakby ubrania, które nosił, nie należały do niego, tylko zostały wyciągnięte z przydrożnej budki Caritasu. Włosy chłopaka nadawały się do strzyżenia, dając ogólne wrażenie narkomańskich, przetłuszczonych strąków. Niby same wady, jednak było w nim coś, co mnie ujęło.
Nagle Way wstał powoli z palcami zaciśniętymi na szklance, po czym odszedł od stołu. Niespiesznie pokonał dystans, który dzielił go od młodszego brata. Wydawało mi się, jakby dokładnie wymierzył każdy ruch, który później wykonał, a słowa, jakie wypowiedział, sprawiały wrażenie planowanych od miesięcy, szykowanych specjalnie na tę okazję. Donna tylko spoglądała ukradkiem, jakby sama czekała na wielki przełom w relacjach sowich dzieci. Miała nadzieję na poprawienie się tego, co, jak zakładam, zostało dawno temu zniszczone.
- Powinieneś się cieszyć, Mikey, że twój starszy braciszek jest już w domu – odezwał się sarkastycznie, chlustając mu sokiem prosto w twarz. Skrzywiłem się nieznacznie, ponieważ parę kropel na mnie poleciało, jednak nie miałem odwagi ich zetrzeć. Blondyn nie był w stanie się ruszyć, niedowierzając zapewne całej tej sytuacji. Niespodziewanie starszy Way nawiązał ze mną kontakt wzrokowy, podając mi pustą szklankę. – W tym domu oszczędzamy wodę i nie brudzimy niepotrzebnie naczyń – oznajmił głosem profesjonalnego pana domu, po czym uśmiechnął się z wdzięcznością i odszedł w głąb mieszkania.


~*~


         Zsunąłem się w dół po drzwiach pokoju z miną wyrażającą kompletne osłupienie. Niczego nie rozumiałem. Po lekach tamten świat miał być dla mnie niedostępny.
On się zabił.
Samobójca.
Nie mogłem go widzieć.
To wbrew zasadom.
- Kim jest ten chłopak? – zapytałem w przestrzeń roztrzęsionym głosem. Liczyłem, że babcia mi odpowie, jednak nic się nie stało. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, ale kobiety nigdzie nie było. – Jesteś tu? – zapytałem, lecz odpowiedziała mi cisza.
         Wstałem ostrożnie, podchodząc chwiejnym krokiem do łóżka. Upadłem na nie całym ciałem i miałem ochotę głośno krzyczeć. Nic się nie zgadzało, dając jednocześnie jedyny logiczny wniosek.
         Frank był człowiekiem.


~*~


         Kiedy Mikey we wściekłości o mnie zapomniał i wybiegł z domu, nie zważając na wszystko, zostałem sam w kuchni z jego matką. Zapanowała niezręczna cisza, którą mogłem chyba okrzyknąć najbardziej niezręczną ze wszystkich, jakich doświadczyłem.
         Patrzyliśmy na siebie chwilę, ale nie wiedzieliśmy, jak zacząć rozmowę. W końcu kobieta z bezsilności westchnęła, a potem usiadła przy stole, ukrywając twarz w dłoniach. W głowie zapaliła mi się lampka, że to ten moment, kiedy przepraszam za kłopot i uciekam, jednak… poczułem, iż jednocześnie nie będzie to na miejscu.
- Przepraszam, że musiałeś być tego świadkiem – wyszeptała nagle pani Way. – Niespodziewane pojawienie się Gerarda nie mogło przynieść nic dobrego.
- Nie musi pani przepraszać, bo tak właściwie… nie mam o tej całej sytuacji jakiegokolwiek pojęcia – odezwałem się nieśmiało. – Mikey nigdy nie wspominał, że ma brata – przestąpiłem z nogi na nogę.
- Słucham?! – podniosła głos kobieta. Jej spojrzenie wyrażało czyste niedowierzanie. – Zabiję gówniarza – powiedziała nagle. – Skończyło się wszystko co dobre. Wiesz może, gdzie mógł pójść? – zapytała z taką złością na twarzy, że bałem się odpowiedzieć. Podejrzewam, że w gniewie zapomniała o możliwości zadzwonienia do syna, lecz nie zamierzałem się odzywać. To była szansa dla mnie.
- Znam parę miejsc, do których ma słabość, więc pójdę go poszukać – zaproponowałem z uśmiechem.
- Mógłbyś? – spojrzała z wdzięcznością. – Byłabym twoją dłużniczką.
- To wtedy już pójdę – kiwnąłem głową w stronę drzwi. – Do widzenia – pożegnałem się, zwiewając czym prędzej do domu.


~*~


         Wyszedłem z sekretariatu, trzymając teczkę z wynikami SATu oraz wszystkimi dyplomami klas, które ukończyłem w zakładzie. Przesyłali stamtąd każdy durny papier, jaki mi się do niczego później nie przyda. Zgodnie z oczekiwaniami – dbają o to, co najmniej ważne. Kobieta w gabinecie wyglądała, jakby dzięki nim dokładnie zapoznała się z kartą mojej domniemanej choroby.
         Pieprzyć ich wszystkich.
         Dzisiaj matka wypuściła mnie pierwszy raz od tygodnia samego z domu, więc miałem co świętować. Ponoć raz na jakiś czas ma sprawdzać, jak sprawuję się wśród społeczeństwa bez leków. Nie mogłem zmarnować takiej okazji, więc planowałem udać się prosto ze szkoły do sklepu po zimne piwo, którego tak bardzo mi brakowało. Realizowałem w głowie ten plan z uśmiechem, kiedy przechodząc obok jednej z klas, zobaczyłem kogoś przez szybę.
         Matt był w swoim świecie. Pisał na tablicy jakieś skomplikowane obliczenia, tłumacząc klasie, jak postępować, aby dotrzeć do prawidłowego wyniku. Zawsze zaskakiwało mnie to, jak potrafi sprawić, że uczniowie naprawdę słuchają tego, co mówi. W takich momentach żałowałem straconych chwil w normalnej szkole. Chciałbym chociaż raz zasiąść w zwykłej ławce pośród zwykłych nastolatków i przepisywać zwykłe rzeczy do zwykłego zeszytu.
         Zapukałem mocno w grube szkło, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. Mężczyzna spojrzał na mnie przez ułamek sekundy, po czym wrócił do działania z tablicy. Otworzyłem usta w niedowierzaniu. Nie rozumiałem, jak śmiał mnie tak bezczelnie zignorować. Chciałem walnąć otwartą dłonią w szybę, żeby pokazać mu, że stoję tu, czekam i nie zamierzam się ruszyć, póki do mnie nie przyjdzie. Powstrzymałem się jednak, kiedy zobaczyłem, że odkłada na bok mazak, sięgając do książki, aby podyktować numery zadań do wykonania.
- Słyszałem już plotki, że cię wypuścili – powiedział, jak tylko pojawił się na korytarzu. Skrzywiłem się. Ani cześć, ani w dupę mnie pocałuj.
- Nie cieszysz się? – zapytałem.
- Cieszę się, Gerard, tylko… - westchnął, spoglądając na podopiecznych. – Nie ty musiałeś znosić Marco przez ostatnie lata. Wszystko się posypało po twoim zniknięciu.
- Mógł mnie odwiedzić. Nie zabroniłem mu przecież.
- Wiesz, że to nie z tobą chce się zobaczyć – Matt posłał mi jeden ze swoich firmowych uśmiechów, które wykonuje, kiedy wbija komuś celowo szpilki. – Skontaktuj się z nim jak najszybciej.
- Na razie nie mogę – spoważniałem. – Matka traktuje mnie jak prawdziwego świra i trzyma ciągle w domu. Dzisiaj wyjątkowo spuściła mnie ze smyczy, żeby zobaczyć czy nasram na trawnik sąsiada.
- Co będzie jeśli nasrasz? – zapytał ze śmiechem.
- Naszprycuje mnie psychotropami i odda do uśpienia – burknąłem. Na chwilę zapanowała między nami cisza. Czułem, że brunet chciał mi coś jeszcze powiedzieć, ale celowo zwlekał, a mnie to irytowało. Jeśli coś się było na rzeczy, chciałem to wiedzieć natychmiast. – Co właściwie dzieje się teraz z Marco? – ułatwiłem mu zrzucenie kamienia z serca, ponieważ to było jasne jak słońce, że myślał o swoim bracie.
- Starałem się go zajmować różnymi sprawami… - zaczął niepewnie. – Wymyślałem, że nie okazuje wystarczająco zainteresowania rodzinie, że ojciec chyba zaczyna chorować. Ogólnie całą stertę bzdur, żeby tylko odciągnąć jego myśli od ciebie, ale od kiedy dowiedział się, że wyszedłeś… - pokręcił głową. Wiedziałem, co ma na myśli. Szalał. A jeśli Marco szalał, to oznaczało, że niejedna osoba straciła przez niego w tym czasie życie. – Tęskni za matką – dokończył Matt, jakby chciał go usprawiedliwić. On sam nie mógł nic zrobić. Jest tylko zwykłym nauczycielem. Na własne życzenie odsunął się od rodzinnego interesu. Gdyby teraz zaczął w cokolwiek ingerować, musiałby zostać w mafii na zawsze, a miał co do stracenia. Rodzina to dla Włochów najwyższa wartość.
- Rozumiem to wszystko – odpowiedziałem tylko. Nie miałem tutaj nic do dodania. Znałem sytuację doskonale, lecz nie mogłem jej zmienić, byłem uziemiony. Dwudziestoletni koń zamknięty w pokoju przez mamusię. Kurwa, z taką sytuacją tylko do jakiegoś programu na MTV.
- W ogóle co ciebie tam trzymało tak długo? – zapytał, ponownie na mnie spoglądając. – Trzy lata, stary?
- Dwa z kawałkiem – poprawiłem go subtelnie.
- Daj spokój. Gdybyś chciał, to wyszedłbyś po siedmiu miesiącach – spojrzał na mnie ze zwątpieniem, ignorując całkowicie to, co wcześniej powiedziałem. Przewróciłem oczami.
- Bawiłem się w udawanie psychola, żeby zdać teraz do szkoły aktorskiej – zakpiłem, starając się ukryć, jak potężną lawinę złych wspomnień wywołał swoimi słowami.
- Tajemnica? – domyślił się.
- Powiedzmy.
- Po co w ogóle przyszedłeś do szkoły? – zmienił szybko temat, wiedząc, że i tak więcej nic nie wskóra. Pomachałem mu teczką przed nosem.
- Papiery potwierdzające, że nigdy mnie tu nie było, a skończyłem szkołę – powiedziałem tonem osoby, która wygrała życie, stale się obijając.
- Dobra, wracam do klasy – zakomunikował nagle. – Spodziewaj się wieczorem Izzy – dodał na odchodne. – Ma część twoich rzeczy, które… no, należało schować.
- Okej – zaśmiałem się szczerze. Jego unikanie terminologii związanej z firmą mnie niezmiernie bawiło.


~*~


         Od dłuższego czasu Mikey unikał ze mną rozmowy na wszelkie dostępne sposoby. Nie chodził do szkoły, kazał mamie mówić, że jest śmiertelnie chory. Tylko raz rozmawiał ze mną przez telefon i ze wstydem przyznał, że jego brat przez trzy lata siedział w zakładzie psychiatrycznym. Lekarze orzekają, że wszelkie oznaki jego choroby już minęły, jednak Way twierdzi, że raz psychol – do końca życia psychol. Nie chciał zdradzić powodu, dla którego Gerard został umieszczony w takiej placówce, ale niezbyt mnie to też obchodziło, dlatego nie naciskałem.
         Wyglądałem przez okno kuchenne, skąd miałem idealny widok na ganek domu Wayów. Nigdy nie sądziłem, że skorzystam z podobnej dogodności, ale nadarzyła się ku temu idealna sposobność. Nic tak nie pobudza wścibskości jak nowy sąsiad.
         Gerard stał na werandzie i opierał się o jeden z jej filarów tuż przy schodach prowadzących do domu. Palił spokojnie papierosa, spoglądając na osiedle skąpane w kolorach letniego wieczoru. Zdążyłem zauważyć, że ten zasrany taras to najdalej wysunięte miejsce na tej ziemi, gdzie mógł dotrzeć sam. Współczułem mu, ponieważ nie dostrzegałem w nim ani trochę z wariata. Oczywiście istniało prawdopodobieństwo, że się myliłem, ale widziałem w swoim życiu wielu pojebów i Way raczej się do nich nie zaliczał. Czułem, że Mikey sam też nie był bez winy. Mój przyjaciel na pewno ma coś za skórą, ale na chwilę obecną nie umiałem powiedzieć, co to dokładnie jest.
         Nagle przed domem sąsiadów pojawiła się jakaś dziewczyna. Głowę dałbym sobie uciąć, że gdzieś już ją widziałem i to nie była szkoła, ale nie umiałem przywołać konkretnego miejsca oraz czasu naszego rzekomego spotkania. Blondynka miała na sobie wyciągnięty sweter oraz szorty, najwyraźniej nie zważając na dość chłodny wieczór. Mimo dużego, czarnego plecaka na ramieniu, dość sprawnie rzuciła się na Gerarda, owijając rękoma jego szyję niczym anakonda dusząca swoją ofiarę. Czarnowłosy jedynie zaczął się śmiać, wyrzucając niedopałek fajki na trawnik przed domem, po czym klepnął ją w tyłek. Dziewczyna nie zastanawiała się długo, przywalając mu z liścia tak mocno, że aż sam się skrzywiłem, będąc jedynie zwykłym obserwatorem z dystansu. Blondynka weszła bez ceregieli do jego domu, zostawiając Gerarda trzymającego się za twarz na ganku. Jej swoboda dała mi do zrozumienia, że ta dwójka najwyraźniej zna się już od dłuższego czasu. Musiałem to sobie mocno zanotować gdzieś w głowie.
         Poczułem lekkie klepnięcie w ramie, co zmusiło mnie do odwrócenia głowy od domu Wayów i zwrócenia uwagi na swoją mamę, która inaczej nie mogła wymagać ode mnie atencji.
- Dlaczego sterczysz tu sam jak palec? – zapytała pokazując na migi.
- Spokojnie – uśmiechnąłem się, odgarniając jej włosy z policzka. – Po prostu znalazłem w końcu coś, co mnie zainteresowało.


~.~


                Także to byłby pierwszy rozdział mojego nowego opowiadania. W razie pytań zapraszam tradycyjnie do Kącika z pytaniami. Mam nadzieję, że zainteresowałam Was choć trochę :3

4 komentarze:

  1. To co piszesz jest bardzo ciekawe, ale takie tajemnicze, zagmatwane i frustrujące! Zawsze muszę wszystko czytać drugi raz, żeby zrozumieć i poukładać fakty.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem zachwycona! No cuuuudooo! ^^
    Strasznie ciekawy rozdział.
    Z niecierpliwością czekam na następny! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział fajny; ciekawy, tajemniczy. We znaki daje się jednak moja niecierpliwa natura; Czemu przekazane informacje są szczątkowe?! ;-; Chciałabym wiedzieć więcej już, a tak pozostaje mi czekanie i rozważanie wielu z możliwych opcji oraz tworzenie niezliczonych scenariuszy co do dalszej części historii ;-;
    Czekam na następny rozdział i... Mam nadzieję, że będą krótkie przerwy między dodawaniem kolejnych części - wtedy całość nie "rozjeżdża się" ;) Życzę weny i... wytrwałości! ^^

    PS. Najbardziej mnie zdziwiło to, że na dzień dobry poczułam złość na Gerarda - mam nadzieję, że nie znalazłam antypatii w tym tworze xD

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozdział świetny. Nie mogę doczekać się następnego. Oby był mniej tajemniczy niż ten.
    Weny ! :*
    xoxo

    OdpowiedzUsuń