niedziela, 20 września 2015

Take Care of My Soul

X1



                Patrzyłem tępym wzrokiem na kartkę pełną pustych luk, które miałem wypełnić swoim pismem.
Deklaracja na uczestnictwo w życiu piekła.
Także jeżeli jeszcze dziesięć minut temu miałem jakiekolwiek wyrzuty sumienia, ponieważ nie pożegnałem się z mamą i odszedłem z holu, nie obróciwszy się ani razu, teraz one zniknęły już zupełnie. Przestałem żałować któregokolwiek z moich negatywnie nacechowanych zachowań.
         Ankieta mówiła, że mam do wyboru jeden z dwóch proponowanych dni w roku na wyjście poza budynek do ogrodu. Zwiedzanie rozrzedzonych krzaczków przy ogrodzeniu oraz inne takie super atrakcje turystyczne. Sanepid zapewne kochał podobne widoki rodem z pocztówki od więźnia obozu koncentracyjnego. W końcu zdrowo jest lampić się w zieleń.
Raz w roku.
Nie wiedziałem, czy powinienem się śmiać czy może jednak płakać. Wyglądało mi to jednak na fakt, że tutaj trzymają ludzi pod ścisłym nadzorem i liczą na to, że się zakisimy jak ogórki z braku świeżego powietrza, aż rodzice po latach odbiorą z zakładu pieprzone pikle.
Rozważyłem wszelkie za i przeciw wyboru, którego zamierzałem dokonać. Po ostatecznym podsumowaniu wniosków, zaznaczałem czternastego lutego, ponieważ w miesiącu zimowym mniej ludzi będzie chciało wychodzić niż latem. Perspektywa ogólnego doświadczenia motywu vanitas w naturze raczej nie zawiera optymistycznego wydźwięku. Stwierdziłem jednak, że poczuję się stokroć lepiej, jeśli zauważę, że prócz mnie umiera również coś innego.
Pięć minut później szedłem już wąskim, ciemnym korytarzem za pielęgniarką, trzymając mocno uchwyt swojej torby. Te mury napawały mnie bezbrzeżnym lękiem. Na samą myśl, że mam tutaj spędzić najlepsze lata swojego życia, trafiał mnie szlag. Ośrodek ten posiadał niesamowicie klaustrofobiczną budowę, jakby jego układ miał na celu pogłębienie chorób pacjentów zamiast ich eliminacji. Ściany sprawiały wrażenie obserwujących nasze ruchy strażników, budując w psychice uczucie początkowego stadium paranoi. Powietrze było nasiąknięte nieufnością oraz paniką. Obawiałem się tego, że mogę już stąd nigdy nie wyjść, a jeśli jednak wypuszczą mnie na wolność, będę znacznie bardziej spaczony niż jestem teraz.
- To twój pokój – oznajmiła kobieta, otwierając metalowe, szare drzwi tylko jej znanym kodem. – Oddaj mi bagaż, bo zupełnie nie będzie ci już potrzebny, stroje mamy tutaj jednolite – dodała, zaprzeczając zupełnie temu, co było napisane na stronie ośrodka. Nie rozumiałem tego wszystkiego. Atmosfery rodem z Alcatraz. Brunetka wyjęła mi torbę z bezwładnej ręki. – Kolacja jest o siedemnastej – powiedziała na koniec, po czym zostawiła mnie samego w beznadziejnie szarym pokoju.
         Przestrzeń pomieszczenia zajmowały dwa dwupiętrowe łóżka, z czego żadne nie było zajęte. Nie chciałem nawet myśleć o ludziach, którzy wygniatali swoimi ciałami te prześcieradła ani o tym, co się z nimi stało, że już tego nie robią. Gdyby moja wyobraźnia na stałe zakodowała sobie, że capi tu śmiercią, zacząłbym wszędzie widzieć trupy. Schizofrenia gwarantowana.
         Podszedłem powoli do jednego z dolnych łóżek i opadłem cieżko na materac. Zastanawiałem się, ile czasu przyjdzie mi spędzić w tym wariatkowie, ponieważ już miałem go dość. Nijakość tej placówki wywoływała stany depresyjne. Pokój pozbawiony barw zabija kreatywność, pozostawiając w głowie jedynie ciemne odcienie wypranej szarości. Świat postrzegany w czarno-białych barwach niczym przedwojenne zdjęcia to świat bez uczuć. Brak emocjonalizmu tworzy potwory, które hodowane w klatce po jej opuszczeniu zaczną siać spustoszenie, póki ktoś ponownie nie zabierze im wolności. To nie człowiek stanowi o swoim zepsuciu a ludzie, którzy zabijają jego indywidualizm.
         To miejsce przyprawiało mnie o tak głębokie rozkminy życiowe, że przy dobrych wiatrach za miesiąc mógłbym być już niezrozumianym w świecie poetą, który zyska sławę po śmierci. Tak zawsze się dzieje z artystami. Zgon dla większej idei.
         Wartki potok filozoficznych rozważań mnie nie opuszczał, póki nie poczułem cudzych palców zaciskających się na mojej kostce.
- Bu – coś huknęło pode mną, wydzierając mi z gardła potworny wrzask. Zerwałem się na równe nogi, uciekając w przeciwny róg pomieszczenia. Serce waliło mi jak szalone, a strach wcale nie ustępował wraz z upływającym czasem. Nagle zobaczyłem wyłaniające się spod łóżka ręce, a następnie głowę osoby, która tam się schowała. Chłopak spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem i pomachał na przywitanie paroma palcami. – Jestem Luke - przedstawił się, starając wyciągnąć na powierzchnię resztę swojego ciała, ale mu to nie wychodziło.
- Gerard – szepnąłem, czując, że stopniowo napięcie ze mnie uchodzi. Brunet opadł całą klatką piersiową na posadzkę, z plaskiem uderzając o nią twarzą. Spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem, rozpłaszczając policzek na zimnej płycie.
- Pomożesz mi stad wyjść? – zapytał niewyraźnie. – Chyba się zaklinowałem.




~.~

                Tak, to nie jest rozdział, ale stanowi cześć opowiadania. Otóż co trzy rozdziały będę wplatać takie coś, co stanowi kartkę pamiętnika z psychiatria Gerarda XDDDD


1 komentarz:

  1. Na początku czytania nie ogarniałam, o co chodzi, ale podoba mi się to c:

    OdpowiedzUsuń