X1
Patrzyłem
tępym wzrokiem na kartkę pełną pustych luk, które miałem wypełnić swoim pismem.
Deklaracja
na uczestnictwo w życiu piekła.
Także
jeżeli jeszcze dziesięć minut temu miałem jakiekolwiek wyrzuty sumienia,
ponieważ nie pożegnałem się z mamą i odszedłem z holu, nie obróciwszy się ani
razu, teraz one zniknęły już zupełnie. Przestałem żałować któregokolwiek z
moich negatywnie nacechowanych zachowań.
Ankieta
mówiła, że mam do wyboru jeden z dwóch proponowanych dni w roku na wyjście poza
budynek do ogrodu. Zwiedzanie rozrzedzonych krzaczków przy ogrodzeniu oraz inne
takie super atrakcje turystyczne. Sanepid zapewne kochał podobne widoki rodem z
pocztówki od więźnia obozu koncentracyjnego. W końcu zdrowo jest lampić się w
zieleń.
Raz
w roku.
Nie
wiedziałem, czy powinienem się śmiać czy może jednak płakać. Wyglądało mi to jednak
na fakt, że tutaj trzymają ludzi pod ścisłym nadzorem i liczą na to, że się
zakisimy jak ogórki z braku świeżego powietrza, aż rodzice po latach odbiorą z
zakładu pieprzone pikle.
Rozważyłem
wszelkie za i przeciw wyboru, którego zamierzałem dokonać. Po ostatecznym
podsumowaniu wniosków, zaznaczałem czternastego lutego, ponieważ w miesiącu
zimowym mniej ludzi będzie chciało wychodzić niż latem. Perspektywa ogólnego doświadczenia
motywu vanitas w naturze raczej nie zawiera optymistycznego wydźwięku.
Stwierdziłem jednak, że poczuję się stokroć lepiej, jeśli zauważę, że prócz
mnie umiera również coś innego.
Pięć
minut później szedłem już wąskim, ciemnym korytarzem za pielęgniarką, trzymając
mocno uchwyt swojej torby. Te mury napawały mnie bezbrzeżnym lękiem. Na samą
myśl, że mam tutaj spędzić najlepsze lata swojego życia, trafiał mnie szlag.
Ośrodek ten posiadał niesamowicie klaustrofobiczną budowę, jakby jego układ
miał na celu pogłębienie chorób pacjentów zamiast ich eliminacji. Ściany
sprawiały wrażenie obserwujących nasze ruchy strażników, budując w psychice
uczucie początkowego stadium paranoi. Powietrze było nasiąknięte nieufnością
oraz paniką. Obawiałem się tego, że mogę już stąd nigdy nie wyjść, a jeśli
jednak wypuszczą mnie na wolność, będę znacznie bardziej spaczony niż jestem
teraz.
- To twój pokój – oznajmiła kobieta,
otwierając metalowe, szare drzwi tylko jej znanym kodem. – Oddaj mi bagaż, bo
zupełnie nie będzie ci już potrzebny, stroje mamy tutaj jednolite – dodała,
zaprzeczając zupełnie temu, co było napisane na stronie ośrodka. Nie rozumiałem
tego wszystkiego. Atmosfery rodem z Alcatraz. Brunetka wyjęła mi torbę z
bezwładnej ręki. – Kolacja jest o siedemnastej – powiedziała na koniec, po czym
zostawiła mnie samego w beznadziejnie szarym pokoju.
Przestrzeń
pomieszczenia zajmowały dwa dwupiętrowe łóżka, z czego żadne nie było zajęte.
Nie chciałem nawet myśleć o ludziach, którzy wygniatali swoimi ciałami te
prześcieradła ani o tym, co się z nimi stało, że już tego nie robią. Gdyby moja
wyobraźnia na stałe zakodowała sobie, że capi tu śmiercią, zacząłbym wszędzie
widzieć trupy. Schizofrenia gwarantowana.
Podszedłem
powoli do jednego z dolnych łóżek i opadłem cieżko na materac. Zastanawiałem
się, ile czasu przyjdzie mi spędzić w tym wariatkowie, ponieważ już miałem go
dość. Nijakość tej placówki wywoływała stany depresyjne. Pokój pozbawiony barw
zabija kreatywność, pozostawiając w głowie jedynie ciemne odcienie wypranej
szarości. Świat postrzegany w czarno-białych barwach niczym przedwojenne
zdjęcia to świat bez uczuć. Brak emocjonalizmu tworzy potwory, które hodowane w
klatce po jej opuszczeniu zaczną siać spustoszenie, póki ktoś ponownie nie
zabierze im wolności. To nie człowiek stanowi o swoim zepsuciu a ludzie, którzy
zabijają jego indywidualizm.
To
miejsce przyprawiało mnie o tak głębokie rozkminy życiowe, że przy dobrych
wiatrach za miesiąc mógłbym być już niezrozumianym w świecie poetą, który zyska
sławę po śmierci. Tak zawsze się dzieje z artystami. Zgon dla większej idei.
Wartki
potok filozoficznych rozważań mnie nie opuszczał, póki nie poczułem cudzych
palców zaciskających się na mojej kostce.
- Bu – coś huknęło pode mną,
wydzierając mi z gardła potworny wrzask. Zerwałem się na równe nogi, uciekając
w przeciwny róg pomieszczenia. Serce waliło mi jak szalone, a strach wcale nie
ustępował wraz z upływającym czasem. Nagle zobaczyłem wyłaniające się spod
łóżka ręce, a następnie głowę osoby, która tam się schowała. Chłopak spojrzał
na mnie z szerokim uśmiechem i pomachał na przywitanie paroma palcami. – Jestem
Luke - przedstawił się, starając wyciągnąć na powierzchnię resztę swojego
ciała, ale mu to nie wychodziło.
- Gerard – szepnąłem, czując, że
stopniowo napięcie ze mnie uchodzi. Brunet opadł całą klatką piersiową na
posadzkę, z plaskiem uderzając o nią twarzą. Spojrzał na mnie błagalnym
wzrokiem, rozpłaszczając policzek na zimnej płycie.
- Pomożesz mi stad wyjść? – zapytał
niewyraźnie. – Chyba się zaklinowałem.
~.~
Tak, to nie jest rozdział, ale stanowi cześć opowiadania.
Otóż co trzy rozdziały będę wplatać takie coś, co stanowi kartkę pamiętnika z psychiatria
Gerarda XDDDD
Na początku czytania nie ogarniałam, o co chodzi, ale podoba mi się to c:
OdpowiedzUsuń