5
Chciałem,
żeby człowiek taki jak Gerard Way zginął w tym momencie i zniknął z mojej
pamięci, nigdy nawet nie dostając szansy stanięcia na drodze, którą podążam.
Czułem się jak dziwka, która dała dupy pierwszemu lepszemu facetowi spotkanemu
na ulicy. Jeszcze całkiem za darmo. Trząsłem się na samą myśl o tym, co przed
chwilą miało miejsce i wezbrała we mnie silna chęć zapadnięcia się głęboko pod
ziemię. Najbardziej bolał mnie fakt, że seks z czarnowłosym naprawdę sprawił mi
przyjemność. Uczucie brudu ciała było dzięki temu jeszcze silniejsze.
Przez
ostatnie tygodnie poznałem go naprawdę dobrze. Zaznajomiłem się z każdym jego
ruchem, mogąc od razu powiedzieć czy jest on rutynowy, czy może warto go zapisać
w pamięci jako nowy. Siłą rzeczy jeśli poznajesz kogoś dobrze, zaczynasz żywić
w stosunku do niego jakieś uczucia. (Nawet kamień w ogrodzie, który stoi w tym
samym miejscu przez parę lat, staje ci się dziwnie bliski do tego stopnia, że
gdyby ktoś go ukradł, odczułbyś pustkę.)
Kiedy
nie podoba ci się zachowanie tej osoby, zaczynasz tracić do niej sympatię.
Kiedy
słowa tej osoby cię wkurzają, zaczyna cię irytować.
Kiedy
uznajesz gesty tej osoby za znośne, twój stosunek do niej staje się neutralny.
Kiedy
ta osoba robi coś, co ci imponuje, odkrywasz, że ją lubisz.
Wiem
o Gerardzie sporo, lecz ciągle miałem wrażenie, że nie poznałem pełni jego
osobowości. Według akt Marco, Way niejednokrotnie zabijał, torturował i
zabawiał się ludzkim życiem. Traktował przesłuchania jak tanią formę rozrywki,
która pozwala mu się odstresować czy wyciszyć. Profil psychologiczny takiego
człowieka raczej nie zalicza się do kategorii miłego pana z sąsiedztwa, który z
uśmiechem wyprowadza psa i przycina róże przed domem. To sprawiło, że zacząłem się
zastanawiać, co robię źle, że tego jeszcze nie dostrzegłem. Chłopak nie
wyglądał na mordercę. Może zachowywał się niekiedy zadziornie, palił, pił, nie
otwierał starszym paniom drzwi do supermarketu, ale nigdy w życiu nie
podpisałbym jego profilu jako zabójcy.
Nie
zatrzymałem tego, co czuję, ponieważ nie zauważyłem momentu, w którym to się
stało.
Nie
zauważyłem, kiedy Gerard zwyczajnie zaczął mi się podobać.
Ta
wizja w ogóle nie przypadła mi do gustu. Nie miałem życia, w którym mogłem
znaleźć miejsce na miłość. Nic takiego jeszcze się we mnie nie narodziło, ale
wiedziałem, że jeśli nadal będę musiał obserwować czarnowłosego, może stać się
najgorsze. Po incydencie na plaży, byłem jeszcze bardziej narażony na upadek.
Musiałem jakoś zatrzymać ten cały proces, a nawet nie liczyłem na pomoc ze
strony obiektu zainteresowania. On miał to wszystko zapewne zbyt głęboko w
swojej egoistycznej dupie, bo jego ignorancje to zdążyłem całe szczęście
dostrzec już na pierwszym miejscu.
Podszedłem
za scenę, gdzie chłopaki zanosili wzmacniacze do przyczepy i chowali cały
sprzęt. Miałem dosłownie ochotę się popłakać. Nie chciałem czuć tej
przyjemności. Pragnąłem nienawidzić Gerarda, zapomnieć o tym, że mu uległem,
nie stawiając większego oporu.
- Ej, Frank – poczułem, jak ktoś
łapie mnie za łokieć. – Gdzie ty się podziewałeś? – zapytał Seth z szczerze
zmartwioną miną. Przyjrzałem mu się dokładnie, chcąc wchłonąć jego opanowanie
oraz troskę. – Zniknąłeś tak nagle, co
wyglądało, jakbyś poszedł do domu bez pożegnania.
- Przepraszam – szepnąłem, nie
spuszczając z niego wzroku. Chłopak był dla mnie czymś tak cudownie znajomym,
że nie mogłem oprzeć się pokusie i po prostu mocno się w niego wtuliłem. Seth
nie zwlekał długo, szybko zamykając mnie w ciepłym uścisku. Strasznie mi go
brakowało, ponieważ dawniej zawsze był przy mnie, kiedy go potrzebowałem. Mimo
wszystko czułem się źle z własnymi myślami, bo nie dotyczyły one jego. Wszystkie
zostały wiele metrów za mną gdzieś na chłodnym brzegu oceanu.
- Stało się coś? – zapytał cicho tak,
żebym tylko ja mógł to usłyszeć. Nie chciał martwić innych. Jak zawsze myślał o
każdym poza sobą. Odwiecznie podziwiałem w nim ten altruizm, jednak nierzadko
również go kompletnie nie rozumiałem. Celem człowieka jest przeżycie, dlatego
egoizm stanowił dla mnie odruch naturalny.
- Nic a nic – skłamałem, przymykając
oczy. – Dlaczego pytasz?
- Bo się trzęsiesz, Iero – westchnął
ciężko. Oboje dobrze wiedzieliśmy, że kłamię, ale Seth zawsze wtedy milczał.
Odwiecznie
mnie zastanawiało, ile razy miał ochotę mi coś powiedzieć, a zatrzymał to dla siebie.
Ile
razy czuł, że nie mówię mu prawdy i tego nie wypominał.
Ile
razy chciał wszcząć kłótnie i się powstrzymywał.
Ile
razy pragnął zdzielić mnie w łeb z irytacji i nie podniósł nawet ręki.
Muzyk
jest na pewno wymarzonym chłopakiem niejednej dziewczyny. Faceta z pewnością
również. Tylko ja jestem na tyle niewdzięczny, żeby tego nie docenić. Teraz w
pełni dostrzegałem, że naprawdę na niego nigdy nie zasługiwałem. Pomoc, którą
zawsze ofiarowywał, wywoływała we mnie wieczne wyrzuty sumienia. Żyłem w poczuciu,
że nie mam mu się jak odwdzięczyć. Że ciągle coś biorę i nigdy nie daję nic w
zamian. To mnie wykańczało. Dlatego nasz związek był spisany na straty. Teraz
jednak znów czerpałem od niego ciepło, szukając pocieszenia po innym facecie.
Naprawdę czułem się jak gówno. Ostatni śmieć. I nie umiałem temu zaradzić.
Byłem
jedną z tych kobiecych postaci książkowych, które ignorują dobrobyt oraz
spokój. Ładują się wiecznie w tarapaty, a na końcu powieści i tak wybierają
tego drugiego, przez którego najwięcej płakały. Tendencyjność podobnych
historyjek zawsze mnie śmieszyła, jednak jednocześnie przez zasłonę tej
śmieszności, dostrzegałem pewną dozę jej prawdziwości. Tak zwany paradoks
życia.
- Mówiłeś, że wyjeżdżacie wieczorem?
– zapytałem słabym głosem po pewnym czasie milczenia.
- Tak – odparł cicho, kładąc swoją
brodę na mojej głowie. Znów byłem ciekawy, o czym myśli i jak zwykle nie miałem
do tego dostępu. Chłopak nigdy nie chciał się tym z nikim dzielić. Może to i
lepiej, a może gorzej. Ciężko to ocenić.
- Mogę u was przenocować, prawda? –
szepnąłem. Naprawdę nie chciałem być dzisiaj sam. W pustym pokoju byłbym zdany
na własne myśli, a to jest zdecydowanie ostania rzecz, której teraz
potrzebowałem. Nie ma nic gorszego od nieprzeniknionej ciemności otaczającej
całe ciało oraz kąsających wyrzutów sumienia, jakie się z niej wyłaniają.
- A wyobrażasz sobie, że mógłbym ci
tego odmówić? – zaśmiał się cicho, wywołując tym samym nikły uśmiech na moich
ustach. Nigdy nie byłem mu tak wdzięczny jak właśnie teraz.
~*~
Pierwszą
rzeczą, o której pomyślałem z samego rana były słowa This is gonna be the end of me z kawałka Apocalypticy. Nie
docierało do mnie, jak mogłem być aż tak głupi, żeby pchać kutasa w dzieciaka z
sąsiedztwa. Dzieciaka z sąsiedztwa, który był przyjacielem mojego brata
konfidenta. Combo, kurwa. Combo, mówię.
Człowiek
myśli, że dwadzieścia lat życia to wystarczający okres czasu, aby nabyć
doświadczenia życiowego. Wiem, że kiedy się pali, nie wchodzę w to ciepłe i
błyszczące coś, tylko uciekam od ognia jak najdalej. Jeśli czegoś bardzo
pragniesz, a jest to złe oraz nieosiągalne – nie powinieneś tego robić, bo mogą
wyniknąć z takiego posunięcia nieprzyjemne konsekwencje.
Zachciało ci się staruchu siedemnastoletniej
dupy, pomyślałem z rozgoryczeniem.
Mimo
wszystko, mimo tych wielu sprzeciwów z mojej strony, mózg jak na złość ciągle
przywoływał mi w wyobraźni widziane przez parę sekund oczy Franka. Znajomo
nieznajome tęczówki, ponieważ poza faktem, że historia lubiła się w moim
przypadku powtarzać, ta była całkiem inna. Nie umiałem dokładnie nakreślić
tego, co się zmieniło. To po prostu było. Było inne.
Ten
brunet jest tamtym brunetem.
Ten
siedemnastolatek nie jest tym siedemnastolatkiem sprzed trzech lat.
Ten
wytatuowany dzieciak nie jest tym dzieciakiem bez tatuaży.
Ten
zwykły sąsiad nie jest tym niezwykłym współlokatorem.
Ten
Frank nie jest tamtym Lukiem.
Ale
wciąż…
Wciąż
nie dawały mi spokoju jego oczy.
Widziałem
w nich radość i kpinę. Takie ludzkie emocje, których od dawna nie
doświadczałem. A chłopak kpił z mojej niezdarności, lecz zdecydował się pomóc,
nie wytykając tego w oczywisty sposób.
Kolejna
oznaka człowieczeństwa.
Śmiał
się. I nie obchodziło mnie, że śmiał się ze mnie. To było na swój sposób
całkiem przyjemne. Wiedzieć, że komuś sprawia się radość samym swoim
istnieniem.
Całokształt
tej jednej rozmowy z brunetem sprawił, że chciałem znów z nim porozmawiać.
Czułem, że on jest moją szansą na rozliczenie z przeszłością. Jakby los dawał mi
jeszcze jedno życie w grze. Bonus, dzięki któremu mogę dokończyć misję i zrobić
rzeczy, których nie zdążyłem wcześniej.
Jednak
nie mogłem tego zrobić. To byłoby niewłaściwe. Oszukiwałbym zarówno siebie jak
i jego, a nie chciałem dopuścić do podobnej sytuacji. Obiecałem sobie, że
nikogo nigdy więcej nie skrzywdzę.
Nie
zadam bólu miłością.
Nie
zostawię ran po głupiej chęci bycia lepszym niż jestem w rzeczywistości.
Nie
doprowadzę do czyjejś śmierci, uciekając od bycia mordercą.
Musiałem
zaakceptować teraźniejszość.
Uciec
od przeszłości.
Przestać
rozdrapywać dawne rany.
Pozwolić
strupom zamienić się w blizny.
Wrócić
do stanu sprzed pójścia do ośrodka.
Stać
się Gerardem Wayem, którego boją się inni.
Brać
bez pozwolenia.
Brać
siłą.
Brać.
Bez
względu na konsekwencje.
~*~
Marco
zadzwonił do mnie akurat wtedy, kiedy robiłem ważne zakupy dla mamy w
supermarkecie. Musiałem zostawić wszystkie produkty w koszyku na środku alejki
i biec, ponieważ doskonale wiedziałem, jak szef nie lubi czekać. Irytował mnie
ten fakt, że muszę być na każde zawołanie i o każdej porze, aby nie narazić się
na jego gniew, który prowadzi do nagłego zgonu.
Wybiegając
ze sklepu, zadzwoniłem do mamy, aby oznajmić jej, że dostałem telefon z pracy.
Nie miała innego wyboru prócz niemego wyrażenia zrozumienia poprzez puknięcie w
głośnik. Zapewniłem, że jak tylko się uwolnię, przyniosę jej wszystko, czego
potrzebuje. Puknęła dwa razy.
Kiedy
zdecydowaliśmy się na skorzystanie z pomocy
Marco, dobrze wiedzieliśmy, z czym owa pomoc
się wiąże. Nie mogliśmy narzekać, bo żyło nam się teraz o wiele lepiej , jednak
poczucie niesprawiedliwości ze strony świata pozostało nadal tak samo silne jak
półtora roku temu. W każdym wymiarze występowała po prostu drabina społeczna z
wyraźna hierarchią. My byliśmy na szczeblu pasożytów, które żyją z łaski
wielkich panów i dziękują im za to, że dostali szansę przetrwania w
ekosystemie. Trochę smutna taka egzystencja, ale liczyło istnienie same w
sobie. Jeśli karma jest prawdziwą rzeczą, mojemu następnemu wcieleniu powinno
żyć się chyba trochę lepiej, choć nie jestem wcale dobrym człowiekiem. Po
prostu widziałem gorszych ludzi.
Raz
nawet spotkałem prawdziwą bestię.
Kiedy
dotarłem na miejsce, uśmiechnąłem się do Vernona jak zawsze, chociaż doskonale
widziałem, że i tak nie odwzajemni mojej sympatii. Naprawdę go szanowałem i
lubiłem. Przez tyle lat był wierny Marco i widziałem, że czasami męczy go
niezdrowa sytuacja oraz miejsce pracy. Cicho mu współczułem, starając się jakoś
dodać otuchy przynajmniej miłym słowem. Na więcej nie było mnie stać, bo też
miałem swoje problemy, więc postanowiłem już dawno temu, że nie będę się
angażował w te innych.
- Szef czeka – oznajmił spokojnie jak
zawsze, otwierając mi drzwi. Dał przez to do zrozumienia, że Perez oczekuje
mnie osobiście. Przełknąłem ślinę, ponieważ nie zdarzało się to często. Byłem w
gabinecie Marco może zaledwie trzy razy przez ostatni rok. Nasze sprawy i
zlecenia zazwyczaj załatwialiśmy w pośpiechu w terenie lub salkach przesłuchań
czy przez Vernona. Biuro było do omawiania spraw istotnych oraz poważnych,
dlatego nieco się przeraziłem.
Przekroczyłem
nieśmiało próg, starając się ukryć zdenerwowanie oraz spowodowane tym
roztargnienie. Nie mogłem wyjść na osobę roztrzepaną. Najlepiej dla mnie by
było, gdybym nauczył się zachowywać zimną krew, utrzymywać pokerową twarz i na
dodatek zabijać innych bez mrugnięcia oka. Jednak ja nigdy taki nie byłem, a
także szczerze wątpiłem, abym kiedykolwiek taką osobą się stał. Zostałem
wychowany dobrze, mimo ciężkiego dzieciństwa, więc jakikolwiek akt przemocy nie
przychodził mi łatwo. Niekiedy nawet oglądanie przesłuchań sprawiało mi
psychiczny ból. Każdy chyba już wiedział, że kompletnie nie pasuję do tego
miejsca, ponieważ do niczego się nie nadawałem. Powód, dla którego szef nadal
mnie tutaj trzymał, wciąż był dla mnie tajemnicą, o której wyjawienie nie
zamierzałem bynajmniej pytać.
- Jestem – powiedziałem bez
powitania, które zazwyczaj chyba ofiarowuje się swojemu pracodawcy. Cóż, to na
pewno nie była zwykła praca, także nie oczekiwałem warunków chociaż w
minimalnym stopniu porównywalnych do tych panujących chociażby w zwykłej
firmie.
- Jak zwykle na czas – powiedział z
lekkim westchnieniem, poprawiając zegarek na swoim nadgarstku. Kiedyś byłem
ciekawy, ile taki sprzęt może kosztować, dlatego poszedłem do sklepu z drogą biżuterią,
aby chociaż orientacyjnie się rozejrzeć. Zakładałem, że ten Pereza był na pewno
o wiele droższy od takich z wystawy. Po sprawdzeniu ceny, wiedziałem, że
choćbym pracował ciężko parę lat, na pewno nie byłoby mnie na niego stać. – Co
z tobą zrobić? Myślałem nad tym długo – zaczął powoli, nie patrząc na mnie ani
razu. Byłem mu za to w duchu głęboko wdzięczny, ponieważ jego wzrok mnie
szczerze przerażał. Jeden z tych zimnych i morderczych nawet jeśli omawiane
były sprawy przyjemne. Spojrzenie bez pozytywnych emocji. – Ostatecznie
zadecydowałem, że oddaje ciebie w ręce Stevena – klasnął w dłonie, podkreślając
nieuchronność tego zdarzenia.
Zamarłem.
Steve.
Znałem
go tylko z opowieści, lecz to nie była osoba, którą kiedykolwiek chciałbym
spotkać nawet w jasnej uliczce z tłumem ludzi. Nigdy osobiście go nie spotkałem
oczywiście, bo pracuje w pojedynkę na najniższym piętrze budynku, który wszyscy
nazywają piwnicą. Nie jestem pewien,
czy ktokolwiek prócz szefa i Stevea ma tam wstęp. Aby dostać się do środka,
trzeba znać specjalny kod, więc naturalnie o rzeczach, które dzieją się za
drzwiami piwnicy również powstały legendy. Wszystkie mnie przerażały. Dostać
się do piwnicy znaczy umrzeć. Tylko tyle wiedziałem na pewno.
- Dlaczego? – zapytałem słabym
głosem. – Zrobiłem coś źle? – wydusiłem z siebie. – Wydawało mi się, że
wykonuję swoje zadania poprawnie. Każde zgodnie z poleceniem – zacząłem powoli
panikować. Tutaj nawet nie chodziło o moje nędzne życie. Nie chciałem zostawiać
mojej mamy samej sobie. Dopiero znalazła pracę za grosze z łaski, ponieważ
osoba niema nie była najbardziej poszukiwanym pracownikiem. Bałem się o jej
przyszłość i to, jak poradzi sobie bez pomocy z zewnątrz.
- Naprawdę masz nasrane w gacie! –
Marco zaczął się histerycznie śmiać, uderzając dłonią w blat, jakby opowiedział
kawał roku. Perez był nieobliczalny i trochę skrzywiony psychicznie, dlatego
nigdy nie widziałem, czy jego napad ekscytacji zaraz nie zmieni się w napad
gniewu. – Źle mnie zrozumiałeś – nagle spoważniał, patrząc na mnie z miną,
którą widziałem u niego tylko wtedy, kiedy patrzył na czyjąś śmierć.
Przełknąłem ślinę. – Od dzisiaj będziesz tu przychodził jako regularny
pracownik. Wesprzesz Stevena najlepiej, jak będziesz umiał. Łap – rzucił w moją
stronę czarne zawiniątko. Spojrzałem na maskę podobną do chirurgicznej, tylko
grubszą, wykonaną z trwalszego oraz lepszego materiału. – Załóż ją i nigdy nie
ściągaj, kiedy jesteś w budynku poza piwnicą, rozumiesz? – zapytał, a ja
gorliwie pokiwałem głową, wykonując jego polecenie. – Teraz przebywanie tutaj
to nie będzie taka zabawa jak dotychczas. Nikt ma nie wiedzieć o twoim
istnieniu, a o współpracy z piwnicą w szczególności. Będziesz niczym cień –
jeden z duchów tych korytarzy. Przechodzimy bardzo ciężki okres jako firma,
brakuje nam ludzi, którym mogę zaufać. Zliczę ich na palcach jednej ręki i nie
wykorzystam jeszcze palców – pokazał mi swoją dłoń. – Będziesz jednym z tych
palców, jak dobrze się spiszesz. Steve wyjaśni ci wszystko dokładnie i nakreśli
charakter waszej współpracy. Zejdziesz teraz dwa pietra niżej, zapukasz w drzwi
dokładnie cztery razy i wpiszesz rok urodzenia swojej mamy jako prywatny kod.
Za jakiś czas odbędziesz małe szkolenie, ale nie martw się nim zbytnio i skup
na obecnej pracy. Nie muszę chyba dodawać, że wszystko, co zostaje stworzone
oraz powiedziane w piwnicy, zostaje w piwnicy, tak? – uniósł pytająco brew, a
ja znów potwierdziłem. – Wspaniale, teraz wyjdź – powiedział, machając ręką w
stronę drzwi.
- Dziękuję – odparłem, będąc
naprawdę, szczerze wdzięczny. Mogłem w końcu gdzieś zaistnieć i zacząć żyć od
nowa. Przynajmniej w taki sposób to postrzegałem.
~*~
Nie
mogłem usiedzieć w domu. Mama od rana siedziała w hospicjum, przekładając pracę
ponad spędzanie czasu w domu, co bardzo mi odpowiadało. W tym czasie mogłem
wymykać się niepostrzeżenie, srając na kabel, siedzący w pokoju obok. Mikey –
skaza mojego istnienia i niewypał w roli brata. Kiedy na niego patrzyłem, byłem
za powrotem do eugeniki z czasów wojny.
Szedłem
wesołym krokiem w stronę biura Marco z nadzieją, że zastanę go w środku.
Chciałem wiedzieć, czy ma może dla mnie jakąś robotę. Bezczynność zabija,
dlatego chciałem wrócić do swojego starego życia. Poczuć w końcu, jak to
wyglądało być skurwielem. Oddychać powietrzem skurwiela. Zachowywać się jak
skurwiel.
Vernon
jak zwykle stał na posterunku. Kiedy miałem nastrój, szanowałem jego psią
wierność. Kiedy nie miałem nastroju, wkurwiało mnie jego ślepe oddanie komuś,
kto miał go w dupie.
- Verni! – pomachałem mu z szerokim
uśmiechem na twarzy. Grrr, jak on mnie nienawidził. Sprawiało mi to
przyjemność. Chorą bo chorą, ale przyjemniść. – Szefunio u siebie? – zapytałem,
idąc pewnie w jego stronę.
Kiedy
olbrzym skrzywił się, chcąc zapewne powiedzieć mi, jak głęboko siedzę w jego
dupie, z gabinetu Pereza wyszedł chłopak z maską na ustach. Przyjrzałem mu się
uważnie, jakby dostrzegając w nim coś znajomego. Wydawało mi się, że już go
kiedyś spotkałem. Wtedy zapaliła mi się lampka w głowie. Marco powiedział mi,
że byłem śledzony zaraz po tym, jak minąłem się z tym dzieciakiem. To mogło
oznaczać tylko jedno.
- Ej, ty! – krzyknąłem, zwracając na
siebie jego uwagę. Brunet podniósł na mnie swój wzrok i stanął w miejscu jak
wryty. Czyżby przeraził się, że mnie widzi. Tak,
ty mały skurwielu, pomyślałem, to
mnie szpiegowałeś. Zmierzyłem go od stóp do głów, kończąc w końcu na jego
twarzy. Ruszyłem pewnym krokiem przed siebie, aby dać mu ostrą reprymendę na
temat tego, co sądzę o naruszaniu mojej prywatności, jednak ten szybko spojrzał
na Vernona, który skinął głową i ruszył szybko w przeciwną stronę. Ochroniarz
stanął po środku korytarza. – Serio?! – warknąłem z oburzeniem. – Ty też przeciw
mnie jesteś teraz?
- Teraz? – zapytał sarkastycznie. –
Ja jestem zawsze przeciw tobie,
bezczelny gnojku – uśmiechnął się złośliwie.
- Pierdolone murzynisko – mruknąłem
pod nosem, sięgając do kieszeni po papierosy. Jednak nie znalazłem w niej
znajomej paczki. Wyciągnąłem za to na wierzch zapalniczkę. – Czy ten chłopak
naprawdę musi ciągle siedzieć w mojej głowie? – westchnąłem, chowając przedmiot
z powrotem na jego miejsce. Automatycznie zrzedła mi mina. Aby odwrócić uwagę
od Franka, zastanowiłem się, czy mój tajemniczy prześladowca nadal ma mnie na
oku. Taki tok myślenia okazał się jeszcze gorszy w swych skutkach. Przywołałem
ponownie moment, w którym wyszedł od Marco. Skupiłem się na wyrazie jego oczu.
Były przerażone, jednak dziwnie znajome. Miałem silne przekonanie, że kiedyś
już spotkałem się z moim cieniem. Przekrzywiłem głowę na bok z powodu tych dręczących
myśli oraz uczucia, że jestem blisko rozwiązania zagadki. Jakbym miał je
centralnie przed nosem, ale nie był w
stanie dostrzec. Całkiem irytujące.
W
końcu wymacałem papierosy w drugiej kieszeni i z westchnieniem postanowiłem
użyć kradzionej zapalniczki, mimo tego, że miałem swoją. Wsadziłem filtr między
wargi i spojrzałem w głąb korytarza, jakby w nadziei, że zaraz zza rogu wyjdzie
chłopak, którego chciałem z całych sił dorwać.
Odpaliłem
ogień i wtedy mnie coś uderzyło.
Czułem
się jak ostatni idiota.
Oszukany.
To
nie mogła być prawda.
Zastygłem
w jednej pozycji, jakby odpowiedź trafiła do mnie naprawdę z ogromnym
opóźnieniem. Byłem idiotą, że nie wyczułem niczego od razu.
- Mały skurwiel – zakląłem pod nosem,
lecz jednak równocześnie z niesamowitym spokojem. Byłem w domu.
~*~
Przeklinałem
swoje życie od momentu, w którym wszedł w nie Gerard Way. Przyczepił się do
mnie jak rzep do psiego ogona i nie chciał puścić, chociaż mocno tego
pragnąłem. Jego osoba osaczała mnie z każdej strony. Zakorzenił się zarówno w
mojej prywatności jak i przestrzeni pracy. Został mianowany niespodzianką
mojego losu, która stawia mi przeszkody na drodze.
Nie
mogłem w spokoju mieszkać.
Nie
mogłem w spokoju iść na imprezę.
Nie
mogłem w spokoju przyjść do pracy.
Nie mogłem
nawet w spokoju kurwa oddychać z niepokoju, że zaraz może mi wyskoczyć spod
kanapy w salonie, kiedy będę oglądał Kuchenne Rewolucje..
Gdzie
jeszcze ten człowiek naruszy moją prywatność? Miałem coraz mniej miejsc, w
które mógłbym przed nim uciec. Zacząłem nawet w desperacji rozważać powrót do
szkoły. Tylko tam jeszcze mnie nie napastował.
Dzisiejsze
spotkanie mnie szczerze przeraziło. Co prawda przestałem go obserwować parę dni
temu, jednak nadal bałem się, że prawda wyjdzie na jaw prędzej czy później.
Obawiałem się tego, co Gerard może mi zrobić.
Kiedy
Mikey mówił mi o tym, że jego brat jego powalony, nie chciałem w to wierzyć.
Way zachowywał się całkiem normalnie. Wychodził z domu, żeby przejść się po
mieście, odwiedził raz mieszkanie, do którego miał się wprowadzić, wyskakiwał
gdzieś od czasu do czasu z Isabelle. Mógłbym powiedzieć – normalny człowiek.
Moje
postrzeganie czarnowłosego jako zwyczajnego dwudziestolatka uległo diametralnej
zmianie, kiedy zobaczyłem trzy dni temu jego prawdziwe oblicze. Dotarła do mnie
tragiczna prawda, że dałem się przelecieć pierdolonemu psychopacie, jednak było
już za późno, aby cofnąć czas do naszego spotkania na plaży sprzed tygodnia.
Zawsze kiedy otrzymywałem telefony od
Marco z przekazem, że mam natychmiast pojawić się w firmie, bo powinienem
zobaczyć coś na własne oczy, wzbierała we mnie panika. Ostatnim razem był to
wywóz trupów z cel w podziemiach. Musiałem pomagać innym ludziom Pereza pozbyć
się zwłok, aby zrobić miejsce dla nowych przyszłych martwych, którzy mieli zająć
zwolnione prycze. Dlatego dość niechętnie udałem się w wyznaczone przed szefa
miejsce.
Wszedłem do sali przesłuchań. Marco
stał z zamyśloną miną. Kiedy zwrócił na mnie uwagę, wskazał gestem, abym zajął
miejsce obok niego. Zrozumiałem, że dołączyłem do widowni, dla której został
przygotowany specjalny spektakl w kameralnym gronie.
Po prawej stronie na krześle siedział
Gerard, trzymając nogi na stole. Opowiadał coś na głos, wymachując
entuzjastycznie pistoletem w powietrzu. Jego słuchacz nie podzielał chyba
nastroju, ponieważ mina, którą przybrał, ani razu nie uległa zmianie. Mężczyzna
miał przewiązane przepaską oczy i nadgarstki za plecami skute kajdankami.
Siedział prosto na krześle pod ścianą po mojej lewej.
Marco podszedł do głośników i włączył
mikrofon, abyśmy mogli wyraźnie usłyszeć, co działo się za szybą.
- …, ale po co ja ci to wszystko opowiadam, skoro
najwyraźniej nie ujęła ciebie moja historia? – zapytał Gerard urażonym głosem.
– Dla ocieplenia naszych stosunków, wymyśliłem bardzo zabawną grę, która pomoże
nam w lepszej integracji, co o tym myślisz? – Mężczyzna nie odpowiedział. –
Nic? Milczysz? – zdziwił się czarnowłosy. – Pozwól zatem, że wyjaśnię ci
zasady. Za tobą na ścianie namalowana jest tarcza – wyjaśnił. - Jesteś
policjantem, na pewno chodzisz na strzelnicę, to wiesz, o co mi chodzi –
machnął przekornie ręką. – Mądry z ciebie chłopiec przecież – pochwalił mężczyznę.
- Za każdym razem jak o cos zapytam i nie dostane satysfakcjonującej
odpowiedzi, strzelę w jakiś punkt na okręgu. Mamy pięć okręgów i twój zakuty łeb
w centrum – powiedział spokojnie, nie wkładając w to sformułowanie wielu
emocji. - Każda zła odpowiedz będzie odpowiednio bonusowana. Coraz bliżej celu.
Okłam mnie, a twój mozg pokoloruje tarczę. Fajna zabawa? – zapytał entuzjastycznie, ale raz jeszcze w sali
zapanowała cisza. - Brak odpowiedzi też jest odpowiedzią – oznajmił ze
smutkiem, strzelając mężczyźnie gdzieś nad głową. – To tak na rozładowanie
napięcia. Fajna zabawa? – Mężczyzna pokiwał głową. - Ooo, dobry chłopiec. Mi
też się podoba – zaśmiał się niemal przyjaźnie. – To może skoro obaj tak dobrze
się rozumiemy, opowiesz mi o tym, co łączy ciebie z naszym Carlem?
- Po prostu mnie zabij i tak nic ci nie powiem – oznajmił
mężczyzna z opaską na głowie.
- Eeej, to nie jest nawet zła odpowiedź – zdziwił się
Gerard. – Ale bez obaw, prócz bonusów są też premie za zuchwałość. - W
głośnikach rozbrzmiał głośmy krzyk przesłuchiwanego. Na jego ramieniu zaczęła
pojawiać się spora plama krwi, a na twarzy czarnowłosego grymas niezadowolenia.
Przekrzywił głowę na bok, kręcąc nią z dezaprobatą. – Wyszedłem chyba z wprawy,
bo nie o te rękę mi chodziło – powiedział. – Tak strasznie spudłować – zmartwił
się. – Wybacz, że niszczę nam zabawę, ale zaraz się naprawię – obiecał
żarliwie, po czym wycelował w drugie ramię człowieka pod ścianą i oddał kolejny
strzał.
Wtedy do mnie dotarło, że Gerard naprawdę jest
niebezpieczną osobą, której powinienem za wszelką cenę unikać. Skłonności
chłopaka do sadyzmu rodziły we mnie znaczące obawy. Jedno wiedziałem na pewno –
nigdy nie chciałbym razem z nim w cokolwiek zagrać. Zabawy Waya okazały się być
zabójcze i niekoniecznie pełne radości. To były zabawy, z których cieszyła się
tylko jedna osoba.
Zapukałem
cztery razy w ogromne drzwi, po czym wpisałem na klawiaturze czterocyfrowy kod
będący datą urodzin mojej mamy. Zastanowiło mnie, dlaczego Marco wybrał akurat
taką kombinację. Mógł przecież wymyślić coś bardziej skomplikowanego lub osobistego.
Tymczasem rok urodzenia kogoś kto dał mi życie, nie jest niczym znaczącym dla
Pereza. Niemniej nie zamierzałem się kłócić o to, co jest właściwie, ponieważ w
tym budynku nigdy nie miałem prawa mieć własnej racji.
Kiedy
metalowe drzwi rozsunęły się niczym te w windzie, od razu zaatakowała mnie
głośna muzyka, której jednak, o dziwo, w korytarzu w ogóle nie było słychać.
Dotarło do mnie, że jakby cięto tutaj kogoś żywcem piłą łańcuchową, nawet pojedynczy
dźwięk nie byłby dostępny dla szerszego świata. Nagle piosenka momentalnie
ucichła, zostawiając mnie w napięciu.
- Znowu się spotykamy – usłyszałem
tuż przy uchu. Krzyknąłem głośno, odskakując na bok. Przy ścianie stał
mężczyzna, którego już wcześniej miałem przyjemność poznać. Od niego
dowiedziałem się, że mam zacząć obserwować Gerarda. Chłopak z ławki. – Jestem
Steve – przedstawił się. – Co o mnie już słyszałeś, że wyglądasz, jakbyś miał
zaraz zemdleć? – zapytał z uśmiechem pobłażania, odchodząc w głąb pomieszczenia.
Nie byłem w stanie wydobyć z siebie
żadnego słowa. Nie wierzyłem, że zostałem wpuszczony do tego miejsca. Tutaj
naprawdę nikt nie wchodzi, wychodząc później żywym. Mimo tych pogłosek, sam
Steve nie wyglądał na osobę, która zabija z zimną krwią. – Okej, nie odpowiadaj
– zaśmiał się, siadając za biurkiem, na którym stało sporo sprzętu jak na
przykład dwa laptopy, komputer stacjonarny, radio i pełno innych urządzeń z
milionem kabelków. Przyglądałem się temu wszystkiemu z podziwem oraz
fascynacją. – I tak wiem dokładnie, co o mnie mówią. Jednak nic nie poradzę na
to, ponieważ nie mogę walczyć z cudowną magią prawdy – westchnął, przesuwając
szybko palcami po klawiaturze. – Przesyłam wszystkie dane do twojego prywatnego
laptopa, bo nie chce mi się tłumaczyć spraw, którymi zajmujemy się od dwóch
lat. Zapoznanie się ze wszystkim będzie twoim zajęciem na ten tydzień oraz nową
lekturą do wykucia na blachę. Sporo w
niej bohaterów – pokręcił głową, jakby sam temu nie dowierzał. - Przygotowałem ci nawet osobne krzesło, więc
przestań stać tam jak kołek, tylko zajmuj miejsce i powiedz coś wreszcie, bo
czuję się jak ostatni debil, prowadząc ten mało zabawny monolog.
- Dzięki – wydusiłem jedynie,
podchodząc tiptopkami do biurka. Bałem się czegokolwiek dotknąć w obawie, że
mógłbym to zniszczyć. Zająłem ostrożnie swoje miejsce przy mężczyźnie,
rozglądając się jednocześnie po hangarze zwanym potocznie piwnicą. Mogłem
powiedzieć jedno – ta ogromna przestrzeń na pewno wielkościowo nic z piwnicą
wspólnego nie miała.
- Aż jedno słowo – pogratulował Steve.
– Zamiast donosić mi na innych, powiedz, co sam o mnie teraz myślisz – zachęcił,
zarzucając stopy na biurko. Ten zwyczaj chyba był tutaj głęboko zakorzeniony
oraz powszechnie praktykowany. Od razu przypominał mi się w takich chwilach
stały tekst nauczycieli w stylu: załóż
sobie te nogi na lampę, albo: w domu
też kładziesz nogi na stole? Mężczyzna obserwował uważnie zielony pasek,
który mówił, ile procent danych się przesłało.
- Że… nikt, kto słucha Placebo, nie
może być złym człowiekiem? – zaryzykowałem, wywołując uśmiech na jego twarzy.
Punkt!
- Jesteś uroczy – stwierdził z rękoma
założonymi za głowę. – Bez wyrzutów sumienia zatem mogę zacząć ciebie nazywać
wspólnikiem. Witaj wspólniku – powiedział, wyciągając dłoń w moją stronę.
Uścisnąłem ją nieśmiało, czując, że asymilacja może w tym przypadku potrwać
trochę krócej niż po przyjęciu do firmy.
~.~
Przeraziłam się, kiedy weszłam dzisiaj na bloga i
zobaczyłam, że jutro miną dwa tygodnie i pora na nowy rozdział. Ten czas
zdecydowanie zbyt szybko płynie.
Jestem zachwycony tym opowiadaniem, uwielbiam Twój styl pisania.
OdpowiedzUsuńGerard niesamowicie mnie ciekawi.
Weny!
Pozdrawiam, Ghost.