piątek, 9 października 2015

Take Care of My Soul

5



                Chciałem, żeby człowiek taki jak Gerard Way zginął w tym momencie i zniknął z mojej pamięci, nigdy nawet nie dostając szansy stanięcia na drodze, którą podążam. Czułem się jak dziwka, która dała dupy pierwszemu lepszemu facetowi spotkanemu na ulicy. Jeszcze całkiem za darmo. Trząsłem się na samą myśl o tym, co przed chwilą miało miejsce i wezbrała we mnie silna chęć zapadnięcia się głęboko pod ziemię. Najbardziej bolał mnie fakt, że seks z czarnowłosym naprawdę sprawił mi przyjemność. Uczucie brudu ciała było dzięki temu jeszcze silniejsze.
Przez ostatnie tygodnie poznałem go naprawdę dobrze. Zaznajomiłem się z każdym jego ruchem, mogąc od razu powiedzieć czy jest on rutynowy, czy może warto go zapisać w pamięci jako nowy. Siłą rzeczy jeśli poznajesz kogoś dobrze, zaczynasz żywić w stosunku do niego jakieś uczucia. (Nawet kamień w ogrodzie, który stoi w tym samym miejscu przez parę lat, staje ci się dziwnie bliski do tego stopnia, że gdyby ktoś go ukradł, odczułbyś pustkę.)
Kiedy nie podoba ci się zachowanie tej osoby, zaczynasz tracić do niej sympatię.
Kiedy słowa tej osoby cię wkurzają, zaczyna cię irytować.
Kiedy uznajesz gesty tej osoby za znośne, twój stosunek do niej staje się neutralny.
Kiedy ta osoba robi coś, co ci imponuje, odkrywasz, że ją lubisz.
Wiem o Gerardzie sporo, lecz ciągle miałem wrażenie, że nie poznałem pełni jego osobowości. Według akt Marco, Way niejednokrotnie zabijał, torturował i zabawiał się ludzkim życiem. Traktował przesłuchania jak tanią formę rozrywki, która pozwala mu się odstresować czy wyciszyć. Profil psychologiczny takiego człowieka raczej nie zalicza się do kategorii miłego pana z sąsiedztwa, który z uśmiechem wyprowadza psa i przycina róże przed domem. To sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, co robię źle, że tego jeszcze nie dostrzegłem. Chłopak nie wyglądał na mordercę. Może zachowywał się niekiedy zadziornie, palił, pił, nie otwierał starszym paniom drzwi do supermarketu, ale nigdy w życiu nie podpisałbym jego profilu jako zabójcy.
Nie zatrzymałem tego, co czuję, ponieważ nie zauważyłem momentu, w którym to się stało.
Nie zauważyłem, kiedy Gerard zwyczajnie zaczął mi się podobać.
Ta wizja w ogóle nie przypadła mi do gustu. Nie miałem życia, w którym mogłem znaleźć miejsce na miłość. Nic takiego jeszcze się we mnie nie narodziło, ale wiedziałem, że jeśli nadal będę musiał obserwować czarnowłosego, może stać się najgorsze. Po incydencie na plaży, byłem jeszcze bardziej narażony na upadek. Musiałem jakoś zatrzymać ten cały proces, a nawet nie liczyłem na pomoc ze strony obiektu zainteresowania. On miał to wszystko zapewne zbyt głęboko w swojej egoistycznej dupie, bo jego ignorancje to zdążyłem całe szczęście dostrzec już na pierwszym miejscu.
Podszedłem za scenę, gdzie chłopaki zanosili wzmacniacze do przyczepy i chowali cały sprzęt. Miałem dosłownie ochotę się popłakać. Nie chciałem czuć tej przyjemności. Pragnąłem nienawidzić Gerarda, zapomnieć o tym, że mu uległem, nie stawiając większego oporu.
- Ej, Frank – poczułem, jak ktoś łapie mnie za łokieć. – Gdzie ty się podziewałeś? – zapytał Seth z szczerze zmartwioną miną. Przyjrzałem mu się dokładnie, chcąc wchłonąć jego opanowanie oraz troskę.  – Zniknąłeś tak nagle, co wyglądało, jakbyś poszedł do domu bez pożegnania.
- Przepraszam – szepnąłem, nie spuszczając z niego wzroku. Chłopak był dla mnie czymś tak cudownie znajomym, że nie mogłem oprzeć się pokusie i po prostu mocno się w niego wtuliłem. Seth nie zwlekał długo, szybko zamykając mnie w ciepłym uścisku. Strasznie mi go brakowało, ponieważ dawniej zawsze był przy mnie, kiedy go potrzebowałem. Mimo wszystko czułem się źle z własnymi myślami, bo nie dotyczyły one jego. Wszystkie zostały wiele metrów za mną gdzieś na chłodnym brzegu oceanu.
- Stało się coś? – zapytał cicho tak, żebym tylko ja mógł to usłyszeć. Nie chciał martwić innych. Jak zawsze myślał o każdym poza sobą. Odwiecznie podziwiałem w nim ten altruizm, jednak nierzadko również go kompletnie nie rozumiałem. Celem człowieka jest przeżycie, dlatego egoizm stanowił dla mnie odruch naturalny.
- Nic a nic – skłamałem, przymykając oczy. – Dlaczego pytasz?
- Bo się trzęsiesz, Iero – westchnął ciężko. Oboje dobrze wiedzieliśmy, że kłamię, ale Seth zawsze wtedy milczał.
Odwiecznie mnie zastanawiało, ile razy miał ochotę mi coś powiedzieć, a zatrzymał to dla siebie.
Ile razy czuł, że nie mówię mu prawdy i tego nie wypominał.
Ile razy chciał wszcząć kłótnie i się powstrzymywał.
Ile razy pragnął zdzielić mnie w łeb z irytacji i nie podniósł nawet ręki.
Muzyk jest na pewno wymarzonym chłopakiem niejednej dziewczyny. Faceta z pewnością również. Tylko ja jestem na tyle niewdzięczny, żeby tego nie docenić. Teraz w pełni dostrzegałem, że naprawdę na niego nigdy nie zasługiwałem. Pomoc, którą zawsze ofiarowywał, wywoływała we mnie wieczne wyrzuty sumienia. Żyłem w poczuciu, że nie mam mu się jak odwdzięczyć. Że ciągle coś biorę i nigdy nie daję nic w zamian. To mnie wykańczało. Dlatego nasz związek był spisany na straty. Teraz jednak znów czerpałem od niego ciepło, szukając pocieszenia po innym facecie. Naprawdę czułem się jak gówno. Ostatni śmieć. I nie umiałem temu zaradzić.
Byłem jedną z tych kobiecych postaci książkowych, które ignorują dobrobyt oraz spokój. Ładują się wiecznie w tarapaty, a na końcu powieści i tak wybierają tego drugiego, przez którego najwięcej płakały. Tendencyjność podobnych historyjek zawsze mnie śmieszyła, jednak jednocześnie przez zasłonę tej śmieszności, dostrzegałem pewną dozę jej prawdziwości. Tak zwany paradoks życia.
- Mówiłeś, że wyjeżdżacie wieczorem? – zapytałem słabym głosem po pewnym czasie milczenia.
- Tak – odparł cicho, kładąc swoją brodę na mojej głowie. Znów byłem ciekawy, o czym myśli i jak zwykle nie miałem do tego dostępu. Chłopak nigdy nie chciał się tym z nikim dzielić. Może to i lepiej, a może gorzej. Ciężko to ocenić.
- Mogę u was przenocować, prawda? – szepnąłem. Naprawdę nie chciałem być dzisiaj sam. W pustym pokoju byłbym zdany na własne myśli, a to jest zdecydowanie ostania rzecz, której teraz potrzebowałem. Nie ma nic gorszego od nieprzeniknionej ciemności otaczającej całe ciało oraz kąsających wyrzutów sumienia, jakie się z niej wyłaniają.
- A wyobrażasz sobie, że mógłbym ci tego odmówić? – zaśmiał się cicho, wywołując tym samym nikły uśmiech na moich ustach. Nigdy nie byłem mu tak wdzięczny jak właśnie teraz.


~*~


         Pierwszą rzeczą, o której pomyślałem z samego rana były słowa This is gonna be the end of me z kawałka Apocalypticy. Nie docierało do mnie, jak mogłem być aż tak głupi, żeby pchać kutasa w dzieciaka z sąsiedztwa. Dzieciaka z sąsiedztwa, który był przyjacielem mojego brata konfidenta. Combo, kurwa. Combo, mówię.
         Człowiek myśli, że dwadzieścia lat życia to wystarczający okres czasu, aby nabyć doświadczenia życiowego. Wiem, że kiedy się pali, nie wchodzę w to ciepłe i błyszczące coś, tylko uciekam od ognia jak najdalej. Jeśli czegoś bardzo pragniesz, a jest to złe oraz nieosiągalne – nie powinieneś tego robić, bo mogą wyniknąć z takiego posunięcia nieprzyjemne konsekwencje.
         Zachciało ci się staruchu siedemnastoletniej dupy, pomyślałem z rozgoryczeniem.
         Mimo wszystko, mimo tych wielu sprzeciwów z mojej strony, mózg jak na złość ciągle przywoływał mi w wyobraźni widziane przez parę sekund oczy Franka. Znajomo nieznajome tęczówki, ponieważ poza faktem, że historia lubiła się w moim przypadku powtarzać, ta była całkiem inna. Nie umiałem dokładnie nakreślić tego, co się zmieniło. To po prostu było. Było inne.
Ten brunet jest tamtym brunetem.
Ten siedemnastolatek nie jest tym siedemnastolatkiem sprzed trzech lat.
Ten wytatuowany dzieciak nie jest tym dzieciakiem bez tatuaży.
Ten zwykły sąsiad nie jest tym niezwykłym współlokatorem.
Ten Frank nie jest tamtym Lukiem.
Ale wciąż…
Wciąż nie dawały mi spokoju jego oczy.
Widziałem w nich radość i kpinę. Takie ludzkie emocje, których od dawna nie doświadczałem. A chłopak kpił z mojej niezdarności, lecz zdecydował się pomóc, nie wytykając tego w oczywisty sposób.
Kolejna oznaka człowieczeństwa.
Śmiał się. I nie obchodziło mnie, że śmiał się ze mnie. To było na swój sposób całkiem przyjemne. Wiedzieć, że komuś sprawia się radość samym swoim istnieniem.
Całokształt tej jednej rozmowy z brunetem sprawił, że chciałem znów z nim porozmawiać. Czułem, że on jest moją szansą na rozliczenie z przeszłością. Jakby los dawał mi jeszcze jedno życie w grze. Bonus, dzięki któremu mogę dokończyć misję i zrobić rzeczy, których nie zdążyłem wcześniej.
Jednak nie mogłem tego zrobić. To byłoby niewłaściwe. Oszukiwałbym zarówno siebie jak i jego, a nie chciałem dopuścić do podobnej sytuacji. Obiecałem sobie, że nikogo nigdy więcej nie skrzywdzę.
Nie zadam bólu miłością.
Nie zostawię ran po głupiej chęci bycia lepszym niż jestem w rzeczywistości.
Nie doprowadzę do czyjejś śmierci, uciekając od bycia mordercą.
Musiałem zaakceptować teraźniejszość.
Uciec od przeszłości.
Przestać rozdrapywać dawne rany.
Pozwolić strupom zamienić się w blizny.
Wrócić do stanu sprzed pójścia do ośrodka.
Stać się Gerardem Wayem, którego boją się inni.
Brać bez pozwolenia.
Brać siłą.
Brać.
Bez względu na konsekwencje.


~*~


Marco zadzwonił do mnie akurat wtedy, kiedy robiłem ważne zakupy dla mamy w supermarkecie. Musiałem zostawić wszystkie produkty w koszyku na środku alejki i biec, ponieważ doskonale wiedziałem, jak szef nie lubi czekać. Irytował mnie ten fakt, że muszę być na każde zawołanie i o każdej porze, aby nie narazić się na jego gniew, który prowadzi do nagłego zgonu.
Wybiegając ze sklepu, zadzwoniłem do mamy, aby oznajmić jej, że dostałem telefon z pracy. Nie miała innego wyboru prócz niemego wyrażenia zrozumienia poprzez puknięcie w głośnik. Zapewniłem, że jak tylko się uwolnię, przyniosę jej wszystko, czego potrzebuje. Puknęła dwa razy.
Kiedy zdecydowaliśmy się na skorzystanie z pomocy Marco, dobrze wiedzieliśmy, z czym owa pomoc się wiąże. Nie mogliśmy narzekać, bo żyło nam się teraz o wiele lepiej , jednak poczucie niesprawiedliwości ze strony świata pozostało nadal tak samo silne jak półtora roku temu. W każdym wymiarze występowała po prostu drabina społeczna z wyraźna hierarchią. My byliśmy na szczeblu pasożytów, które żyją z łaski wielkich panów i dziękują im za to, że dostali szansę przetrwania w ekosystemie. Trochę smutna taka egzystencja, ale liczyło istnienie same w sobie. Jeśli karma jest prawdziwą rzeczą, mojemu następnemu wcieleniu powinno żyć się chyba trochę lepiej, choć nie jestem wcale dobrym człowiekiem. Po prostu widziałem gorszych ludzi.
Raz nawet spotkałem prawdziwą bestię.
Kiedy dotarłem na miejsce, uśmiechnąłem się do Vernona jak zawsze, chociaż doskonale widziałem, że i tak nie odwzajemni mojej sympatii. Naprawdę go szanowałem i lubiłem. Przez tyle lat był wierny Marco i widziałem, że czasami męczy go niezdrowa sytuacja oraz miejsce pracy. Cicho mu współczułem, starając się jakoś dodać otuchy przynajmniej miłym słowem. Na więcej nie było mnie stać, bo też miałem swoje problemy, więc postanowiłem już dawno temu, że nie będę się angażował w te innych.
- Szef czeka – oznajmił spokojnie jak zawsze, otwierając mi drzwi. Dał przez to do zrozumienia, że Perez oczekuje mnie osobiście. Przełknąłem ślinę, ponieważ nie zdarzało się to często. Byłem w gabinecie Marco może zaledwie trzy razy przez ostatni rok. Nasze sprawy i zlecenia zazwyczaj załatwialiśmy w pośpiechu w terenie lub salkach przesłuchań czy przez Vernona. Biuro było do omawiania spraw istotnych oraz poważnych, dlatego nieco się przeraziłem.
         Przekroczyłem nieśmiało próg, starając się ukryć zdenerwowanie oraz spowodowane tym roztargnienie. Nie mogłem wyjść na osobę roztrzepaną. Najlepiej dla mnie by było, gdybym nauczył się zachowywać zimną krew, utrzymywać pokerową twarz i na dodatek zabijać innych bez mrugnięcia oka. Jednak ja nigdy taki nie byłem, a także szczerze wątpiłem, abym kiedykolwiek taką osobą się stał. Zostałem wychowany dobrze, mimo ciężkiego dzieciństwa, więc jakikolwiek akt przemocy nie przychodził mi łatwo. Niekiedy nawet oglądanie przesłuchań sprawiało mi psychiczny ból. Każdy chyba już wiedział, że kompletnie nie pasuję do tego miejsca, ponieważ do niczego się nie nadawałem. Powód, dla którego szef nadal mnie tutaj trzymał, wciąż był dla mnie tajemnicą, o której wyjawienie nie zamierzałem bynajmniej pytać.
- Jestem – powiedziałem bez powitania, które zazwyczaj chyba ofiarowuje się swojemu pracodawcy. Cóż, to na pewno nie była zwykła praca, także nie oczekiwałem warunków chociaż w minimalnym stopniu porównywalnych do tych panujących chociażby w zwykłej firmie.
- Jak zwykle na czas – powiedział z lekkim westchnieniem, poprawiając zegarek na swoim nadgarstku. Kiedyś byłem ciekawy, ile taki sprzęt może kosztować, dlatego poszedłem do sklepu z drogą biżuterią, aby chociaż orientacyjnie się rozejrzeć. Zakładałem, że ten Pereza był na pewno o wiele droższy od takich z wystawy. Po sprawdzeniu ceny, wiedziałem, że choćbym pracował ciężko parę lat, na pewno nie byłoby mnie na niego stać. – Co z tobą zrobić? Myślałem nad tym długo – zaczął powoli, nie patrząc na mnie ani razu. Byłem mu za to w duchu głęboko wdzięczny, ponieważ jego wzrok mnie szczerze przerażał. Jeden z tych zimnych i morderczych nawet jeśli omawiane były sprawy przyjemne. Spojrzenie bez pozytywnych emocji. – Ostatecznie zadecydowałem, że oddaje ciebie w ręce Stevena – klasnął w dłonie, podkreślając nieuchronność tego zdarzenia.
         Zamarłem.
         Steve.
         Znałem go tylko z opowieści, lecz to nie była osoba, którą kiedykolwiek chciałbym spotkać nawet w jasnej uliczce z tłumem ludzi. Nigdy osobiście go nie spotkałem oczywiście, bo pracuje w pojedynkę na najniższym piętrze budynku, który wszyscy nazywają piwnicą. Nie jestem pewien, czy ktokolwiek prócz szefa i Stevea ma tam wstęp. Aby dostać się do środka, trzeba znać specjalny kod, więc naturalnie o rzeczach, które dzieją się za drzwiami piwnicy również powstały legendy. Wszystkie mnie przerażały. Dostać się do piwnicy znaczy umrzeć. Tylko tyle wiedziałem na pewno.
- Dlaczego? – zapytałem słabym głosem. – Zrobiłem coś źle? – wydusiłem z siebie. – Wydawało mi się, że wykonuję swoje zadania poprawnie. Każde zgodnie z poleceniem – zacząłem powoli panikować. Tutaj nawet nie chodziło o moje nędzne życie. Nie chciałem zostawiać mojej mamy samej sobie. Dopiero znalazła pracę za grosze z łaski, ponieważ osoba niema nie była najbardziej poszukiwanym pracownikiem. Bałem się o jej przyszłość i to, jak poradzi sobie bez pomocy z zewnątrz.
- Naprawdę masz nasrane w gacie! – Marco zaczął się histerycznie śmiać, uderzając dłonią w blat, jakby opowiedział kawał roku. Perez był nieobliczalny i trochę skrzywiony psychicznie, dlatego nigdy nie widziałem, czy jego napad ekscytacji zaraz nie zmieni się w napad gniewu. – Źle mnie zrozumiałeś – nagle spoważniał, patrząc na mnie z miną, którą widziałem u niego tylko wtedy, kiedy patrzył na czyjąś śmierć. Przełknąłem ślinę. – Od dzisiaj będziesz tu przychodził jako regularny pracownik. Wesprzesz Stevena najlepiej, jak będziesz umiał. Łap – rzucił w moją stronę czarne zawiniątko. Spojrzałem na maskę podobną do chirurgicznej, tylko grubszą, wykonaną z trwalszego oraz lepszego materiału. – Załóż ją i nigdy nie ściągaj, kiedy jesteś w budynku poza piwnicą, rozumiesz? – zapytał, a ja gorliwie pokiwałem głową, wykonując jego polecenie. – Teraz przebywanie tutaj to nie będzie taka zabawa jak dotychczas. Nikt ma nie wiedzieć o twoim istnieniu, a o współpracy z piwnicą w szczególności. Będziesz niczym cień – jeden z duchów tych korytarzy. Przechodzimy bardzo ciężki okres jako firma, brakuje nam ludzi, którym mogę zaufać. Zliczę ich na palcach jednej ręki i nie wykorzystam jeszcze palców – pokazał mi swoją dłoń. – Będziesz jednym z tych palców, jak dobrze się spiszesz. Steve wyjaśni ci wszystko dokładnie i nakreśli charakter waszej współpracy. Zejdziesz teraz dwa pietra niżej, zapukasz w drzwi dokładnie cztery razy i wpiszesz rok urodzenia swojej mamy jako prywatny kod. Za jakiś czas odbędziesz małe szkolenie, ale nie martw się nim zbytnio i skup na obecnej pracy. Nie muszę chyba dodawać, że wszystko, co zostaje stworzone oraz powiedziane w piwnicy, zostaje w piwnicy, tak? – uniósł pytająco brew, a ja znów potwierdziłem. – Wspaniale, teraz wyjdź – powiedział, machając ręką w stronę drzwi.
- Dziękuję – odparłem, będąc naprawdę, szczerze wdzięczny. Mogłem w końcu gdzieś zaistnieć i zacząć żyć od nowa. Przynajmniej w taki sposób to postrzegałem.


~*~


         Nie mogłem usiedzieć w domu. Mama od rana siedziała w hospicjum, przekładając pracę ponad spędzanie czasu w domu, co bardzo mi odpowiadało. W tym czasie mogłem wymykać się niepostrzeżenie, srając na kabel, siedzący w pokoju obok. Mikey – skaza mojego istnienia i niewypał w roli brata. Kiedy na niego patrzyłem, byłem za powrotem do eugeniki z czasów wojny.
Szedłem wesołym krokiem w stronę biura Marco z nadzieją, że zastanę go w środku. Chciałem wiedzieć, czy ma może dla mnie jakąś robotę. Bezczynność zabija, dlatego chciałem wrócić do swojego starego życia. Poczuć w końcu, jak to wyglądało być skurwielem. Oddychać powietrzem skurwiela. Zachowywać się jak skurwiel.
Vernon jak zwykle stał na posterunku. Kiedy miałem nastrój, szanowałem jego psią wierność. Kiedy nie miałem nastroju, wkurwiało mnie jego ślepe oddanie komuś, kto miał go w dupie.
- Verni! – pomachałem mu z szerokim uśmiechem na twarzy. Grrr, jak on mnie nienawidził. Sprawiało mi to przyjemność. Chorą bo chorą, ale przyjemniść. – Szefunio u siebie? – zapytałem, idąc pewnie w jego stronę.
Kiedy olbrzym skrzywił się, chcąc zapewne powiedzieć mi, jak głęboko siedzę w jego dupie, z gabinetu Pereza wyszedł chłopak z maską na ustach. Przyjrzałem mu się uważnie, jakby dostrzegając w nim coś znajomego. Wydawało mi się, że już go kiedyś spotkałem. Wtedy zapaliła mi się lampka w głowie. Marco powiedział mi, że byłem śledzony zaraz po tym, jak minąłem się z tym dzieciakiem. To mogło oznaczać tylko jedno.
- Ej, ty! – krzyknąłem, zwracając na siebie jego uwagę. Brunet podniósł na mnie swój wzrok i stanął w miejscu jak wryty. Czyżby przeraził się, że mnie widzi. Tak, ty mały skurwielu, pomyślałem, to mnie szpiegowałeś. Zmierzyłem go od stóp do głów, kończąc w końcu na jego twarzy. Ruszyłem pewnym krokiem przed siebie, aby dać mu ostrą reprymendę na temat tego, co sądzę o naruszaniu mojej prywatności, jednak ten szybko spojrzał na Vernona, który skinął głową i ruszył szybko w przeciwną stronę. Ochroniarz stanął po środku korytarza. – Serio?! – warknąłem z oburzeniem. – Ty też przeciw mnie jesteś teraz?
- Teraz? – zapytał sarkastycznie. – Ja jestem zawsze przeciw tobie, bezczelny gnojku – uśmiechnął się złośliwie.
- Pierdolone murzynisko – mruknąłem pod nosem, sięgając do kieszeni po papierosy. Jednak nie znalazłem w niej znajomej paczki. Wyciągnąłem za to na wierzch zapalniczkę. – Czy ten chłopak naprawdę musi ciągle siedzieć w mojej głowie? – westchnąłem, chowając przedmiot z powrotem na jego miejsce. Automatycznie zrzedła mi mina. Aby odwrócić uwagę od Franka, zastanowiłem się, czy mój tajemniczy prześladowca nadal ma mnie na oku. Taki tok myślenia okazał się jeszcze gorszy w swych skutkach. Przywołałem ponownie moment, w którym wyszedł od Marco. Skupiłem się na wyrazie jego oczu. Były przerażone, jednak dziwnie znajome. Miałem silne przekonanie, że kiedyś już spotkałem się z moim cieniem.  Przekrzywiłem głowę na bok z powodu tych dręczących myśli oraz uczucia, że jestem blisko rozwiązania zagadki. Jakbym miał je centralnie przed nosem, ale nie był w  stanie dostrzec. Całkiem irytujące.
W końcu wymacałem papierosy w drugiej kieszeni i z westchnieniem postanowiłem użyć kradzionej zapalniczki, mimo tego, że miałem swoją. Wsadziłem filtr między wargi i spojrzałem w głąb korytarza, jakby w nadziei, że zaraz zza rogu wyjdzie chłopak, którego chciałem z całych sił dorwać.
Odpaliłem ogień i wtedy mnie coś uderzyło.
Czułem się jak ostatni idiota.
Oszukany.
To nie mogła być prawda.
Zastygłem w jednej pozycji, jakby odpowiedź trafiła do mnie naprawdę z ogromnym opóźnieniem. Byłem idiotą, że nie wyczułem niczego od razu.
- Mały skurwiel – zakląłem pod nosem, lecz jednak równocześnie z niesamowitym spokojem. Byłem w  domu.


~*~


         Przeklinałem swoje życie od momentu, w którym wszedł w nie Gerard Way. Przyczepił się do mnie jak rzep do psiego ogona i nie chciał puścić, chociaż mocno tego pragnąłem. Jego osoba osaczała mnie z każdej strony. Zakorzenił się zarówno w mojej prywatności jak i przestrzeni pracy. Został mianowany niespodzianką mojego losu, która stawia mi przeszkody na drodze.
Nie mogłem w spokoju mieszkać.
Nie mogłem w spokoju iść na imprezę.
Nie mogłem w spokoju przyjść do pracy.
Nie mogłem nawet w spokoju kurwa oddychać z niepokoju, że zaraz może mi wyskoczyć spod kanapy w salonie, kiedy będę oglądał Kuchenne Rewolucje..
Gdzie jeszcze ten człowiek naruszy moją prywatność? Miałem coraz mniej miejsc, w które mógłbym przed nim uciec. Zacząłem nawet w desperacji rozważać powrót do szkoły. Tylko tam jeszcze mnie nie napastował.
Dzisiejsze spotkanie mnie szczerze przeraziło. Co prawda przestałem go obserwować parę dni temu, jednak nadal bałem się, że prawda wyjdzie na jaw prędzej czy później. Obawiałem się tego, co Gerard może mi zrobić.
Kiedy Mikey mówił mi o tym, że jego brat jego powalony, nie chciałem w to wierzyć. Way zachowywał się całkiem normalnie. Wychodził z domu, żeby przejść się po mieście, odwiedził raz mieszkanie, do którego miał się wprowadzić, wyskakiwał gdzieś od czasu do czasu z Isabelle. Mógłbym powiedzieć – normalny człowiek.
Moje postrzeganie czarnowłosego jako zwyczajnego dwudziestolatka uległo diametralnej zmianie, kiedy zobaczyłem trzy dni temu jego prawdziwe oblicze. Dotarła do mnie tragiczna prawda, że dałem się przelecieć pierdolonemu psychopacie, jednak było już za późno, aby cofnąć czas do naszego spotkania na plaży sprzed tygodnia.


Zawsze kiedy otrzymywałem telefony od Marco z przekazem, że mam natychmiast pojawić się w firmie, bo powinienem zobaczyć coś na własne oczy, wzbierała we mnie panika. Ostatnim razem był to wywóz trupów z cel w podziemiach. Musiałem pomagać innym ludziom Pereza pozbyć się zwłok, aby zrobić miejsce dla nowych przyszłych martwych, którzy mieli zająć zwolnione prycze. Dlatego dość niechętnie udałem się w wyznaczone przed szefa miejsce.
Wszedłem do sali przesłuchań. Marco stał z zamyśloną miną. Kiedy zwrócił na mnie uwagę, wskazał gestem, abym zajął miejsce obok niego. Zrozumiałem, że dołączyłem do widowni, dla której został przygotowany specjalny spektakl w kameralnym gronie.
Po prawej stronie na krześle siedział Gerard, trzymając nogi na stole. Opowiadał coś na głos, wymachując entuzjastycznie pistoletem w powietrzu. Jego słuchacz nie podzielał chyba nastroju, ponieważ mina, którą przybrał, ani razu nie uległa zmianie. Mężczyzna miał przewiązane przepaską oczy i nadgarstki za plecami skute kajdankami. Siedział prosto na krześle pod ścianą po mojej lewej.
Marco podszedł do głośników i włączył mikrofon, abyśmy mogli wyraźnie usłyszeć, co działo się za szybą.
- …, ale po co ja ci to wszystko opowiadam, skoro najwyraźniej nie ujęła ciebie moja historia? – zapytał Gerard urażonym głosem. – Dla ocieplenia naszych stosunków, wymyśliłem bardzo zabawną grę, która pomoże nam w lepszej integracji, co o tym myślisz? – Mężczyzna nie odpowiedział. – Nic? Milczysz? – zdziwił się czarnowłosy. – Pozwól zatem, że wyjaśnię ci zasady. Za tobą na ścianie namalowana jest tarcza – wyjaśnił. - Jesteś policjantem, na pewno chodzisz na strzelnicę, to wiesz, o co mi chodzi – machnął przekornie ręką. – Mądry z ciebie chłopiec przecież – pochwalił mężczyznę. - Za każdym razem jak o cos zapytam i nie dostane satysfakcjonującej odpowiedzi, strzelę w jakiś punkt na okręgu. Mamy pięć okręgów i twój zakuty łeb w centrum – powiedział spokojnie, nie wkładając w to sformułowanie wielu emocji. - Każda zła odpowiedz będzie odpowiednio bonusowana. Coraz bliżej celu. Okłam mnie, a twój mozg pokoloruje tarczę. Fajna zabawa? – zapytał  entuzjastycznie, ale raz jeszcze w sali zapanowała cisza. - Brak odpowiedzi też jest odpowiedzią – oznajmił ze smutkiem, strzelając mężczyźnie gdzieś nad głową. – To tak na rozładowanie napięcia. Fajna zabawa? – Mężczyzna pokiwał głową. - Ooo, dobry chłopiec. Mi też się podoba – zaśmiał się niemal przyjaźnie. – To może skoro obaj tak dobrze się rozumiemy, opowiesz mi o tym, co łączy ciebie z naszym Carlem?
- Po prostu mnie zabij i tak nic ci nie powiem – oznajmił mężczyzna z opaską na głowie.
- Eeej, to nie jest nawet zła odpowiedź – zdziwił się Gerard. – Ale bez obaw, prócz bonusów są też premie za zuchwałość. - W głośnikach rozbrzmiał głośmy krzyk przesłuchiwanego. Na jego ramieniu zaczęła pojawiać się spora plama krwi, a na twarzy czarnowłosego grymas niezadowolenia. Przekrzywił głowę na bok, kręcąc nią z dezaprobatą. – Wyszedłem chyba z wprawy, bo nie o te rękę mi chodziło – powiedział. – Tak strasznie spudłować – zmartwił się. – Wybacz, że niszczę nam zabawę, ale zaraz się naprawię – obiecał żarliwie, po czym wycelował w drugie ramię człowieka pod ścianą i oddał kolejny strzał.


         Wtedy do mnie dotarło, że Gerard naprawdę jest niebezpieczną osobą, której powinienem za wszelką cenę unikać. Skłonności chłopaka do sadyzmu rodziły we mnie znaczące obawy. Jedno wiedziałem na pewno – nigdy nie chciałbym razem z nim w cokolwiek zagrać. Zabawy Waya okazały się być zabójcze i niekoniecznie pełne radości. To były zabawy, z których cieszyła się tylko jedna osoba.
         Zapukałem cztery razy w ogromne drzwi, po czym wpisałem na klawiaturze czterocyfrowy kod będący datą urodzin mojej mamy. Zastanowiło mnie, dlaczego Marco wybrał akurat taką kombinację. Mógł przecież wymyślić coś bardziej skomplikowanego lub osobistego. Tymczasem rok urodzenia kogoś kto dał mi życie, nie jest niczym znaczącym dla Pereza. Niemniej nie zamierzałem się kłócić o to, co jest właściwie, ponieważ w tym budynku nigdy nie miałem prawa mieć własnej racji.
         Kiedy metalowe drzwi rozsunęły się niczym te w windzie, od razu zaatakowała mnie głośna muzyka, której jednak, o dziwo, w korytarzu w ogóle nie było słychać. Dotarło do mnie, że jakby cięto tutaj kogoś żywcem piłą łańcuchową, nawet pojedynczy dźwięk nie byłby dostępny dla szerszego świata. Nagle piosenka momentalnie ucichła, zostawiając mnie w napięciu.
- Znowu się spotykamy – usłyszałem tuż przy uchu. Krzyknąłem głośno, odskakując na bok. Przy ścianie stał mężczyzna, którego już wcześniej miałem przyjemność poznać. Od niego dowiedziałem się, że mam zacząć obserwować Gerarda. Chłopak z ławki. – Jestem Steve – przedstawił się. – Co o mnie już słyszałeś, że wyglądasz, jakbyś miał zaraz zemdleć? – zapytał z uśmiechem pobłażania, odchodząc w głąb pomieszczenia. Nie byłem w stanie wydobyć z  siebie żadnego słowa. Nie wierzyłem, że zostałem wpuszczony do tego miejsca. Tutaj naprawdę nikt nie wchodzi, wychodząc później żywym. Mimo tych pogłosek, sam Steve nie wyglądał na osobę, która zabija z zimną krwią. – Okej, nie odpowiadaj – zaśmiał się, siadając za biurkiem, na którym stało sporo sprzętu jak na przykład dwa laptopy, komputer stacjonarny, radio i pełno innych urządzeń z milionem kabelków. Przyglądałem się temu wszystkiemu z podziwem oraz fascynacją. – I tak wiem dokładnie, co o mnie mówią. Jednak nic nie poradzę na to, ponieważ nie mogę walczyć z cudowną magią prawdy – westchnął, przesuwając szybko palcami po klawiaturze. – Przesyłam wszystkie dane do twojego prywatnego laptopa, bo nie chce mi się tłumaczyć spraw, którymi zajmujemy się od dwóch lat. Zapoznanie się ze wszystkim będzie twoim zajęciem na ten tydzień oraz nową lekturą do  wykucia na blachę. Sporo w niej bohaterów – pokręcił głową, jakby sam temu nie dowierzał. -  Przygotowałem ci nawet osobne krzesło, więc przestań stać tam jak kołek, tylko zajmuj miejsce i powiedz coś wreszcie, bo czuję się jak ostatni debil, prowadząc ten mało zabawny monolog.
- Dzięki – wydusiłem jedynie, podchodząc tiptopkami do biurka. Bałem się czegokolwiek dotknąć w obawie, że mógłbym to zniszczyć. Zająłem ostrożnie swoje miejsce przy mężczyźnie, rozglądając się jednocześnie po hangarze zwanym potocznie piwnicą. Mogłem powiedzieć jedno – ta ogromna przestrzeń na pewno wielkościowo nic z piwnicą wspólnego nie miała.
- Aż jedno słowo – pogratulował Steve. – Zamiast donosić mi na innych, powiedz, co sam o mnie teraz myślisz – zachęcił, zarzucając stopy na biurko. Ten zwyczaj chyba był tutaj głęboko zakorzeniony oraz powszechnie praktykowany. Od razu przypominał mi się w takich chwilach stały tekst nauczycieli w stylu: załóż sobie te nogi na lampę, albo: w domu też kładziesz nogi na stole? Mężczyzna obserwował uważnie zielony pasek, który mówił, ile procent danych się przesłało.
- Że… nikt, kto słucha Placebo, nie może być złym człowiekiem? – zaryzykowałem, wywołując uśmiech na jego twarzy. Punkt!
- Jesteś uroczy – stwierdził z rękoma założonymi za głowę. – Bez wyrzutów sumienia zatem mogę zacząć ciebie nazywać wspólnikiem. Witaj wspólniku – powiedział, wyciągając dłoń w moją stronę. Uścisnąłem ją nieśmiało, czując, że asymilacja może w tym przypadku potrwać trochę krócej niż po przyjęciu do firmy.




~.~

                Przeraziłam się, kiedy weszłam dzisiaj na bloga i zobaczyłam, że jutro miną dwa tygodnie i pora na nowy rozdział. Ten czas zdecydowanie zbyt szybko płynie.


1 komentarz:

  1. Jestem zachwycony tym opowiadaniem, uwielbiam Twój styl pisania.
    Gerard niesamowicie mnie ciekawi.
    Weny!
    Pozdrawiam, Ghost.

    OdpowiedzUsuń