piątek, 20 listopada 2015

Take Care of My Soul

8



                Przeglądałem powoli zdjęcia folder po folderze, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia. W tym miejscu krytycznym nawet specyficznie ustawiona ławka wydawała się być poszlaką. Oczywiście można to określić jako lekkie popadanie w skrajności, ale po kilku zarwanych nocach właśnie tak wszystko wyglądało. Wkładałem w tę czynność serce, bo miałem też po części nadzieję, że zajmie ona wszystkie moje myśli, których chciałem się pozbyć.
Zastanawiało mnie, dlaczego po ziemi chodzą osoby, które myślą, że seks bez zobowiązań jest zupełnie normalnym zjawiskiem. Przecież to całkiem chora sprawa. Przyjść na przykład do klubu i zerżnąć kogoś kompletnie obcego, żeby później za tydzień zrobić to samo z kolejnym bezimiennym. O ile jeszcze byłem w stanie taką sytuację jako tako przyjąć do wiadomości, o tyle podobnej relacji między przyjaciółmi w ogóle nie umiałem zrozumieć. Przecież widujesz się z tym kimś całkiem często, znacie swoje sekrety, dzielicie emocjonalną więź. Nie byłbym w stanie ryzykować tego dla zwykłego seksu. Tak chyba wygląda moralny upadek.
Potrząsnąłem głową. Niestety moje myśli raz jeszcze uciekły do Gerarda, co, o zgrozo, często im się zdarzało w tym tygodniu. Chłopak po prostu posiadł mój umysł, co niesamowicie mi się nie podobało. Chciałem go nienawidzić z całego serca, ale nie umiałem i nie chciałem się przyznać przed samym sobą, dlaczego tak się dzieje. Gdzieś podświadomie kiełkował w moim umyśle wstyd za wnioski, które wyciągałem z tej relacji. Czułem, że mój ludzki system wartości uległ degradacji, stopniowo zamieniając się w instynkt przypisywany zwierzętom.
Wróciłem na ziemię, ponieważ trafiłem na parę zdjęć, które miały potencjał do zilustrowania czegoś ciekawego. Obskurne budynki i podejrzani ludzie - tego właśnie chyba powinniśmy szukać. Miejsc, na które nawet pies by nie nasikał, bo odczuwałby wstręt. Miasto nierządu, gdzie niżej już upaść nie można, a hedonizm funkcjonuje jako najwyższa wartość z wiernym gronem wyznawców. Ponadto znałem miejsce, które te zdjęcia przedstawiały, co wydawało się w tym wszystkim najgorsze. Okolica z moich koszmarów. Nie wspominałem jej w jasnych barwach i na pewno nie chciałbym spędzić tam żadnych wakacji.
Atlantic City.
Praca naszych fotografów nie była w sumie skomplikowana, jeśli ktoś tylko lubił pracować w terenie. Dostawali smsem jakiś adres, pod który mieli jechać i przez tydzień robili zdjęcia wszystkiemu dokoła. Przez obsesję Marco na punkcie tajności informacji, biedacy nawet nie mieli pojęcia, czego szukali. Może też wielu z nich uratowało to życie, ponieważ nie skupiali się nigdy na niczym konkretnym. Największej pracy takim czymś dostarczali właśnie nam, bo do nas należało przejrzenie każdej fotografii z zapisaną w głowie twarzą szukanej osoby. Większość takich zdjęć do niczego się nigdy nie przydała. Najczęściej pokazywały one osobę F, której powiązanie chociażby z osobą C były znikome, co dotarcie do osoby B stawało się niemal niemożliwe, oddalając osobę A o kolejne miesiące pracy. Łańcuch zależności ciągnął się bez końca stale rozbudowując swoje łączenia.
Steven ze skupieniem wpatrywał się w swój monitor, nie mówiąc wiele od początku dnia. Każdy z nas chciał zrobić szybko wszystko, co było do zrobienia, bo na końcu czekała nagroda, którą był ciepły prysznic i sen we wlanym łóżku. Obecnie nasze godziny pracy wpisywały się w karykaturalny obraz japońskich przedsiębiorstw z systemem dwadzieścia dwa na dwadzieścia cztery z jedną przerwą na siku. Nikt nas także nie odwiedzał. Ludzie rozproszyli się gdzieś po okolicy, rozbudowując pajęczą sieć, której każde drgnięcie docierało do Marco. On tutaj był w centrum, czekając na ten jeden mocniejszy sygnał, dla którego ruszy na żer. Dzięki temu na korytarzach również panowała martwa cisza. Nic się nie działo. Prócz jednego telefonu godzinę temu, który wykonałem, żeby podać adres Vernonowi, cały ten dzień był jedną wielką stagnacją.
- Mogę o coś zapytać? – przerwałem w końcu ciszę.
- Jasne – odpowiedział mężczyzna, przecierając zmęczone, suche oczy. Chyba z radością oderwał wzrok od laptopa.
- Czy Marco kazał mnie może śledzić? – zastanowiłem się, wracając do punktu wyjścia. Znowu myślałem o elemencie wypartym.
- Wszyscy jesteśmy obserwowani – zaśmiał się Steve. – Jestem tylko zaskoczony, że jakimś cudem to zauważyłeś, bo to raczej są osoby, które ciągle się zmieniają – pokręcił głową z zaskoczeniem. – Jeśli chcesz mieć prywatne życie, chyba będziesz musiał się nauczyć je lepiej ukrywać.
- Ty tak robisz? – uniosłem brew do góry.
- Nie mam nic do ukrycia – rozłożył ręce. – Całe życie spędzam pod ziemią. To eliminuje jakąkolwiek prywatność.
         Zacząłem się zastanawiać nad tym, czy Marco wie o Sethcie. Jeśli tak, to czy lepiej byłoby dla niego, jeśli zerwałbym ten kontakt? Linia naszej znajomości i tak była nadal cienka. Niewiele nas już łączyło i rzadko ze sobą rozmawialiśmy. Ostatni telefon od chłopaka miałem prawie dwa tygodnie temu. Mimo wszystko przez ponad rok czasu spędzonego tutaj, dowiedziałem się, że zbyt częste zakupy w tym samym supermarkecie nie są zbyt mile widziane. Firma jest jedną, wielką paranoją pozbawioną najmniejszego zaufania do drugiej osoby. Gdyby szef mógł, kazałby śledzić samego siebie, lecz to nie ma najmniejszego sensu. Aczkolwiek już nic mnie nie zdziwi po przebywaniu w tym miejscu.
- Zauważyłem po prostu, że Gerard ciągle za mną gdzieś łazi i nie byłem pewien w jakim celu – wyznałem w końcu. To zdanie zabrzmiało tak, jakby jedynym jego celem było usłyszenie imienia chłopaka. Nienaturalnie zaintonowane. Poczułem się trochę głupio z tego powodu. Nie chciałem wyjść na kogoś emocjonalnego; na siostrę pytającą starszego brata o kolegę, którym się interesuje.
- No inicjatywa Marco to na pewno nie jest – pokiwał głową w zaprzeczeniu, poprawiając się na krześle. – Gerard nawet nie wie, że tutaj pracujesz, także sądzę, że chciał się tylko upewnić, że go nie obserwujesz, bo istnieje prawdopodobieństwo, że jakoś skojarzył fakty. W końcu mieszkacie obok siebie, a  te korytarze to nie jest labirynt, aby wasze spotkanie nie było możliwe.
- To w sumie mi chyba ulżyło – odetchnąłem, wracając do przeglądania zdjęć.
- Aż tak bardzo ciebie napastuje? – zapytał nagle Steve ze śmiechem.
- Nie – chrząknąłem. – Nie znam go praktycznie. Po prostu przyjaźnie się z jego bratem.
- Masz w zwyczaju sypiać z braćmi wszystkich przyjaciół? – rzucił ciekawsko, jakby to go w ogóle nie interesowało. Ja z drugiej strony zostałem wbity w ziemię. Całkowicie. Spojrzałem na Stevea z niedowierzaniem, jakby odkrył jakiś mój bardzo wstydliwy sekret. Co ja gadam w sumie. To jest mój bardzo wstydliwy sekret! – Jak już mówiłem… - zaczął, obracając się na krześle do monitora. - … jeśli chcesz mieć prywatne życie, naucz się je ukrywać.
- Czasami zastanawiam się, ile ty o mnie tak właściwie wiesz – mruknąłem z niesmakiem. Nie umiałem powiedzieć, czy kiedykolwiek spojrzę mężczyźnie prosto w oczy bez uczucia wstydu.
- Wiem o tobie prawie wszystko – powiedział z przekonaniem. – Przynajmniej tyle, ile można znaleźć w naszych aktach, więc mogę czasami zadawać niewygodne pytania, jeśli moja wrodzona ciekawość mnie przezwycięży.
- Nie ma sprawy – westchnąłem. Czułem, że na chwilę obecną i tak mnie bardziej nie zdołuje. Już nigdy nie przejdę korytarzem bez poczucia, że wszyscy wiedzą co, jak i gdzie Gerard ze mną wyrabiał.
- Kochałeś kiedyś swojego ojca? – walnął prosto z mostu, aż mnie troszkę zatkało, że zaczął od razu z grubej rury. Jednakże nie miałem mu tego zupełnie za złe. Wpisałem tę ciekawość w jego zboczenie zawodowe.
- Nie – odpowiedziałem bez zastanowienia.
- Nawet kiedy byłeś dzieckiem? – dociekał.
- Nawet przez sekundę mojego życia – szepnąłem.
- Wow, to się nazywa prawdziwa nienawiść – stwierdził z szczerą fascynacją, jakby sam nigdy nie doświadczył podobnej emocji. Wzruszyłem ramionami, wbijając spojrzenie w przeglądane zdjęcia.
         Mój ojciec… był dla mnie prawie obcą osobą, która od czasu do czasu wpadała do domu po to, żeby o sobie przypomnieć i narobić długów, po czym znowu wyjechać. Okres, kiedy przebywał poza miastem, był zawsze tym najlepszym i jednocześnie przepełnionym nieprzyjemnym oczekiwaniem, kiedy wróci. To byłoby kłamstwo, jeśli powiedziałbym, że się go nie bałem.
Anthony był bestią.
W najgorszym tego słowa znaczeniu.
Jego sadystyczne skłonności przeraziłyby zapewne niejednego psychologa sądowego. Mimo wszystko nikt nigdy nie miał okazji dowiedzieć się, co miało miejsce w czterech ścianach naszego domu. Sąsiedzi nie reagowali na krzyki i dźwięk tłuczonego szkła. Nie wiem, czy bali się konsekwencji, czy może bierność była łatwiejsza. Ludzie woleli patrzeć z dystansu na cierpienie innego człowieka z obawy, że może ono kiedyś przenieść się na nich niczym zaraza.
Zasłaniali okna, aby nie widzieć.
Zamykali drzwi, aby nie słyszeć.
Ignorowali, aby się nie angażować.
To był jeden z powodów, dla których nasza sytuacja ciągnęła się tyle czasu. Ze strachu, że policja nic z tym nie zrobi, trwaliśmy w bólu oraz poniżeniu. Kiedy szala goryczy się przechyliła, można powiedzieć, że Marco właściwie spadł mi z nieba. Złapałem się jego oferty jak tonący brzytwy. Nie powiedziałbym, że to była zła decyzja. Po prostu wymaga ode mnie wielu poświęceń.
Póki mojej mamie nie dzieje się krzywda, jestem w stanie wiele na siebie przyjąć.
- Ale za coś jestem mu w sumie wdzięczny – powiedziałem, wpatrując się w budynek, którego w żaden sposób nie dało się zapomnieć.
- Za co? – zapytał niczego nieświadomy Steve. Spojrzał na mnie z ciekawością.
- Za to, że wiem, gdzie jest ten walący się burdel w Atlantic City – uśmiechnąłem się szeroko, pokazując mu zdjęcie, na którym Carl w otoczeniu paru innych gości stał przed wejściem do świata dziwek i narkotyków.


~.~


         - Ogólnie może z trzech będziesz miał jakiś pożytek – powiedziałem, siedząc z Marco w salce do przesłuchań. Za szybą w rzędzie stało siedmiu mężczyzn, których miałem przetestować dla Pereza i stwierdzić, czy nadają się do pracy z nami. Rezultaty nie były w sumie zadowalające. – Tego wielkiego typa to radziłbym ci w sumie nawet trzymać pod kluczem gdzieś na dole, bo jest bardzo brutalny. Nadaje się tylko do przesłuchań, w których chcesz kogoś dosłownie zmiażdżyć  - ostrzegłem, podając Marco teczkę chłopaka o wyglądzie Hulka. Jego usposobienie nawet mnie przerażało, także modliłem się, żebym nie musiał z nim nigdy współpracować.
- Wygląda w porządku – mruknął mężczyzna, sunąc palcem po rubrykach. – Trochę porypany, ale teraz takich ludzi potrzebujemy właśnie. Następny.
- Trzeci od prawej jest dobry w terenie – wyjaśniłem. – Testowaliśmy go trochę ze Stevenem. Miał go śledzić i w sumie został zauważony dopiero pod dwóch dniach, co uznaję za dość dobry wynik, jeśli chodzi o nasz Shadow firmowych korytarzy. Jak przyjdzie do zabicia kogoś, to go zabije, więc jeśli o tego gościa chodzi, zakładam, że się nadaje. Jakaś ochrona, niewinne śledztwo.
- Ostatni – powiedział z uwagą, odpowiadając na smsa.
- Chudy i wysoki w środku. W przeszłości miał małe, ale liczne incydenty z użyciem ognia, ale policja nawet się nim nie zainteresowała. Jego rodzina zginęła rok temu w pożarze kamienicy, więc nie wiem do końca, co o nim sądzić, ale chyba się nadaje? – zapytałem niepewnie. – Zostawiam to do twojego rozpatrzenia, bo nie chcę podejmować sam tej decyzji.
- Zabij – odpowiedział bez wahania. – Nie potrzebuję się jeszcze martwić o to, czy nas nie podpali. Zostało dwóch wtedy z siedmiu – westchnął. – Nie tak źle w sumie, chociaż mogło być lepiej. Zlikwiduj resztę według uznania i pozbądź się ciał po cichu – rozkazał beznamiętnie. Obawiałem się, że wiadomość, którą dostał przed chwilą, nie przyniosła ze sobą nic dobrego.
- Każę im to załatwić między sobą, nie będę musiał brudzić rąk – odparłem z entuzjazmem.
- Rób jak chcesz – powiedział od niechcenia, schylając się po teczkę, którą położył wcześniej na krześle. – Trzymaj to – podał mi dokument. – To jest ktoś do szkolenia – wyjaśnił. – Masz go wyszkolić, a nie zabić, żeby było jasne. To delikatny okaz i tak też masz go traktować. Póki będziesz spełniał te warunki, jest twoją własnością, rób z nim sobie co chcesz – machnął ręką.
- Dobra – mruknąłem. – Kto to?
- Ktoś, kto znalazł w dwa tygodnie szukanego od dwóch lat Carla – pokręcił z niedowierzaniem głową, jakby ten fakt mu się nie podobał. I nie podobał w pewnym sensie. Marco nie lubił tracić cennego czasu. Dlatego wyszedł w atmosferze ogólnego niezadowolenia, zostawiając mnie samego w pomieszczeniu. Odetchnąłem ciężko, nie wiedząc, co sam mam myśleć o całej tej sytuacji.
         Zerknąłem na teczkę, czując jej wyimaginowany ciężar. Modliłem się w duchu, żeby w tym momencie wszystkie moje niepokoje odeszły w zapomnienie. Pragnąłem uzyskać potwierdzenie dla swoich przypuszczeń. Jeśli wewnątrz nie było tego, czego pragnąłem, kazałem temu zamienić się w pożądaną zawartość.
Nie chciałem mieć całkowitej władzy nad byle kim.
Chciałem mieć całkowitą władzę nad tą jedną jedyną osobą, która zdawała się mną szczerze gardzić.
Wtedy całokształt zdawał się być bardziej ekscytujący.
Policzyłem do trzech i otworzyłem teczkę z zamkniętymi oczami. Uchyliłem nieznacznie jedną powiekę, natrafiając na dane osobowe jak wiek czy miejsce urodzenia. Łomoczące w klatce piersiowej serce było czymś zabawnie odmiennym od tego, jak przeżywam losowe zdarzenia na co dzień. Pojechałem trochę wyżej w stronę zdjęcia, a potem parsknąłem bliżej nieokreślonym śmiechem. Uznałem ten kolejny zbieg okoliczności za coś niezmiernie zabawnego. Czułem się Edypem w historii swojego losu. Wydawało mi się, jakby to naprawdę zostało zaplanowane przez kogoś wyżej, a ja nie mam tutaj nic do powiedzenia.
Wpatrzyłem się z przebiegłym uśmiechem w zdjęcie chłopaka.
- Frank Iero – wyszeptałem delikatnie, smakując z błogością wypowiedziane na głos słowa. – W końcu udało mi się ciebie złapać.

~.~


         Czwarta nad ranem to była ta godzina, kiedy słońce starało się jakoś przedrzeć przez delikatną mgłę i dać o sobie znać. Całe osiedle wciąż smacznie spało, co nie miało ulec zmianie przez jeszcze przynajmniej dwie godziny. Tutaj nikt nie wstawał przed szóstą. Otaczali mnie sąsiedzi, którzy pracowali w firmach oraz innych przedsiębiorstwach, którzy posiadali spokojne domy i, którzy spełniali wszystkie warunki familijnego American Dream.
         Tak prezentowała się zewnętrzna powłoka. Jak było w środku, nikt nie wie. Może mąż przed wyjazdem do pracy znęcał się nad żoną, dbając o to, żeby odbiła się parę razy głową od futryny na dobry początek dnia. W końcu czego się nie robi,  aby po wyjściu na podjazd móc bezstresowo udawać idealnego mężczyznę, który ciągle kosi trawnik, żeby dzieci mogły się na nim bawić, jak wrócą ze szkoły. Takich rzeczy czasami nie sposób dostrzec. To po prostu się dzieje gdzieś tam w środku, poza naszymi spojrzeniami. Po cichu, żeby nie brudzić mienia porządnej rodziny.
         Ludzka obłuda nie zna granic.
Pragniemy, aby patrzono na nas mile.
Aby nam zazdroszczono.
Aby chciano się do nas upodabniać.
Z mamą nie pasowaliśmy do tego obrazka. Byliśmy jak zbędny szczebel w płocie, który ktoś wcisnął na siłę, bo nie miał co z nim zrobić. Nie przejmowaliśmy się tym, czy ktoś o nas źle pomyśli, ponieważ codziennie martwiliśmy się o to, czy jakoś pociągniemy następny miesiąc. Co prawda obecnie nasza sytuacja materialna była w porządku. Akurat na przeżycie, można by rzec. Jednak psychicznie nadal byliśmy w kawałkach.
Bezradni.
Czekający na kogoś, kto nas poukłada.
Seth…
Seth był w moim życiu od kiedy pamiętam. Na początku jako bardzo dobry przyjaciel, później jako chłopak. Zawsze, kiedy nie mogłem nocować w domu, albo po prostu miałem problem, blondyn był przy mnie i podbudowywał, jak tylko mógł. Cieszyłem się, że on nigdy nie miał w życiu sytuacji, kiedy musiałbym go wspierać bardziej niż zazwyczaj. Z drugiej strony jednak czułem się źle z tym faktem, bo nie mogłem dać mu nic od siebie. Po prostu zwalałem na niego swoje problemy. Dlatego w pewien sposób ulżyło mi, kiedy zaczął jeździć w trasy. Mógł się od tego oderwać i przynajmniej na chwilę zapomnieć o sprawach z New Jersey. Kiedy dzwonił po koncertach, był bardziej szczęśliwy niż zazwyczaj. Wtedy w pełni zrozumiałem, że powinniśmy się rozstać. Żeby mógł odczuwać radość i nie żyć w poczuciu obowiązku do powrotu w to straszne miejsce ze względu na mnie.
Strzępiłem ściągacz jego bluzy, siedząc na schodach werandy. To była jedyna rzecz, którą pozwoliłem sobie zatrzymać na pamiątkę. Leżała głównie na dnie szafy, ale ostatnio zacząłem więcej o nim myśleć. Nie mam pojęcia, czym to było spowodowane. Starałem się odepchnąć od siebie myśl, że to może chodzić o wyrzuty sumienia. Co prawda nie byliśmy już razem, jednak czułem, jakbym go zdradzał. Albo bardziej zdradzał samego siebie i chciał się Sethowi ze wszystkiego zwierzyć.
Gerard twierdził, że miłość cielesna nie łączy się z miłością duchową. Nie umiałem się z tym zgodzić. Jeśli już coś nazywało się miłością, to według mnie łączyło ze sobą zarówno sferę fizyczną jak i tę umysłową. To nie miłość cielesna była gwałtem, tylko akt cielesny jej pozbawiony. Było mi szkoda Gerarda, ponieważ najwyraźniej nie umiał odróżnić tak podstawowych wartości. Jednocześnie…
Pokręciłem głową. Nie mogłem myśleć o Wayu. Człowiek biorący wszystko siłą, który nigdy nie pyta o zdanie i uczucia drugiej osoby. To nie był materiał na związek, to był materiał na mękę. Jednak nie rozumiałem, dlaczego będąc tego świadomym, nadal podświadomie mnie coś do Gerarda ciągnęło.
         Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk klaksonu. Wzdrygnąłem się, podnosząc wzrok. Steve podjechał pod dom, zmuszając mnie do podniesienia się z podestu. Zarzuciłem torbę na ramię i ruszyłem przed siebie. Miałem nadzieję, że nikogo nie zbudził swoim zachowaniem.
         Wyruszaliśmy do Atlantic City na parę dni. Co prawda nie liczyliśmy nawet, że Carl pokazywał się tam dalej, ponieważ dwa razy w jednym miejscu to nadal sporo jak na osobę tak pilnie poszukiwaną. Bardziej mieliśmy nadzieję zastać tam mężczyznę, który zdawał się być stałym bywalcem w tej ruderze, a towarzyszył naszemu poszukiwanemu za każdym razem, stojąc jednocześnie najbliżej niego. Liczyliśmy na to, że jest on przynajmniej osobą rangi C, ponieważ taki obrót spraw popychał nas zawsze o parę kroków dalej od miejsca, w którym staliśmy.
         Wrzuciłem swoją torbę na tył samochodu, a później zająłem miejsce obok Stevena. Nie przywitałem się, bo w sumie nie czułem takiej potrzeby. Mieliśmy przed sobą ponad dwie godziny jazdy i zamierzałem je wykorzystać na odespanie zarwanej nocy.
- Musimy jeszcze wstąpić na stację benzynową – oznajmił mężczyzna.
- Okej – odpowiedziałem. – Mama nam zrobiła kanapki – machnąłem kciukiem za plecy.
- To świetnie – mruknął. – Muszę ją kiedyś poznać.
         Kiwnąłem tylko głową i tak zakończyła się nasza rozmowa. Nie było niezręcznie. Nie odczuwaliśmy ze Stevenem po prostu potrzeby prowadzenia długich rozmów o czymś i o niczym. Cisza pasowała nam obu, także nie było konieczności jej przerywania. Milczeliśmy aż do wyjazdu z miasta.
- Nocujemy w aucie? – zapytałem.
- Nie, wziąłem nam pokój nad barem – powiedział. – Później ci wszystko wytłumaczę i przeproszę z góry – westchnął ciężko. - Wspomnienia wracają, co?
- Niestety – odparłem cicho, godząc się z faktem, że jadę po części zmierzyć się z przeszłością. Mimo wszystko to nie tutaj spotkały mnie najgorsze rzeczy.
         Atlantic City to tylko jeden z ulubionych przystanków mojego ojca. Kiedy ostatni raz składałem w tym mieście wizytę, był przy mnie Seth. Nigdy nie pozwoliłby, aby coś mi się stało na samotnej wyprawie w takie miejsce. Dlatego dzisiaj założyłem na siebie jego bluzę. Miałem nadzieję, że w jakiś sposób odgoni to złe wspomnienia i pomoże mi tak, jak robił to chłopak. Nie jestem pewien, czy wyszedłbym żywy, gdybym go ze sobą nie zabrał.
         Ojciec prócz kobiet kochał również hazard. Związane były z tym ciągłe długi u różnych osób, których niestety nie miał z czego spłacić. Ci ludzie przychodzili do nas, wysyłając różne groźby pod naszym adresem, kiedy on balował New Jersey lub w Norfolk i trzeba było go siłą ściągać do domu. To nie są bezpieczne okolice, a już w szczególności nie dla piętnastolatka. Tata nigdy nie należał do spokojnych osób i nie raz wracałem pobity do domu, kiedy podejmowałem próby zawleczenia go do Newark, aby załatwił wszystkie sprawy ze swoimi znajomymi. Wtedy Seth stwierdził, że nie ma mowy, abym sam jeździł aż do Atlantic City.
Trzymał mnie mocno za rękę i obiecał, że nigdy jej nie puści.



~*~


2 komentarze:

  1. Zawsze z wielką niecierpliwością czekam na ten czas, kiedy ma się u ciebie pojawić nowy rozdział - uwielbiam to jak piszesz! A samo opowiadanko - jego ciężki zatęchły klimat i główni bohaterowie, uwikłani w różne tajemnicze sprawy. Raczej niemożliwym jest przewidzenie właściwego biegu wydarzeń. A Frank, który wpadł w sieć Gerarda *zaciera rączki* Oj zacznie się dziać, oj zacznie 3:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń