piątek, 25 grudnia 2015

One - Shot

Nothing







Wiedziałem, że śni mi się coś dobrego. Nie potrafiłem ubrać tego w konkretne słowa, ale czułem błogość przez sam fakt zawieszenia między światem rzeczywistości oraz światem pięknych marzeń. Docierały do mnie zapachy oraz dźwięki żyjącego domu, lecz jednocześnie tkwiłem gdzieś tam pośród barwnych iluzji wyobraźni. Nie umiałem do końca zdecydować, w którym wymiarze wolałem pozostać, dlatego dziękowałem siłom wyższym za to, że ktoś inny zawsze dokonywał za mnie tego wyboru.
- Wujku – usłyszałem cichy szept przy uchu. – Śpisz?
- Nie – mruknąłem w poduszkę.
- Wujek Gerard poszedł do pracy i mi się nudzi. Pójdziemy na spacer z pieskiem?
- Jasne – westchnąłem, podnosząc się z ociąganiem z materaca. Spojrzałem na zegarek, a później na Caroline. Dziewczynka siedziała po turecku na drugiej połowie kołdry i patrzyła na mnie uważnie. – Jesteś pewna, że wujek szedł do pracy? – zapytałem ze zdziwieniem zauważając, że była dopiero siódma rano.
- Tak – kiwnęła głową. – Babcia dzwoniła.
- No tak, skoro babcia dzwoniła… - mruknąłem, wychodząc z pokoju. Usłyszałem za sobą szybki tupot stóp i uśmiechnąłem się pod nosem, kiedy dziewczynka wyprzedziła mnie w podskokach, gnając w kierunku kuchni. Milo też od razu się ożywił, podnosząc ciężki łeb z poduszki na kanapie. Wyraźnie korzystał z nieobecności Gerarda w domu, który chyba zabiłby go za wygniatanie łóżka w salonie. Bajki były nastawione na cały regulator, a chrupki rozsypane na kuchennym blacie.
         Moje relacje z matką Gerarda nie były najlepsze. W ogóle stosunki z całą tą rodziną można opisać jako dość nieprzyjemne. Way to nazwisko, które kojarzy się z prestiżem, pieniędzmi oraz ogromną firmą telekomunikacyjną. Ilość akcji na różnych rynkach zagranicznych zabezpiecza ich przed problemami finansowymi nawet w bezpośrednim zagrożeniu bankructwem. To jasne, że chłopak z średnio zamożnej rodziny, w  której ojciec jest elektrykiem a matka sprzątaczką, nie będzie idealnym materiałem na zięcia. Przecież jak to wygląda w papierach. Na akcie małżeństwa obok ich syna powinno widnieć imię i nazwisko dystyngowanej, dumnej damy z reprezentatywną aparycją oraz nienagannym rodowodem. Iero to takie ni w pięć ni w dziewięć, jak jakiś nielegalny włoski imigrant; w dodatku mężczyzna. Moja miłość do niej jako teściowej była jednakże równie wielka, więc nie widywaliśmy się często, a państwo Way raczej omijali nasze mieszkanie szerokim łukiem. Jak już gdzieś się widywali z synem, to właśnie w firmie, bo ja raczej nie istniałem w tym zamkniętym świecie dla wybranych.
         Czy mi to przeszkadzało?
         Właściwie niezbyt.
         Miałem Gerarda, miałem Milo, miałem kochającą rodzinę, fantastycznych przyjaciół i pracę, która mi się podobała. Nie potrzebowałem aprobaty kogoś, kogo zdanie całkowicie mnie nie obchodziło. Jasne, że byłoby fajnie, gdyby teściowie chcieli jednak stworzyć jakieś więzy, ale skoro woleli zachowywać dystans, nasze relacje mogły spokojnie ograniczać się do świąt i urodzin; całkowicie mi to wystarczyło.
         Najgorszy jednak w tym wszystkim jest fakt, że pewne geny niestety dziedziczy się i wynosi razem z wychowaniem z domu w pakiecie. Gerard ma wiele cech swoich rodziców. Ciężki charakter po ojcu objawiał się tym, że jeśli chciałem złamać którąkolwiek z jego etycznych zasad, mogłem już na starcie się poddać. Duma, honor i kodeks moralny były dla niego kwestiami kardynalnymi. Następną sprawą okazywała się pedanteria przejęta od matki. Wszystko w  naszym domu musiało być ułożone, czyste, wyważone oraz stosowne. Może Way wychodzi przez taki opis na całkowitego sztywniaka, ale to raczej taka moja subiektywna, nieco karykaturalna wręcz wizja jego wad. To logiczne, że nie jest taki przez cały czas. W końcu przecież jednak ten ślub wzięliśmy, a jestem całkowitym przeciwieństwem czarnowłosego. Można powiedzieć, że zasady Waya są tylko po to, aby jakoś zrównoważyć chaos, który by tu zapanował, gdyby nie postanowił trzymać mnie w ryzach. Po prostu dzielimy się w tym związku pewnymi zadaniami. Ja odpowiadam za panikę, bałagan, emocjonalizm i wyrozumiałość, a Gerard za opanowanie, porządek, chłodny realizm i marketingową zawziętość oraz nieustępliwość. Ktoś z zewnątrz nigdy nawet nie pomyślałby, że dwójka tak skrajnie różnych osób może tworzyć jakikolwiek związek.
Kiedy pierwszy raz przyszedłem odwiedzić Gerarda w firmie, sekretarka mi powiedziała, że prezes nie odbiera poczty osobiście, więc jeśli mam jakieś paczki, to powinienem je zostawić w recepcji. Nie wiedziałem przez nieśmiałość, jak mam jej niby wytłumaczyć, że no… sorry kobieto, ale jestem jego mężem, a nie kurierem. Dlatego zszedłem grzecznie do recepcji i zadzwoniłem po Gerarda, żeby mnie odebrał z dołu, bo wstydzę się rozmawiać z sekretarką. Trochę powzdychał, ponarzekał na moją dziecinność oraz nieżyciowość, aż w końcu jasno przedstawił jej sytuacje, pokazując mnie i mówiąc: Stacy, to jest mój mąż a nie listonosz, więc następnym razem po prostu go pokieruj do mojego biura, dobrze?, po czym nie czekając na jej odpowiedź, udaliśmy się na osobność.
- Dlaczego wszędzie leżą płatki, co? – zapytałem dziewczynkę, schylając się z mokrą szmatką, aby delikatnie je zgarnąć z podłogi.
         Caroline mieszkała z nami właściwie już od trzech dni. Brat Gerarda, Mikey, czasami nam ją podrzucał, kiedy oboje z żoną wyjeżdżali gdzieś w sprawach służbowych. Podczas jej pobytu naprawdę sobie uświadamiałem, jakim darem jest rodzicielstwo. Dom wtedy nie wydaje się już taki pusty i prosty model współczesnej rodziny dwa plus pies, staje się pełniejszy. Wiadomo, że dziecko to odpowiedzialność, wydatki i tak dalej, jednak nie sądziłem, że to coś tak wielkiego, aby od razu z nich rezygnować. Koszty utrzymania raczej w naszym przypadku nie stanowiły żadnej bariery. Barierą jak zwykle był Gerard. Musiałem go niemal dwa lata prosić o przyjemniej przemyślenie takiej opcji jak pies w domu, wiec na adopcję dziecka raczej przez dziesięć następnych nie było sensu zabiegać. Caroline lubił, owszem, w końcu to córka jego brata, ale lubił ją przez maksymalnie tydzień. Później już coraz bardziej irytował go nastawiony na fula telewizor, porozrzucane po podłodze zabawki i nieporządek w łazience po wieczornej kąpieli. Czasami widziałem jak walczy ze sobą, żeby nie spakować jej w karton i nie wysłać Mikeyemu z powrotem do domu. Wniosek w tym przypadku nasuwał się prosty – Gerard nie był stworzony na chwilę obecną do zastania ojcem.
- Dzwoniłam do taty i mówił, że najszybciej je otworzę, jak naduszę, ale wybuchło – odparła na jednym wdechu, zapowietrzając się trochę. Westchnęła głośno, kręcąc się dokoła ze splecionymi na brzuchu rączkami. – Wujku? – mruknęła nagle, łapiąc mnie za ramię. Spojrzałem na nią z uśmiechem, zachęcając, aby kontynuowała. – Nie naskarżysz na mnie? – szepnęła cicho, wlepiając we mnie swoje duże, brązowe oczy.
- Tacie? – zapytałem ze szczerym zdumieniem. Alicia chyba by go kapciem zatłukła, jakby podniósł na nią głos. Pokręciła energicznie głową, jakbym nic nie rozumiał. Wrzuciłem niedbale ścierkę do zlewu, nadal pozostając w kuckach.
- Wujkowi Gerardowi – wyznała jeszcze ciszej niż poprzednio. – Będzie się złościł za bałagan.
- Wujek Gerard nie ma nic do gadania w tym domu, skarbie, zapamiętaj to sobie – zaśmiałem się radośnie, podnosząc ją do góry i sadzając na zmytym blacie. – Ale mamy sekretną umowę – potwierdziłem. – Ja nie mówię o płatkach, a ty o tym, że Milo leżał na kanapie, stoi? – zapytałem, wyciągając do niej rękę.
- Stoi – uśmiechnęła się szeroko, ściskając ją obiema dłoniami.


***


         Jechałem powoli windą do góry, rozwiązując niespiesznie krawat. Męczyło mnie dzisiaj dosłownie wszystko począwszy od porannego telefonu matki aż po zebranie zarządu i dwugodzinne dyskusje na temat jakiś niewiele znaczących targów w Detroit. Niczego teraz nie pragnąłem bardziej od ciepłej kąpieli oraz świętego spokoju. Chciałem mieć w sumie jeszcze Franka na wyłączność, ale raczej graniczyło to z cudem, od kiedy Caroline okrzyknęła go swoim ulubionym wujkiem i nie daje mu żyć, chodząc z nim nawet do pracy. Ten dureń oczywiście nie ma nic przeciwko, zapominając, że w ogóle poślubił jakiegoś Gerarda Waya. Zamierzałem mu dzisiaj oznajmić, że czuję się poważnie zaniedbywany.
         Jak tylko przekroczyłem próg mieszkania, do moich uszu dobiegła raniąca melodia z Barbie i jeziora łabędziego, które leciało już chyba szósty raz w ciągu tego tygodnia. Przewróciłem oczami, trzymając nerwy w ryzach. Dziękowałem bogu, że jutro rano Mikey już ją zabiera, bo każdy następny dzień przybliżał mnie do wizyty u psychologa.
Zamykając drzwi, liczyłem na jakiś odzew ze strony domowników, jednak przywitał mnie tylko pies. Milo podszedł leniwie i od razu oparł łeb o moje udo. Schyliłem się i delikatnie podrapałem go za uchem, choć było z niego wielkie bydle, więc pewnie nawet tego nie poczuł przez te wszystkie kudły.
- Cześć – powiedziałem głośniej, wieszając kurtkę. Postawiłem teczkę w przedsionku i wszedłem do salonu.
- Cześć, skarbie – przywitał się Frank, dając mi szybkiego buziaka, kiedy nachyliłem się nad kanapą. – Jak było w pracy?
- Szkoda gadać – szepnąłem z ustami przy jego uchu.
- Coś się stało? – zapytał zaniepokojony.
- Dużo by opowiadać – mruknąłem, składając ostatni pocałunek w zagłębieniu jego szyi. – Idę się myć.
- Okej, zaraz do ciebie przyjdę – powiedział, wracając do oglądania bajki. Pokręciłem głową, zauważając, że Caroline spała zawinięta pod kocem. Niekiedy zastanawiałem się, ile ten chłopak ma właściwie lat.
         Matka zarzuciła mi dzisiaj, że Frank strasznie mnie zmienił. Oczywiście na gorsze, bo według niej, jeśli brunet cokolwiek robił to właśnie z negatywnym skutkiem. Nie zgadzałem się z tym w najmniejszym stopniu, ponieważ doskonale dostrzegałem wady własnych rodziców i przy tym jednocześnie swoje, które z nich wynikały.
Zacząłem powoli rozpinać koszulę, patrząc w lustro. Nie zmieniłem się, pomyślałem. Ja po prostu obrałem inną drogę. Przymknąłem powieki, wsłuchując się w szum wody wypełniającej wannę. Minęło już pięć lat od kiedy jesteśmy małżeństwem i trzynaście od kiedy się znamy, a moi rodzice nadal nie umieją zaakceptować naszego związku. Zaczynało mnie to poważnie męczyć i smucić. Nie ze względu na nich, lecz ze względu na Franka w większej mierze. Chłopak nie miał łatwo od kiedy zaczęliśmy się jawnie spotykać. To co moja matka wyprawiała, aby nas rozdzielić, przechodziło ludzkie pojęcie. Te wszystkie filmy o wrednych teściowych mogły z powodzeniem schować się pod dywan. Rodzina Franka zawsze jednak była bardzo silna i zżyta, więc dzięki niej jakoś oboje to przetrwaliśmy. Podczas gdy moja mama była bardziej niż swoim synem zainteresowana rozbiciem jego związku, ci ludzie już od dawna traktowali mnie jak swoje dziecko, za co byłem im dozgonnie wdzięczny. Znajdowałem się w o wiele lepszym położeniu niż brunet, mogąc do nich zwracać się per mamo i tato. Gdyby Frank
kiedykolwiek tak nazwał swoją teściową, to chyba nie wyszedłby z tego żywy.
Wszedłem powoli do wanny, doznając przyjemnych dreszczy na całym ciele. Odetchnąłem z ulgą, zanurzając się całkowicie w wodzie.
W takie dni jak dzisiaj żałowałem, że urodziłem się jako najstarszy syn w tej rodzinie. Bywały momenty, w których pragnąłem zamienić się z Mikeyem pozycjami, porzucić to prezesowanie w cholerę i zająć się tym, czym chcę. Założyć rodzinę bez poważnych obowiązków i stresu związanego z życiem firmy, podjąć jak Frank pracę, którą bym lubił, a myślę, że wiele rzeczy byłoby o wiele prostszych.
Usłyszałem, jak chłopak otwiera drzwi łazienki i wchodzi do pomieszczenia.
- Jestem - powiedział spokojnie, podchodząc do mnie. Poczułem, jak siada na krawędzi wanny. - Opowiadaj.
- A co chcesz usłyszeć? - zapytałem z uśmiechem, odszukując na ślepo jego udo, na którym położyłem dłoń.
- Dlaczego jesteś taki wypruty, hm? - mruknął, gładząc kciukiem moja skórę.
- Omawialiśmy targi w Detroit dwie godziny. Prawie się pozabijali przy wybieraniu projektu, który mielibyśmy przedstawić. Męcząca sprawa.
- Czyli tradycyjnie - zaśmiał się. - Kiedy wyjeżdżasz?
- Nigdzie nie wyjeżdżam - westchnąłem ze złością. - Wyśle jakiegoś kierownika z działu finansów. Te targi nie są istotne - wyjaśniłem.
- Rozumiem - odpowiedział powoli. - Słyszałem, że twoja mama czegoś chciała. - szepnął niepewnie. Spojrzałem na niego wzrokiem męczennika. Wiedział doskonale, że jeśli ta kobieta była po coś w firmie, to nie było to nic dla niego przyjemnego. - Nie martw się, nic mnie już nie zaskoczy - zapewnił spokojnie. Ciężko było mi wytłumaczyć mu, że tu nie chodzi o to, jak on to odbierze. Wstyd mi było za to, że mam taką matkę i muszę mu opowiadać o jej fanaberiach.
- Właściwie, to jest sprawa, o której ci nie powiedziałem - zacząłem niepewnie, podciągając się do pozycji siedzącej. Frank zmarszczył brwi, patrząc na mnie z niepokojem. - Ta kwestia jest już przez nią poruszana od dobrych paru miesięcy, ale... - zaśmiałem się gorzko sam do siebie. To było niedorzeczne. - Matka chce, abyś poszedł ze mną do notariusza i podpisał akt rozdzielności majątkowej rozszerzonej o stan posiadania sprzed małżeństwa.
- Gerard - powiedział Frank praskając śmiechem. Złapał mnie mocno za podbródek, zmuszając tym samym do spojrzenia sobie w oczy. - Całkiem ty już zgłupiałeś? - zapytał, patrząc na mnie z pobłażaniem. - Mogłeś mi to od razu powiedzieć, jak tylko z tym do ciebie przyszła.
- Wiesz, że jest mi za nią głupio - spuściłem wzrok. - Poza tym to jest bezsensu i w ogóle nie zamierzam się na to godzić. Nie wiem, co ona sobie wyobraża właściwie.
- Kotek... Nie możemy po prostu zrobić tego, czego ona chce dla świętego spokoju? - zapytał poważnie. Pokręciłem głową w niedowierzaniu.
- Nie możemy wiecznie wypełniać jej każdej woli, bo w końcu zażąda czegoś, czego nie będziemy mogli jej dać i będzie kolejna wojna.
- Tylko... - zaczął niepewnie, odchylając powoli głowę do tylu, po czym westchnął ciężko i spojrzał na mnie niemal błagalnie. - Doskonale wiesz, że to o to chodzi, że jestem... No z biednej rodziny, nie oszukujmy się.
- Frank... - zacząłem niechętnie. Nie lubiłem poruszać tego tematu.
- Nie, Gerard... Po prostu... No miedzy nami i tak ten papierek nic nie zmieni, jest nieistotny. Jeżeli bym się nie zgodził, to oznaczałoby, że zależy mi na pieniądzach, a nie na tobie.
- Daj spokój - mruknąłem. - Nie było tematu.
- Był, Gee. Miejmy to z głowy po prostu - zaproponował spokojnie. - Takie gówno nie jest powodem do kłótni. Chce rozdzielności majątkowej, niech ją ma. Co to zmienia?
- No nic - odpowiedziałem mrukliwie.
- Wiem, że mnie za to nie pokocha, ale przynajmniej odpierdoli się na jakiś czas - zaśmiał się, a ja pokręciłem tylko głową z radosnym grymasem. Nie wiedziałem jak on to robił, ale potrafił mnie rozbawić nawet w sytuacji beznadziejnej.
- Czasami zastanawiam się, jakby moje życie wyglądało bez ciebie i jakoś nie umiem sobie tego wyobrazić - wyznałem szczerze, opierając czoło na jego udzie.
- Spróbowałbyś tylko sobie wyobrazić - obruszył się. - Zrobiłbym ci taki sajgon, na który jeszcze nawet jeszcze twoja matka nie wpadła.
- Jasne - zironizowałem, przyciągając go lekko do pocałunku. W końcu nikt nam nie przeszkadzał, wiec mogłem w pełni cieszyć się tą chwilą. Chłopak wychylił się jeszcze bardziej w moim kierunku chwytając oburącz moją twarz.
Pokręciłem delikatnie głową, chcąc szybko ściągnąć z niego koszulkę. Pociągnąłem ją jednak zbyt mocno i w ułamku sekundy Frank wylądował w wannie. Dźwięk wylewającej się z chlustem na kafelki wody obił się boleśnie o moje uszy, a zdezorientowana mina chłopaka szczerze rozbawiła. Brunet otworzył usta w niedowierzaniu, trzymając ręce przy ciele jak kurczak skrzydła. Spojrzał na mnie zszokowany, po czym zaczął się głośno śmiać. Z łatwością poddałem się temu nastrojowi, składając na jego mokrych wargach lekki pocałunek.
- Kocham cię – wydusił z siebie między kolejnymi falami śmiechu kładąc mi głowę na ramieniu. – Jak wariat.


***



         Siedziałem na blacie w kuchni, obserwując, jak Gerard zbiera się do pracy. Wszystko wykonywał zazwyczaj utartym schematem, ale dzisiejszy poranek był nieco inny. Czarnowłosy zaspał. Właściwie tylko pięć minut, które nic nie znaczą dla zwykłego człowieka, ale dla Waya są już liczącym się odchyleniem od normy. Nawet Milo schował się pod stołem, patrząc na niego leniwie z ukrycia, żeby czasem nie wejść mu pod nogi, kiedy gna jak wariat w tę i z powrotem.
- Nie lubię tego okresu po wyjeździe Caroline, kiedy w domu jest tak cicho – wyznałem ostrożnie, kiedy Gerard zaczął robić sobie poranną kawę. Wiedziałem, że dzisiaj wyjątkowo narażam się na jego irytację, ale czułem, że jutro ten argument nie miałby już takiej mocy.
- Nie zauważyłem nawet, że jej nie ma – odparł w roztargnieniu, zerkając na mnie szybko. – Mikey u nas był?
- Tak, odebrał ją w drodze powrotnej z Dover zanim wstałeś – westchnąłem z niezadowoleniem, pokazując mu gestem dłoni, aby do mnie podszedł. Kiedy stanął mi między nogami, zacząłem mu zawiązywać krawat. – Naprawdę nie lubisz, jak te stópki tak słodko dreptają po panelach? – zapytałem z nadzieją.
- Nie – odpowiedział stanowczo, patrząc na zegarek. Wypuściłem ciężko powietrze, poprawiając kołnierzyk jego koszuli. – Porozmawiamy na ten temat wieczorem, dobra? – zapytał, odchylając moją głowę do tyłu. Kiwnąłem lekko głową z kwaśna miną, ponieważ doskonale wiedziałem, że ta rozmowa wcale się nie odbędzie. Jako rekompensatę dostałem szybkiego buziaka i powiew ciepła od ciała Gerarda, który ruszył szybko do wyjścia.
         Po domu rozniosło się echem głuche trzaśniecie drzwi, a po chwili zapanowała martwa cisza, której tak bardzo nie znosiłem. W dni wolne od pracy nie miałem tak właściwie co robić. Grafik Gerarda obejmował praktycznie wszystkie dni tygodnia poza niedzielą, podczas gdy mój był raczej elastyczny. Kiedy zgadzałem się kogoś zastępować w swoje dni wolne, dostawałem w zamian te jego. Ten tydzień wypadł tak głupio, że mój bezproduktywny weekend nałożył się z środą, czwartkiem i piątkiem sprezentowanymi przez kolegów, więc jedyne co mogłem robić w tym wielkim mieszkaniu bez Gerarda to oglądanie filmów albo słuchanie muzyki.
         Z zamyślenia wyrwał mnie Milo, który trącił pyskiem moja stopę, zaraz po tym ziewając. Zaśmiałem się do siebie, patrząc na niego z niedowierzaniem. Nie miał prawa być zmęczony, skoro spał i tak zdecydowaną większość dnia, ale wybaczałem mu to ze względu na jego ogromną masę ciała. Taki ciężar na pewno ściągał w dół.
- No co? – zapytałem go przekornie. – Idziemy na spacerek?


***


         Byłem beznadziejnym mężem i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Nigdy nie umiałem rozmawiać o własnych emocjach oraz obawach z drugą osobą. Frank nie był w tym wypadku wyjątkiem, choć na ziemi nie było człowieka, któremu ufałbym bardziej niż jemu. Rzadko wyznawałem mu miłość i nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby przyznać mu się do tego, że nie poradziłbym sobie w życiu, gdyby nagle ode mnie odszedł. Jeślibym mógł, najchętniej nie wypuszczałbym go z domu, żeby nie miał okazji poznać w tym świecie kogoś lepszego ode mnie. Czułem jednak, że Frank o tym wszystkim wie, ale przemilcza pewne fakty, ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, jaki jest mój charakter. O niektórych sprawach lepiej nie mówić głośno.
         Taką sprawą jest również adopcja.
         To nie jest tak, że nie chcę mieć dzieci. Uważam jednak, że nie poradziłbym sobie z ich wychowaniem. Wszystko zwaliłoby się jak zwykle na Franka, który w przeciwieństwie do mnie jest stworzony do bycia ojcem, a tego nie chciałem. Nawet psem nie potrafię się zająć, a co dopiero żywym, czującym, potrzebującym atencji dzieckiem. Drugą stroną medalu jest moja matka, która poruszyłaby tylko niebo i ziemie, żeby zatrzymać proces adopcyjny, zanim w ogóle zostałby wdrożony w życie. Dodatkowy członek rodziny oznaczałby, że jej tworzenie zostało w pełni ukończone i niczego więcej jej nie potrzeba. Dziecko jako element spajający mocniej dwójkę ludzi oddala wizje rozwodu, na który ta kobieta nadal liczy pomimo upływu lat oraz faktu, że nigdy nam to nawet przez myśl nie przeszło. Trzecią sprawą jest to, jak traktowana jest Caroline. Gdyby nie to, że Alicia trzyma wszystko żelazną ręką i ogranicza kontakty wnuczki z dziadkami do niezbędnego minimum, dziewczynka na pewno by ich znienawidziła. Dziecko to zawsze hałas, harmider i bałagan czyli wszystko czego w domu Wayów się nienawidzi. Nie sądziłem, że sam jestem święty, bo za takiego nigdy się nie uważałem. Myślę jednak, że kazanie dziecku żeby siedziało cały dzień w  jednym miejscu, oby przypadkiem niczego nie zepsuło to spora przesada. Od tamtej pory Caroline niestety zostaje u nas, kiedy zajdzie taka potrzeba, bo od dziadków wróciła z płaczem. Nie chciałbym, aby taka sytuacja kiedykolwiek przytrafiła się mojej córce lub synowi.
         Wzdrygnąłem się, kiedy mój telefon zabuczał na biurku, wyrywając mnie z zamyślenia. Zerknąłem na ekran tylko po to, aby dowiedzieć się, że dostałem wiadomość od Franka, której treść była rozkazem wyjrzenia przez okno. Westchnąłem ciężko, ponieważ nie lubiłem, jak nie mówił wprost, o co mu właściwie chodzi.
         Odsunąłem się od biurka i podszedłem do szyby, z której widziałem dokładnie panoramę miasta. Nie zanotowałem w niej żadnej znaczącej zmiany. Wszystko wyglądało tak samo jak zawsze. Wybrałem numer Franka.
- O co ci chodzi? – zapytałem, kiedy odebrał.
- Śnieg pada, baranie – zaśmiał się radośnie. Zmrużyłem oczy, patrząc w przestrzeń.
- Rzeczywiście – mruknąłem do słuchawki z uśmiechem, kiedy dostrzegłem wirujące w powietrzu płatki. – Wszystkiego najlepszego, Frankie – szepnąłem.


***


         Przechodząc obok tych wszystkich wystaw sklepowych, uświadomiłem sobie, że jeszcze nic nie kupiłem Gerardowi na święta. Nie miałem nawet w sumie pojęcia, czego mógłby chcieć. Przecież wszystko mieliśmy, krawatów nie potrzebował, a drobiazgów nie lubił. Czarnowłosy oczekiwałby czegoś… praktycznego, co przydałoby mu się w życiu codziennym, ale chyba wyczerpałem przez te wszystkie lata limit istnienia rzeczy użytecznych.
         Na rocznicę nic sobie nigdy nie kupowaliśmy, wiec przynajmniej ten obowiązek mogłem bezwysiłkowo odhaczyć. Ciężko tak właściwie też to święto przewidzieć. Jedyne, co pamiętamy z początków naszego związku to fakt, że wówczas spadł pierwszy śnieg w roku, dlatego jego pojawienie się przyjęliśmy po prostu za datę rocznicową. Zjawiska atmosferyczne nadchodzą o tylko im wiadomej porze, co miało dla nas też właściwie symboliczne znaczenie. W końcu decyzja o tym, że przestajemy być tylko przyjaciółmi również była nagła i niespodziewana.
         Pamiętam właściwie ten dzień nieco mgliście. Nasza szkoła zorganizowała darmowe wyjście na lodowisko z funduszy pozyskanych dzięki sprzedaży mikołajkowych ciast. Tydzień przed przerwą świąteczną wszystkie klasy miały udać się na łyżwy. Ani ja ani Gerard nie zamierzaliśmy brać w tym wyjściu udziału, ponieważ chcieliśmy, aby nasze kończyny pozostały w nienaruszonym stanie. Tego samego dnia w okolicy instytut filmowy organizował darmowy maraton kina niezależnego. Jako że właściwie poznaliśmy się właśnie na kółku filmowym, jednogłośnie podjęliśmy decyzje na temat tego, jak spędzimy dzień. Już wtedy wiedziałem, że Gerard niesamowicie mi się podobał, ale nie chciałem niszczyć naszej przyjaźni. Poza tym on raczej był typem pana idealnego z bogatej rodziny i dobrego domu. Odnosiłem wrażenie, że po prostu do siebie nie pasowaliśmy, a on nigdy nie postrzegałby mnie jako swojego potencjalnego partnera. Taki związek nie miał szans oraz jakiejkolwiek przyszłości z wianuszkiem dziewczyn, które potajemnie wzdychały do Waya i podniecały się jego niedostępnością. W tamtych czasach Gerard rzeczywiście wydawał się poza zasięgiem kogokolwiek już nawet nie w kwestii pochodzenia, a raczej ducha. Nie jestem pewien, czy on sam wiedział, gdzie znajdują się jego myśli w danym momencie. W każdym razie poszliśmy do tego kina jako przyjaciele z kółka filmowego i nic więcej. Obejrzeliśmy parę ciekawych szwedzkich oraz niemieckich produkcji. Na ogół były dość przygnębiające i sztywne, ale jednocześnie niesamowicie ciężkie, także spokojnie mogłem je uznać za wartościowe. Gerard przez cały seans siedział w jednej pozie, w której ja bym zdrętwiał, ale on raczej czuł się w miarę swobodnie, obserwując jednocześnie ekran w pełnym skupieniu.
Kiedy maraton dobiegł końca, był już późny wieczór. Mijaliśmy w milczeniu wystawy sklepowe świecące wszystkimi możliwymi kolorami, obrazując w ten sposób potęgę marketingu świątecznego. Pamiętam, że Gerard zapytał, co planuję robić po skończeniu szkoły. Odpowiedziałem, że będę musiał znaleźć sobie jakąś pracę. Zdziwił się, że nie chcę kontynuować nauki, bo on sam planował wysłać papiery do dobrych uczelni prawniczych. Jednak kiedy ja sobie siebie wyobrażałem na jakichkolwiek renomowanych uniwersytetach, łapał mnie niekontrolowany śmiech. Zostałem raczej stworzony do zasilenia klasy średniej składającej co roku do urzędu wnioski o zapomogę. Powiedziałem wtedy na głos myśl, z którą zmagałem się już od dłuższego czasu: w takich chwilach człowiek uświadamia sobie koniec wielkich przyjaźni. Gerard wtedy przystanął oniemiały, jakby nigdy wcześniej nie brał nawet takiej możliwości pod uwagę, podczas gdy ja już od dawna zdawałem sobie z tego sprawę. Pamiętam, że zatrzymałem się wtedy parę kroków przed nim i przyglądałem się spokojnie jego twarzy, która wydawała się jeszcze bardziej pochmurna przez padający śnieg niż w  rzeczywistości była.

- Twierdzisz, że tak po prostu o sobie zapomnimy? – zapytał.
- Myślę, że tak to zazwyczaj wygląda – przyznałem z niesmakiem. – Utrzymuje się ze sobą sztuczny kontakt, aż w końcu przestaje się z czasem utrzymywać jakikolwiek.
- Moi rodzice poszli na różne uniwersytety i mimo upływu lat ich uczucie wcale nie osłabło, wiec nie rozumiem, dlaczego wszystko tak po prostu przekreślasz – powiedział z wyrzutem, podchodząc bliżej.
- No… Ale oni byli parą, Gerard – rozłożyłem ręce z bezradności. – Pewnie planowali sobie jakoś wspólną przyszłość czy rodzinę. Zakochani ludzie już tak mają. A przyjaciele znajdują sobie nowych znajomych i reszta jakoś dalej się toczy.
- A co jeśli powiem, że nie znajdę sobie znajomych? – zapytał, minimalizując przestrzeń między naszymi ciałami. Uśmiechnąłem się z niedowierzaniem, pokazując, jak bardzo sceptycznie podchodzę to takich deklaracji. – Albo, że jestem w tobie zakochany? – kontynuował, a mi rzedła powoli mina. Pomyślałem, że robi sobie ze mnie niezłe jaja. Brałem pod uwagę nawet możliwość, że… zdał sobie sprawę z moich uczuć do niego. – Może chcę zaplanować sobie z tobą wspólną przyszłość, Frank – wyszeptał, nachylając się nade mną.
- Gerard… - szepnąłem, patrząc mu ze strachem w  oczy.
- Co jeżeli chcę, żebyśmy zostali parą? – mruknął, lekko muskając moje wargi.
- Odwołuje się do twojego sumienia – słabo zażartowałem, zakrywając mu buzie dłonią. Zareagowałem strachem na emocje, które się we mnie kotłowały.
- Przecież wiesz, że ja nie mam sumienia – wyznał po prostu, oczekując ode mnie jasnej odpowiedzi. Kochałem tego rzeczowego Gerarda, który zawsze wiedział, czego chciał. Zawsze miał wyznaczone konkretne cele. Nie miałem nawet jak mu się oprzeć, więc tylko przymknąłem powieki i pokiwałem lekko głową, łącząc trwale nasze usta.

         Tak mniej więcej wyglądała nasza nieskomplikowana i odrobinę tendencyjna przypowieść o miłości. Oczywiście nie wyglądało to tak, że nic się nie zmieniło, ponieważ było strasznie ciężko utrzymać ten związek praktycznie na odległość, ale wspólnymi siłami udało nam się jakoś to wszystko przetrwać. Dodatkowo całą sprawę utrudniała matka Gerarda, usiłując wszelkimi sposobami mnie unicestwić, co w sumie nadal jest głównym celem jej życia, jakbym był jakimś rodzajem cholernego szkodnika odpornego na pestycydy.
         Kątem oka zauważyłem, że ktoś zaczął głaskać mojego psa. Westchnąłem cicho, odrywając się tym samym od wspomnień oraz wystawy sklepowej. Rozumiałem, że niektórzy nie umieli się powstrzymać i po prostu musieli podejść, żeby pomiauczeć jaki ładny piesek, ale zaczynało mnie to powoli wkurzać. Już otwierałem buzie, żeby zwrócić przechodniowi uwagę, ale rozpoznałem mężczyznę, odbywającego scenę miłosną z Milo na środku chodnika.
- Cześć, Zack – przywitałem się z kolegą z pracy, patrząc z uśmiechem na jego gniazdo zamiast włosów.
- Cześć – zaśmiał się, wstając. – Świąteczne zakupy? – zapytał.
- Nie – zaprzeczyłem z westchnieniem. – Nudziło mi się samemu w domu.
- No tak, zapracowany mąż i te sprawy – pokręcił głową z politowaniem. – To co? Kawka?


***


         Wyszedłem ze sklepu, trzymając dwie siaty ciężkich zakupów. Nie rozumiałem w sumie, po co tyle tego nakupowałem, skoro święta spędzaliśmy u moich rodziców, ale wychodziłem z założenia, że zawsze lepiej mieć więcej niż zbyt mało. Potrzebujący w razie czego stoją na każdym rogu, wyczekując jakiejkolwiek pomocy.
         Idąc na parking, mijałem pełno sklepowych wystaw które emanowały tym rodzajem przepychu, od którego robi się ludziom niedobrze. Nie dziwiłem się wcale, że coraz większa część społeczeństwa bardziej cieszy się na związane ze świętami dni wolne niż na święta jako wartość samą w sobie. Tradycje w dzisiejszych czasach ulegały komercjalizacji, a w mieście zostały już całkiem wypaczone i sprowadzone do zwykłego obdarowania bliskich prezentami oraz późniejszego rozejścia się do domów.
         Ludzie siedzieli ściśnięci w kawiarniach, nachyleni nad stolikami, pogrążeni w rozmowach lub własnych myślach. Wyglądali przez szyby pozornie obserwując życie na zewnątrz, nie widząc jednak nic w rzeczywistości. Westchnąłem cicho, zaglądając do środka przez witryny. Po chwili powolnego spaceru jednak przystanąłem w jednym miejscu na nieco dłużej, ponieważ coś przykuło szczególnie moja uwagę.
         W głębi kawiarni zobaczyłem Franka, który siedział z jakimś mężczyzną. Nigdy wcześniej go nie widziałem i nie wzbudził mojego zaufania. Nie różnił się w sumie wiele od Iero. Też był cały wytatuowany, co mogłem wyraźnie ujrzeć przez to, że podciągnął rękawy bluzy do łokcia. Prócz tego miał tyle kolczyków, że gdybym przystawił mu do twarzy magnes, to oderwałoby przynajmniej jej większą połowę. Frank spoglądał na niego z kolei z uśmiechem i słuchał uważnie jakiejś ciekawej historii. Postanowiłem zatem zostawić ich w spokoju, idąc w swoją stronę.
         Byłoby to kłamstwem, jeśli stwierdziłbym, że mojego serca nie przeszyło ukłucie zazdrości. Właściwie była to dla mnie nowość. Poczułem dyskomfort psychiczny z tego powodu, ponieważ to również okazało się dla mnie całkiem nowe zjawisko. Wynikało to z bardzo prostej przyczyny. Frank najzwyczajniej nigdy wcześniej nie dał mi powodu do zazdrości. Owszem, miał znajomych bliższych czy dalszych, jednak wszystkich znałem. Miałem kontakt z każdym, kto był mu bliski, więc zdążyłem się z nimi zaznajomić. Człowiek z kawiarni stanowił wielką niewiadomą, stąd wzrósł we mnie niepokój. Był przerażająco podobny do bruneta, jakby z tego samego środowiska. Od razu nasunęło się mi na myśl stwierdzenie, że nie brak im tematów do rozmów i na pewno czerpią przyjemność z godzin upływających na niezobowiązującej, naturalnej konwersacji.
         Wszedłem do domu, zostawiając zakupy w przedsionku. Kiedy się rozebrałem, usiadłem powoli na kanapie i postanowiłem postudiować jakąś starą gazetę, czekając na Franka. Byłem ciekawy czy opowie mi o spotkaniu ze swoim nowym kolegą czy może zatai ten fakt. Rzeczą niesłychaną było to, że wróciłem do domu przed nim. Przyzwyczaiłem się do tego, że kiedy ma wolne, zawsze siedzi w mieszkaniu. Naturalnym odruchem dla mnie było oczekiwanie, że dzisiaj również tak będzie. Wyłamanie ogniwa z tego schematu pozostawiło we mnie nieznaczny niesmak oraz dyskomfort. Żyłem w pewnej odpowiadającej mi monotonii dnia codziennego. Dzięki temu wszystko przebiegło zgodnie z moja myślą i nie wybijało z poprawnego rytmu funkcjonowania. Na przykład dzisiaj już kłębiła się we mnie pewnego rodzaju irytacja wywołana tą niekorzystną zmianą. Jeden element nie pasował do układanki.
         Nie mogłem skupić się na czytaniu tej cholernej gazy, więc odłożyłem ją na stolik. W tej samej chwili dobiegł mnie szmer z okolic drzwi frontowych. Założyłem automatycznie ręce na klatce piersiowej i wyprostowałem się na kanapie. Frank wszedł do domu, puszczając psa przodem. Milo powoli przywlókł się do salonu i położył pod stołem.
- Cześć – powiedział głośno. – Zrobiłeś zakupy? – zapytał z zaskoczeniem, zabierając siatki z korytarza. Usłyszałem jak idzie do kuchni i stawia je na blacie. Po sekundzie przyszedł do salonu i spojrzał na mnie w dziwny sposób. – Dlaczego siedzisz tutaj tak po ciemku? – zdziwił się. – Coś się stało?
- Gdzie byłeś? – zapytałem, starając się zabrzmieć neutralnie, ale nie miałem pojęcia, czy mi to wyszło. Normalnie na spotkaniach zarządu czy bankietach nie miałem z tym problemu. Raczej oceniałem swoje zdolności retoryczne bardzo dobrze. Jednak ta sytuacja była inna. Przy Franku w ogóle stawałem się całkiem innym człowiekiem.
- Na mieście – wyjaśnił bezrefleksyjnie. – Spotkałem kolegę i jakoś tak się zagadaliśmy. Coś się stało? – zagadnął, lustrując z dystansu moją postawę.
- Powinieneś mi o tym powiedzieć – wyjaśniłem mu mowę własnego ciała. Chłopak zaskoczył mnie całkowicie śmiejąc się cicho i przewracając przekornie oczami.
- Wyluzuj – powiedział swobodnie, przywołując do siebie psa klepnięciem dłoni w udo, po czym zniknął  razem z nim w głębi mieszkania.
         Wiedziałem, że trochę przesadzałem, ale pomimo świadomości tego faktu, nie mogłem powstrzymać się przed dalszym brnięciem w otchłań absurdu. Wewnętrznie irytował mnie fakt, że Frank był w stanie całkowicie poświęcić swoją uwagę zupełnie innej osobie. Cała ta sytuacja wywoływała we mnie wiele monologów wewnętrznych oraz splątanych ze sobą emocji, z których żadna nie była w stanie jasno się wybić na powierzchnię.
         Wstałem z kanapy i powoli udałem się w ślad za brunetem, który kąpał psa. Z westchnieniem mijałem wszystkie lampki, które chłopak rozwiesił na korytarzu. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zawsze tak cieszył się na święta, skoro praktycznie nic nowego nie wnosiły do naszego życia. Były tylko kolejnym schematem pewnej tradycji, jaka powtarzała się co roku. Jednak Frank usilnie twierdził, że to zawiera w sobie większy sens i ma z tym okresem zawsze miłe wspomnienia z dzieciństwa. Właściwie nigdy nie byłem  na Boże Narodzenie u niego w domu. Zawsze jeździliśmy do moich rodziców, ponieważ Iero twierdził, że nie potrzebują więcej argumentów do tego, żeby go nie lubić. Brunet po prostu sam jechał do siebie, kiedy jego wolne nadal trwało, a ja musiałem wracać do pracy.
         Otworzyłem powoli drzwi łazienki, chcąc nawiązać z Frankiem jakąkolwiek rozmowę. Gadanie przez telefon za dnia nie było tym samym i pozostawiało pewien niedosyt. Kiedy jednak wszedłem do pomieszczenia, wcale nie poprawił mi się humor, jak wcześniej zakładałem. Zastałem kompletny burdel na podłodze oraz mokre kafelki, czego wprost nie znosiłem. Milo machał na prawo i lewo ogonem, rozbryzgując resztę kropel na ścianach, podczas gdy brunet starał się go wytrzeć porządnie ręcznikiem.
- Cholera, Frank – mruknąłem.
- Co? – zapytał niewinnie, dopiero zauważając, że wszedłem.
- No jak to co – powiedziałem ze złością. – Przecież wszystko tu pływa.- Chłopak wzruszył ramionami, uśmiechając się wesoło.
- A na co ty liczyłeś przy myciu takiego dużego psa, Gerard? Nie mamy go od wczoraj przecież – zaśmiał się, spoglądając na mnie z radością. Nie miałem pojęcia, skąd on czerpał tę całą pozytywną aurę, ale zaczynała mi poważnie działać na nerwy. Niczego nie traktował na serio, a każdą poważną sprawę zbywał zwykłym jakoś to będzie. Żył w jakimś swoim innym wymiarze, który nie był zdecydowanie wymiarem ludzi dorosłych z problemami adekwatnymi do ich świata.
- Lepiej mnie nie denerwuj i to posprzątaj – odpowiedziałem stanowczo, zatrzaskując za sobą drzwi.


***


         Milo spojrzał na mnie ze współczuciem, trącając lekko łbem. Psy wyczuwały negatywne emocje, a Gerard zdecydowanie ostatnio był ich całym kłębkiem. Złapałem sierściucha mocno za łeb i pokiwałem nim w obie strony.
- No i jak my jeszcze wytrzymujemy z tym złym panem? – zapytałem, śmiejąc się, kiedy zirytowany Milo chciał się wyrwać. Pocałowałem go lekko w nos a potem puściłem wolno, za co podziękował mi głośnym szczeknięciem.
         Pokręciłem głową z radością i zabrałem się za sprzątanie łazienki. Zdegustowana mina Waya czasami wyrażała więcej niż tysiąc słów. Kiedy był z złym humorze, nazywałem go w myślach po nazwisku. Nie chciałem, żeby takie negatywne usposobienie miało imię mojego męża. Wolałem udawać, że to ta zła część jego duszy, którą niewątpliwie odziedziczył po matce, daje o sobie znać. Musiałem to znosić, bo co innego mogłem w tej sytuacji zrobić?
         Poszedłem powoli w stronę sypialni, zastanawiając się, dlaczego w całym domu nagle zrobiło się ciemno. Drogę oświetlały mi tylko nielicznie rozwieszone na ścianach lampki. Szedłem kawałek na palcach, aż w końcu stanąłem w progu, opierając się ramieniem o futrynę.
         Gerard siedział na skraju łóżka plecami do mnie. Wyglądał przez okno w zamyśleniu. Zmarszczyłem czoło i ściągnąłem brwi, ponieważ od dawna nie widziałem go w takim dziwnym nastroju. Martwiłem się, że mogło stać się coś złego, o czym nie chce mi powiedzieć z różnych, tylko jemu znanych względów. Czarnowłosy był po prostu introwertykiem do szpiku kości i wyduszenie z niego czegokolwiek niekiedy graniczyło z cudem.
- Co się dzieje, Gee? – zapytałem cicho. Kiedy mi nie odpowiedział, westchnąłem z niezadowoleniem do siebie, po czym ruszyłem w  jego stronę. Stanąłem naprzeciwko mężczyzny, zwracając w końcu na siebie jego uwagę. – Coś się stało w pracy? – spróbowałem raz jeszcze nawiązać rozmowę.
- Nie – odpowiedział w roztargnieniu, jakbym wyrwał go właśnie z jakiegoś niesamowicie absorbującego toku myśli. – Dlaczego pytasz?
- Bo jesteś dzisiaj jakiś bardziej nerwowy niż zazwyczaj – wyjaśniłem po prostu, siadając mu okrakiem na kolanach. Mężczyzna skrzywił się nieznacznie, jakby moje słowa były czymś niesamowicie niewygodnym dla niego. Rozpiąłem subtelnie pierwszy guzik jego koszuli tuż pod szyją.
- Nie jestem – odparł z uśmiechem, patrząc mi intensywnie w oczy. Uśmiechnąłem się wesoło, całując go w policzek. Wiedziałem doskonale, jak go zmiękczyć i rozbawić, z czego byłem niesamowicie dumny, bo Gerard stanowił przypadek emocjonalnie tragiczny.
- Kłamczuch – szepnąłem mu zmysłowo do ucha, będąc w połowie rozpinania jego koszuli. Nagle Gerard złapał mnie mocno za biodra i zrzucił pod siebie na materac. Spojrzałem na niego zszokowany, nie wiedząc w pierwszej chwili, jak mam zareagować.
- Dzisiaj zrobimy to po mojemu - mruknął, rozpinając mi spodnie.
- Nie mam nic przeciwko - zaśmiałem się głośno, ściągając go na dół do pocałunku.
Czarnowłosy mocno naparł na moje wargi, wyciągając spomiędzy nich ciche westchnienie rozkoszy. Kiedy poczułem na swoich biodrach jego dłonie, które ściągały ze mnie ubrania, pomyślałem, że naprawdę lubię wyrywać go ze złego nastroju. Może nie przyznawałem się do tego otwarcie, ale już od dawna miałem na niego ochotę, jednak ciągle wracał zmęczony z pracy i byłbym bez serca, zaciągając go na siłę do łóżka. Zamierzałem teraz w pełni wykorzystać chwilę, którą dla siebie mieliśmy.
Uwielbiałem całkowicie poddawać się Gerardowi, ponieważ dostrzegałem, jaką przyjemność sprawia mu dominacja.
Uwielbiałam być pod nim.
Uwielbiałem być przez niego rozbierany.
Uwielbiałem być po prostu jego.
Mężczyzna ukrył twarz w zagłębieniu mojej szyi, składając na niej żarliwie wyjątkowo delikatne pocałunki. Ciągle zadziwiał mnie fakt, że z taką dozą pożądliwości, nadal potrafi być wyważony oraz subtelny. Odchyliłem głowę, przymykając powieki i zatopiłem palce w jego włosach. Czułem, że tracę powoli zdolność logicznego myślenia, ponieważ nie byłem w stanie sformułować w głowie jakiegokolwiek zdania. Westchnąłem głośno przed ponownym złączeniem naszych warg. Delektowałem się w pełni tą chwilą, w której mieliśmy tylko siebie.
Kiedy leżałem pod nim już całkiem nagi, Gerard odchylił się nieznacznie, pozwalając mi odrzucić na ziemie jego koszulę. Wiedziałem, że rano będzie o to zły, ale nie przejmowałem się takim szczegółem, ponieważ szybko ustaliłem całkiem inne priorytety. Rozpiąłem sprawnie pasek od spodni czarnowłosego, po czym szybko pozbyłem się wszystkiego, co w tej sekundzie było zupełnie zbędne. Gerard złapał mnie mocno za ręce, zarzucając je sobie na ramiona. Szybko podjąłem tok jego rozumowania i postawiłem wyjść naprzeciw tym oczekiwaniom. Splotłem nogi na dolnym odcinku jego pleców, przyciągając go mocno do siebie, abyśmy mogli usiąść bez rozłączania ust. Gerard pociągnął mnie mocno za włosy do tyłu, zwracając na siebie moją uwagę. Jego oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze i poważniejsze niż zazwyczaj.  Spojrzałem na niego pytająco, kiedy przyłożył powoli swoją dłoń do mojego policzka. Przystawiłem lekko swój nos do jego nosa, uśmiechając się subtelnie. Nie wiedziałem, co go trapiło, ale czułem, że to coś poważnego.
- Kocham cię – szepnąłem niesamowicie cicho, sunąc delikatnie kciukiem po linii jego szczęki. Miałem wrażenie, że dzisiaj potrzebował takich słów bardziej niż kiedykolwiek. Jak leku zapomnienia. Jak narkotyku, w którym mógłby się zatracić.
         I zrobił to.
         Złączył gwałtownie nasze usta, dosłownie miażdżąc moje wargi. Uśmiechnąłem się mało subtelnie pod nosem, przylegając do mężczyzny całym ciałem. Pragnąłem, aby zatonął. Zatonął we mnie i zapomniał, że gdzieś poza nami istnieje jeszcze coś więcej.
         I zrobił to.
Przełamał bariery fizyczne, wchodząc we mnie z tylko sobie właściwą subtelnością. Sapnąłem delikatnie, opuszczając się w dół do samego końca. Przymknąłem powieki i zagryzłem wargi, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi. Gerard zacisnął mocno dłonie na moim ciele, zsuwając się powoli na biodra bez zmniejszenia uścisku. Wstrząsnęły mną silne dreszcze podniecenia, na które czarnowłosy zareagował cichym śmiechem. Odchyliłem się, aby na niego uważnie spojrzeć i położyć mu dłonie na miednicy. Podniosłem się delikatnie do góry, aby złączyć nasze usta i zdusić tym samym jęk, kiedy Gerard za mną podążył i uniósł swoje biodra w górę.
Wiele lat praktyki pozwoliło nam wręcz idealnie zgrać się w kwestii seksualnej. Szybko weszliśmy w rytm, przyspieszając coraz bardziej.
Na tym etapie związku raczej nie mieliśmy w sobie tyle nieśmiałości i niepewności co za pierwszym naszym razem, czego w sumie mi trochę brakowało, jednak nie można mieć wszystkiego. Jednakże pożądanie stale wzrastało i raczej nie zapowiadało się na to, aby zaczęło przyjmować tendencje malejące. Świadczył o tym miedzy innymi fakt, że od samego spojrzenia ciężko nam niekiedy wytrzymać, więc kiedy nie ogranicza nas tylko miejsce publiczne, z łatwością dajemy się ponieść tej fali. Także teraz właściwie jedynym czynnikiem ograniczającym była przestrzeń oraz forma, w której się znajdowaliśmy. Nawet po tylu latach małżeństwa uważałem, że głośne okazywanie ekstazy jest czymś gorszącym. Peszyłem się wraz z każdym głośno wyartykułowanym dźwiękiem, o czym Gerard doskonale wiedział. Z kolei on lubił słuchać moich jęków, także często starał się je ze mnie za wszelką cenę wydobyć, co zwykle mu się udawało.
Pochyliłem się mocno do przodu, wyprowadzając mężczyznę z równowagi tak, że upadł na plecy. Te krótkie chwile mojej pozornej dominacji były zjawiskami fascynującymi. Trwały zaledwie ułamki sekund, kiedy starałem się przejmować inicjatywę i zadowalać czarnowłosego na swój własny sposób. Teraz też wymieniliśmy kilka pchnięć i znów znalazłem się pod Gerardem. Zaśmiałem się między krótkimi, urywanymi oddechami, po czym ściągnąłem mężczyznę na dół do siebie za włosy. Way zaczął znacznie przyspieszać, ponieważ w pełni umożliwiała mu to obecna pozycja. Oderwałem się od ust Gerarda, zaczynając odczuwać tego skutki, a jego spowodowane wysiłkiem stękanie jedynie bardziej mnie nakręcało. Kiedy trafił w mój czuły punkt, krzyknąłem głośno, wbijając mu z całej siły palce w plecy. Mężczyzna nie ustawał w celu spełnienia swojego planu doprowadzenia nas na skraj ekstazy i tak jak obiecał, dzisiaj całkowicie robiliśmy to po jego myśli oraz w jego manierze.
Szybko.
Agresywnie.
Energicznie.
Z całej siły.
Sapałem głośno, odchylając głową, aby co chwilę wydobyć z siebie jeden z tych zawstydzających jęków, których żadnym sposobem nie byłem w stanie zatrzymać w sobie. Usta Gerarda błądziły zapalczywie po całym moim ciele, nigdzie nie zatrzymując się na choćby sekundę. Silne dłonie mężczyzny wpijały mi się w miednicę, jednak był to w stu procentach przyjemny ból. Chciałem tego bólu i tylko na nim koncentrowałem swoje rozbiegane myśli, które dziko szalały po głowie. Mocne pchnięcia Gerarda doprowadzały mnie na skraj utraty zdrowych rozsądków. Czułem, że za chwilę nastąpi szczyt tego wszystkiego, koniec dzisiejszej zabawy. Nagle czarnowłosy przyspieszył jeszcze bardziej, dążąc do osiągnięcia spełnienia. Kiedy ten moment w końcu nastąpił, oboje boleśnie się w siebie wszczepiliśmy, prężąc się i jęcząc jednocześnie. Na te parę sekund wstrzymałem oddech, nie będąc w stanie myśleć o niczym innym jak o orgazmie, którego oboje doświadczaliśmy.
Westchnąłem słabo z ustami przy barku Gerarda, kiedy położył się na mnie, mocno zamykając w swoich ramionach. Przeczesałem lekko jego włosy, uśmiechając się wesoło do siebie. Czułem się kochany, bezpieczny i, co najważniejsze, całkowicie spełniony. Od Waya biło niesamowite ciepło, które kochałem w każdym calu oraz  w każdej odsłonie. W takich chwilach miałem wrażenie, że nic mi nie grozi u jego boku, że zawsze mnie obroni i nigdy nie zrani. Ponieważ to był mój Gerard. Mężczyzna, którego jako pierwszego pokochałem, którego kochałem na zabój i którego zamierzałem kochać aż do śmierci.


***


- Frankie… - mruknąłem, rysując delikatnie palcem kółka na plecach bruneta, który wtulił się mocno w moją klatkę piersiową i wyglądało na to, że nie zamierzał się od niej odczepić aż do rana.
- Co? – zapytał, gładząc kciukiem linię, którą wyznaczało moje żebro.
- Nie zastanawiałeś się nigdy, jakby wyglądało nasze życie, gdybyśmy się nie poznali?
- Nie przypominam sobie - odparł w zamyśleniu. - Nigdy nie dałeś mi powodu do takiego myślenia. Skąd nagle to pytanie?
- Nie wiem... - skłamałem. - Po prostu wydaje mi się, że jesteśmy razem od zawsze.
- To coś złego? - zdziwił się chłopak, podnosząc głowę. Spojrzał na mnie uważnie, jakby chciał wyczuć, do czego zmierzam.
- Nie - odpowiedziałem. - Po prostu przed sobą z nikim się nie umawialiśmy, więc chyba nie wiemy, czego nam brakuje.
- Mi niczego nie brakuje, Gerard - szepnął, siadając przy moim boku. - Nie wiem jak tobie. W ogóle nie jestem pewien, do czego zmierzasz, skarbie. Chyba nie rozumiem.
- Do niczego nie zmierzam - uśmiechnąłem się pod nosem, widząc jego zakłopotanie. - Tylko czasami mam takie myśli, że przeszliśmy już przez wszystkie etapy związku - powiedziałem, kładąc mu dłoń na udzie. - Byliśmy znajomymi, przyjaciółmi, parą, narzeczeństwem i w końcu zostaliśmy małżeństwem. Jakby nie patrzeć, osiągnęliśmy już to wszystko, do czego ludzie dążą we wspólnym życiu. Czasami nachodzą mnie rozważania, co będziemy dalej robili. Rozumiesz o czym mówię? - zapytałem, uważnie go obserwując. Frank pokiwał powoli głową. - Dochodzę zazwyczaj do wniosku, że zobaczymy z biegiem lat, bo teraz nie dostrzegamy nic, co chcielibyśmy zmienić. Jednak są też dni, kiedy mam obawy, że poznasz kogoś, kogo uznasz za lepszego ode mnie. Porównasz obraz innego mężczyzny z obrazem, którym jestem ja i stwierdzisz, że sztuka, którą podziwiałeś nie jest dłużej tą fascynującą z dawnych lat i czas na nowy nurt - wyznałem powoli z powagą, ponieważ chciałem, aby to także poważnie zabrzmiało. Te obawy nie były wytworem chwili. Narastały już od dawna, a nowy przyjaciel Franka jedynie podsycił ich ogień.
- Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, aby moje gusta uległy zmianie - zaśmiał się. - Od dziecka słucham tego samego gatunku muzyki, noszę ten sam typ ciuchów i cieszą mnie te same rzeczy. Nie sądzę, aby punkt widzenia na sztukę, do której tak barwnie się porównałeś, uległ jakiejkolwiek zmianie - powiedział, patrząc na mnie z pobłażaniem.
- Ale ja mówię serio, Frank. Wiesz, że jestem kompletnie niesamodzielny. Kiedy nie ma ciebie blisko, wpadam w panikę - zauważyłem całkiem poważnie, jednak nie ukrywałem, że jego słowa dodały mi otuchy.
- Wiem - odparł ze śmiechem. - Nawet pościeli byś sobie nie zmienił, jeśli bym nie powiedział, że masz to zrobić. Tak dziwnie już podzieliliśmy się rolami po prostu - wzruszył ramionami, wiercąc się na łóżku. Pochylił się nade mną, sięgając po bluzę, która leżała na podłodze. Złapałem go asekuracyjnie za biodra, żeby przypadkiem się nie wywalił. - Nie sądzisz, że to jest główna siła naszego związku? - zapytał stłumionym przez materiał głosem. Kiedy jego głowa w końcu wyłoniła się na wierzch, usiadł mi wygodnie na biodrach. - Gdybyśmy robili coś obaj, to byłoby kompletnie bez sensu. A jak każdy ma swoje obowiązki, to życie staje się znacznie łatwiejsze.
- Chyba masz racje - westchnąłem, patrząc na niego z dołu.
- Ja zawsze mam racje - zażartował, cytując z odpowiednią dykcją mojego ojca wszechmogącego jak go czasami nazywaliśmy. Klepnąłem bruneta przekornie w udo, nie będąc w stanie ukryć rozbawienia. Nie powinno mnie to bawić, ale Frank miał dar przedstawiania wad mojej rodziny w prawdziwie komiczny sposób.


***


         Patrzyłem w roziskrzone oczy Zacka i zastanawiałem się, jak człowiek może  w sobie pomieścić tyle pasji do muzyki. Mężczyzna wręcz kipiał entuzjazmem i niekłamaną miłością do wszystkiego, co wytwarzało dźwięk rocka. Opowiadał mi o swoim starym zespole z lat szkoły średniej i o tym, jak małe kłótnie doprowadziły do jego rozpadu. Później już nigdy nie próbował z nikim tworzyć muzyki. Wolał zatrzymywać ją dla siebie. A mnie to wszystko niesamowicie interesowało. Dawno nie miałem styczności ze starym światem, w którym na co dzień funkcjonowałem. Zack przywoływał wspomnienia związane ze starymi kumplami, garażem i bezsennymi nocami spędzonymi na wspólnym graniu do rana. Tak wyglądała moja młodość przed poznaniem Gerarda. Później byłem już zbyt zajęty naszymi sprawami i samym chłopakiem, aby kontynuować pasje z dzieciństwa.
- Jak się nazywał twój zespół? - zapytał, kiedy opowiedziałem mu tę historię.
- Nie mieliśmy nazwy w sumie - wyjaśniłem. - Graliśmy dla własnej przyjemności, nie myśląc, że może z tego kiedykolwiek wyniknąć coś większego. A twój?
- Heidi - zaśmiał się. - Od imienia dziewczyny, która podobała się niemal każdemu chłopakowi w naszej szkole. Ale cóż... - westchnął. - Była nieosiągalna dla zwykłego śmiertelnika - rozłożył bezradnie ręce, po czym nadpił z uwagą swoją kawę.
- Wzdychanie do szkolnego bożyszcza to męcząca sprawa - zaśmiałem się.
- Ale ile pięknych piosenek powstawało na jej cześć - zauważył. - Cudowny zbiór i cudowna dziewczyna - rozmarzył się. Miałem ochotę parsknąć cicho śmiechem, ale powstrzymywałem się ostatkiem sił. Policzki Zacka pokrywał zdrowy róż zauroczenia. - Jak poznałeś twojego Gerarda? - zapytał jednak niespodziewanie, zmieniając temat.
- Gerarda... - mruknąłem pod nosem. - Chodziliśmy po prostu do jednej szkoły - wzruszyłem ramionami.
- Miłość od pierwszego wejrzenia? - podsunął niewinnie. Wyglądał na człowieka, który uwielbia romantyczne, tendencyjne historie z tego rodzaju. Jednak musiałem go rozczarować, ponieważ moja opowieść raczej się do niech nie zaliczała.
- Zdecydowanie nie - zaprzeczyłem z uśmiechem igrającym w kącikach ust. - Na początku uważałem Gerarda za naprawdę okropnego i bogatego buca - stwierdziłem. - Może dlatego, że po prostu z nikim raczej nie rozmawiał, zawsze patrząc jakby z góry na nasz niski świat. Trzy czwarte lasek mdlało pod ścianą na jego widok, a on przechodził obok nich obojętnie, niemal gardząc tymi marnymi zalotami.
- To nie brzmi dobrze - pokręcił głową, opierając brodę na dłoni.
- Nie brzmi, ale takie stwarzał pozory - powiedziałem. - W końcu jednak jakoś trafiłem z nim do jednej grupki na kółku filmowym i zauważyłem, że ta pozorna pogarda, to po prostu wynik jego nieśmiałości, spokojnego usposobienia, ale również wrodzonej gracji, wynikającej z kompletnej ignorancji otoczenia. Później się zaprzyjaźniliśmy, a reszta jakoś poleciała sama - stwierdziłem z machnięciem ręki.
- I jesteście razem aż od szkoły średniej? - zdziwił się.
- Od zimy ostatniej klasy - przyznałem rację.
- Jeszcze mi powiedz, że się nie kłócicie, nie macie problemów i tworzycie szczęśliwą rodzinę dwa plus pies?
- No nie do końca... - przechyliłem głowę na bok, przeczesując włosy. - Swoich problemów przeszliśmy już bardzo wiele. Ale radzimy sobie z tym jakoś krok po kroku. Jednak im bliżej świąt, tym częściej się kłócimy niestety - wyznałem, uśmiechając się smutno do kubka z kawą.
- Dlaczego? - zapytał Zack, ściągając brwi.
- Nie mam pojęcia... Od jakiegoś czasu Gerard jest strasznie oschły i zimny dla mnie. Jeszcze zadaje jakieś dziwne pytania w stylu: skąd mogę wiedzieć, czy czegoś mi w nas nie brakuje, skoro nigdy wcześniej się z nikim nie umawiałem.
- Nie miałeś nikogo przed nim? - zdziwił się.
- O matko - westchnąłem ze śmiechem. - Nie w tym teraz tkwi problem - zauważyłem z niedowierzaniem, nie mogąc pohamować wesołości, ponieważ Zack wyglądał na szczerze wstrząśniętego tym faktem. Przyłożył dłoń do ust, nie mogąc się pogodzić ze swoim odkryciem. Trzepnąłem go mocno w ramie. - Ej, ja tu ci opowiadam, że potrzebuję ciepła w związku, a ty się śmiejesz, że nie miałem stada facetów w liceum!
- No wiesz... to dość niespotykane jak na nastolatka w szkole publicznej gdzieś na peryferiach Nowego Jorku - stwierdził. - Ale jak chcesz, mogę ciebie ogrzać w każdej chwili - zażartował.
- Za bardzo kocham Gerarda, żeby chcieć być przez kogokolwiek ogrzewanym, ale dzięki za propozycję - odgryzłem się po przyjacielsku.
- W razie czego znasz mój adres - rozłożył ramiona niczym wzorowy gospodarz witający swoich gości, lecz tylko pokręciłem głową z pożałowaniem, odrzucając jawnie jego propozycję.


***


         Smarowałem powoli chleb masłem, zastanawiając się, czego chce ode mnie Frank. Od rana krążył podejrzanie dokoła, próbując zacząć rozmowę, lecz w ostatniej chwili rezygnował, udając, że ma coś ważnego do zrobienia akurat w pobliżu, albo w głębi mieszkania. Widziałem te ukradkowe spojrzenia bruneta. Moja podejrzliwa natura nie pozwalała mi zachować spokoju, ponieważ pisałem sobie w głowie same czarne scenariusze. Wiedziałem, że ostatnio zaczął spędzać sporo czasu z Zackiem i byłbym kłamcą, jeśli twierdziłbym, że w ogóle mnie to nie rusza. Miałem ochotę rozwalić temu wytatuowanemu od stóp do głów pizdusiowi łeb o ścianę. Postrzegałem go zdecydowanie jako zagrożenie, a być może nawet jako potencjalnego wroga, z którym będę musiał stoczyć prędzej czy później jakąś bitwę. Czekałem na wyznaczenie tej daty, ponieważ nie pragnąłem mieć niczego innego za sobą bardziej niż tej konfrontacji, która prędzej czy później musiała nastąpić. Czułem, że będę musiał pokazać Zackowi, gdzie jest jego miejsce razem z jasnym zaznaczeniem faktu, że na pewno nie przy Franku.
         Krojąc szynkę, zauważyłem kątem oka ruch przy wejściu do kuchni. Chłopak opierał się o ścianę i śledził uważnie każdy ruch, który wykonywałem. Westchnąłem ciężko w  duchu, zastanawiając się, kiedy w końcu cokolwiek z siebie wydusi. Dałem mu ostatnią szansę. Później zamierzałem sam wkroczyć do akcji, a chciałem uniknąć kolejnej kłótni, które ostatnio często nam się zdarzały, więc postanowiłem dokończyć robienie kanapek i zobaczyć, czy cokolwiek się wydarzy.
         Jednak minuty mijały, mój talerz się zapełniał, a rozmowy jak nie było tak nie ma. Chrząknąłem znacząco, wkładając brudny nóż do zlewu. Starłem ścierką potencjalne okruchy z blatu i ją także odłożyłem na bok, po czym spojrzałem w końcu na Franka. Chłopak patrzył na mnie uważnie z miną pełną poczucia winy. Ruszyłem parę razy szczęką, zakładając ręce na klatce piersiowej.
- O co ci od rana chodzi? – zapytałem wprost, ponieważ męczyła mnie ta niejasna atmosfera, będąca niezwykle ciężką. Frank skrzywił się nieznacznie, po czym podszedł do mnie powoli i rozplątał mi ręce.
- Tylko się nie złość od razu – powiedział, przytulając się do mnie mocno. Westchnąłem głośno, obejmując go ramionami.
- No nie będę – mruknąłem, całując delikatnie czubek jego głowy. Modliłem się w duchu, żeby nie było to wyznanie o tym, że zrobił coś głupiego lub nieodpowiedzialnego. Czułem w tym uścisku uścisk desperacji i nie podobała mi się ta aura.
- Bo… Gerard… - zaczął niepewnie. – Jutro są święta i tak sobie myślę, że powinieneś mieć zmiękczone serduszko – stwierdził, wkładając mi dłonie pod koszulkę na plecach. Miał strasznie zimne ręce, które spoczęły na dolnym odcinku mojego kręgosłupa i już stamtąd się nie ruszyły. – Nie chciałbyś… porozmawiać ze mną o tej… adopcji? – zapytał niepewnie. Czułem, jak szybko biło mu serce i nie dowierzałem, że wszystko sprowadziło się do tak prostej rzeczy.
- Nie – odpowiedziałem spokojnie. – Nie chciałbym.
- Ale… - zaczął, kiedy wyplątałem się z jego uścisku.
- Beż żadnych ale – zaśmiałem się. – Wydawało mi się, że ten temat jest już dawno zamknięty – stwierdziłem, odwracając się do niego tyłem. Złapałem talerz z kanapkami i udałem się do salonu, zostawiając go samego w kuchni. Nie zamierzałem rozmawiać na temat dziecka. Nie wyobrażałem sobie w najbliższym czasie, że coś mogłoby zakłócić nasz spokój. Już pies wystarczająco zapełniał przestrzeń mieszkania.
- Czego ty się boisz w tej adopcji, Gerard? – usłyszałem z tyłu pytanie  celowane niczym ostry nóż w moje plecy. Odchyliłem głowę go tyłu, kładąc rękę na biodrze. Nie chciałem poruszać tego tematu. Przynajmniej nie w tym roku. – Że nie będziemy mieli czasu dla siebie? Że nie chcesz tutaj nikogo dodatkowego w domu? Wytłumacz mi to, bo ciągle unikasz odpowiedzi na moje pytania – stwierdził z żalem, gasząc światło w kuchni. Przeszedł za mną do salonu.
- Nie o to chodzi – powiedziałem z irytacją, przykładając dłoń do czoła. Obróciłem się przodem do niego. Nie chciałem się dzisiaj kłócić, naprawdę. Nie miałem zbyt dobrego nastroju ani wystarczających sił na to.
- To może mi to w końcu wytłumaczysz, bo naprawdę nie jestem w stanie ciebie ostatnio zrozumieć – odparł niepewnie, spuszczając ręce wzdłuż ciała z bezsilności.
- Ważne żeby twój nowy kolega rozumiał, reszta nie ma znaczenia – zironizowałem. – On ci powkładał te bzdury do głowy?
- Matko boska, o czym ty teraz mówisz? – zapytał z niedowierzaniem. – Co Zack ma do tego wszystkiego?
- Dość sporo biorąc pod uwagę, że ostatnio poświęcasz mu więcej uwagi niż mi – wytknąłem, uważnie obserwując mimikę twarzy bruneta.
- Nie bądź śmieszny, Gerard – prychnął. – Naprawdę. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jesteś zazdrosny o kolegę, z którym spędzam czas, kiedy jesteś w pracy, bo jakbyś się nie domyślił, siedzę w tym domu wtedy całkiem sam – zarzucił mi z pretensjami. Dotarło do mnie, że jestem oskarżany o ignorancję. Aż się we mnie zagotowało. – Mam zrezygnować ze wszystkich znajomych, żebyś był szczęśliwy, czy jak ty to sobie wyobrażasz?
- Nie każe ci rezygnować ze znajomych do jasnej cholery! – podniosłem głos. – Byłoby miło jednak, gdybyś zwrócił w końcu na mnie swoją uwagę.
- Zwracam uwagę tylko na ciebie od samego początku naszej znajomosci i nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, aby to zmieniać. Czego ty jeszcze ode mnie wymagasz?! Siedzę tutaj jak kura domowa. Czekam codziennie aż wrócisz z pracy i łaskawie raczysz mieć w końcu dobry humor na normalną rozmowę.
- Nie bądź bezczelny, Frank – ostrzegłem go, wymierzając w niego palec wskazujący.
- Ale tak jest, nie dostrzegłeś tego przez tyle lat? – zapytał. – Jeśli masz jakieś problemy w pracy czy w czymkolwiek, to przecież jestem tutaj, żeby ciebie wysłuchać. Po to są mężowie. Tymczasem ty zamykasz się w jakimś swoim prywatnym świecie, do którego nie mam wstępu. Problemy nie rozwiązują się w taki sposób, a raczej stale narastają. Nie widzisz, że ostatnio kłócimy się więcej niż kiedykolwiek?
- I sądzisz, że to moja wina? – zapytałem z niedowierzeniem, podchodząc do niego bliżej.
- A czym ja do chuja zawiniłem?! – wrzasnął. – Czym ja zawiniłem, skoro nie umiesz odpowiedzieć mi na zwykłe pytania, które ci zadaje? Nie umiesz ze mną rozmawiać, Gerard i w tym tkwi cały szkopuł.
- Bo najwyraźniej ty do rozmowy potrzebujesz kawiarni, miłego otoczenia i innego faceta siedzącego naprzeciwko ciebie – warknąłem, dźgając go palcem w klatkę piersiową. – Pytasz dlaczego nie chce mieć dzieci? – zapytałem z ironicznym śmiechem. – Bo ty sam jesteś w tym momencie kurwa jak dziecko, Frank, więc na cholerę nam drugie w tym domu? – wyrzuciłem z siebie jednym tchem. – Co? No odpowiedz mi, pytam przecież! Rozmawiajmy, Frank, w końcu tego właśnie dzisiaj chciałeś!
- Nie – wyszeptał z zaszklonymi oczami w taki sposób, że z miejsca pożałowałem tego, co powiedziałem. – Nie mam już ochoty z tobą rozmawiać na żaden temat – oznajmił powoli, wychodząc z pomieszczenia. Po chwili usłyszałem głośny trzask drzwi, po którym nastąpiła wielogodzinna cisza.


***


         Wyszedłem powoli z pokoju, ciągnąc za sobą walizkę. Trząsłem się cały z niepewności, ponieważ nie chciałem tego robić. Czułem, że nie powinienem wyjeżdżać w takim momencie, ale jednocześnie nie widziałem innego rozwiązania. Miałem nadzieję, że parę dni odpoczynku od siebie dobrze nam zrobi i pozwoli spojrzeć z dystansu na ostatnie wydarzenia. W tym samym czasie gryzłem się z myślami, że naprawdę nie wyobrażam sobie spędzać świąt bez Gerarda. To była… tradycja. Tradycja i coś, czego nigdy nawet nie śmiałem kwestionować, bo przez myśl by mi to nie przeszło. Wszystko robiliśmy zawsze wspólnie, automatycznie. Dlatego ten dzień tak bardzo ciążył mi na sercu swoją odmiennością.
         Czarnowłosy stał w kuchni oparty plecami o blat i myślał nad czymś intensywnie. Moje pojawienie się wybiło go trochę z transu. Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie, lecz o nic nie zapytał. Mój bagaż był czymś oczywistym, a jego mina niesamowicie wymownym. Mimo wszystko uniósł brwi w niemym żądaniu wyjaśnień. Nabrałem dyskretnie powietrza.
- Doszedłem do wniosku, że będzie lepiej, jeśli spędzimy te święta osobno – powiedziałem nieśmiało. Nie miałem odwagi patrzeć mu w oczy. Bałem się, że go zranię i nie chciałem tego widzieć. Schyliłem się i zaczepiłem powoli Milo smycz na obroży.
- Święta? – zapytał niemal agresywnie. – Wyglądasz jakbyś wyjeżdżał co najmniej na miesiąc.
- Mam prezenty dla rodziców – wytłumaczyłem, chociaż właściwie wcale nie musiałem. Zrozumiałem, że Gerard jest śmiertelnie obrażony, chociaż akurat niemiał o co. Między nami zapanowała na chwilę cisza. Milo siedział cierpliwie przy mojej nodze i wszystko uważnie obserwował. Czarnowłosy w końcu westchnął głośno, położył luźno dłoń na biodrze, skrzyżował jedną kostkę z drugą i oparł się ręką o blat.
- Co ja mam teraz w domu powiedzieć? – zapytał nagle.
- Prawdę – odpowiedziałem po prostu. – Twoja mama na pewno się ucieszy.
- Nie gadaj głupot – mruknął z niesmakiem oraz irytacją, odwracając głowę w drugą stronę. Uśmiechnąłem się pod nosem ze smutkiem, ale jakoś postanowiłem to wszystko przełknąć. Byłem bliski przepraszania go jeszcze sekundę temu, lecz ostatecznie z tego zrezygnowałem.
- Miło mi, że pytasz, dlaczego w ogóle jadę – zauważyłem bezsilnie. Jednak Gerard tylko przewrócił oczami i oparł się ciężko rękoma na krawędzi blatu, spuszczając głowę na klatkę piersiową. Przez dłuższą chwilę panowała między nami cisza. Żadne nic nie powiedziało i chyba już żadne słowa nie miały paść. Schyliłem się po prezent dla Gerarda, który odłożyłem koło walizki.
- Wrócisz po świętach, tak? – zapytał nagle bez jakichkolwiek większych emocji. To był ton podejrzliwego, zmęczonego życiem rodzica, który puszcza dziecko na imprezę, chociaż wcale mu się to nie podoba. Dlatego też skłamałbym, jeśli chciałbym udawać, że wcale się nie zirytowałem. Miałem serdecznie dość bycia traktowanym jak niedojrzały gówniarz, chociaż nastolatkiem nie byłem już od dawna.
- Właśnie zaczęłam się nad tym zastanawiać – powiedziałem, pochodząc do niego powoli. Postawiłem paczuszkę tuż przy jego ręce. – Wesołych świąt – szepnąłem z goryczą, po czym szybko zwinąłem się z domu. Czułem, że mimo wszystko podjąłem dobrą decyzję.


***


         Za oknem padał śnieg, sprawiając, że ten dzień był jeszcze bardziej przygnębiający niż na początku. Wiedziałem, że uniosłem się męską dumą, jednak kiedy zabrnąłem w nią za pierwszym razem, czułem, że musze dalej zagłębiać się w tę formę, której siła narzuciła mi własne zasady. Pewien model postępowania, jaki był typowy dla mojego ojca. Nawet jeśli nie masz racji, masz rację. Jego życiowe motto.
         Spoglądałem z góry na parking, gdzie pojawił się Frank, podążający w kierunku swojego auta. Upiłem łyk wody z szklanki, ponieważ poczułem nagłą suchość w gardle. Uświadomiłem sobie, że on naprawdę wyjeżdżał i najwyraźniej nie miałem na to najmniejszego wpływu. Frank odchodził, a ja stałem i biernie obserwowałem jego ruchy z góry.
To ja się myliłem.
To ja się bałem.
To ja nie umiałem rozmawiać.
To ja byłem winny.
Wiedziałem to i mimo tej wiedzy nie zamierzałem nic zrobić. Nie chciałem zmieniać tej sytuacji, ponieważ nie umiałem sobie siebie wyobrazić na  pozycji przyznającej się do błędu. Brunet zawsze mnie w tym wyręczał nawet jeśli oboje wiedzieliśmy, że nie był stroną winną. Robił to dla świętego spokoju, zgody i mojego samopoczucia.
Chłopak załadował ciężką walizkę do bagażnika i zatrzasnął mocno jego klapę. Zaczesał nerwowym ruchem przydługie już włosy, po czym spojrzał w kierunku wejścia do bloku. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie zejdę. Walczył pewnie ze sobą, aby nie wrócić. Doskonale go znałem. Przez tyle lat raczej nic nam względem siebie nie było w stanie umknąć. W duchu jednak byłem sprzeczny. Ten dualizm wynikał z czystego faktu, że bardzo chciałem mieć go teraz przy sobie w ramionach. Z drugiej strony jednak, jeśli teraz by wrócił, nie zmusiłby mnie do podjęcia jakiejkolwiek inicjatywy. Ta inicjatywa z mojej strony była bardzo ważna dla naszego związku, jednak na razie nie czułem się na siłach jej podjąć. Oboje wiedzieliśmy, że musimy namacalnie odczuć swój brak, aby mogło coś z tego wyniknąć. Aby nadać tym wszystkim sprzeczkom z całego tygodnia jakiś sens.
W końcu Frank pokręcił głową i otworzył z tyłu drzwi auta, aby pies mógł się wdrapać na siedzenie. Oznaczało to, że podjął właśnie swoją pierwszą asertywną decyzję. Następnie wsiadł do samochodu i wyjechał z parkingu, włączając się w ruch, a potem zniknął mi już całkowicie z pola widzenia. Pierwszy raz wszystko spoczęło w moich rękach.
Tym, co od razu mnie uderzyło, była cisza. Cisza w naszym domu, której prawie nigdy nie doświadczałem. Kompletny brak życia i ciemność zbliżającego się ku końcowi dnia. Myślę, że nic innego nie mogło się temu równać. Samotność osaczyła mnie dosłownie z każdej strony, czego nie robiła odkąd poznałem Franka. Takie momenty były bardziej typowe dla mojego dzieciństwa, gdzie raczej nie pragnąłem wracać teraz myślami.
Nie zauważyłem nawet, że zaciskam palce na szklance, póki nie trzasnęła mi głucho w dłoni. Odrzuciłem ją z sykiem od siebie, spoglądając na rękę, z której zaczęła powoli spływać krew. Zakląłem siarczyście pod nosem, co raczej nie było częścią mojej natury i poszedłem szybko do łazienki. Z założenia właśnie tam powinienem znaleźć apteczkę i jakiś bandaż, lecz w praktyce tak wcale się nie stało. Dotarło do mnie boleśnie, że nie mam właściwie zielonego pojęcia, gdzie co znajduje się w tym domu. Porządkami oraz zagospodarowaniem przestrzeni zawsze zajmował się Frank, wyręczając mnie przynajmniej w kwestii prowadzenia domu. Westchnąłem z irytacją i odkręciłem kran z zimną wodą, delikatnie obmywając pokaleczoną dłoń. Nie odniosłem poważnych obrażeń, a rany były raczej draśnięciami niż poważnymi skaleczeniami, więc stwierdziłem, że nie ma w sumie co się ze sobą cackać i obmycie tego w zupełności wystarczy.
Wiedziałem, że nie mam się co łudzić, że Frank wróci. Musiałem zadzwonić do mamy i oznajmić, że przyjadę w tym roku sam na święta. To oznaczało zmianę układu w punkcji naszej wojny. Szala postanowiła akurat dzisiaj przechylić się pomyślnie w jej stronę. Zacząłem się zastanawiać, jak mam to rozegrać, aby nie dać jej poczucia zwycięstwa oraz przewagi. Moja matka jest jak drapieżnik. Jeśli wyczuje słabszą jednostkę w swoim pobliżu, na pewno wykorzysta ten moment. Ofiara polegnie zagryziona pod jego łapami.
Ruszyłem powoli w kierunku salonu, gdzie zostawiłem telefon, przyglądając się wnętrzu swojej dłoni. Wyglądała w miarę okej i raczej nie budziła podejrzeń, że zaangażowałem się w jakąś bójkę. Współczesny świat żywił się pozorami, więc musiałem zrobić wszystko, aby uniknąć fałszywych pomówień. W przejściu nadepnąłem na jedną z zabawek Milo tracąc na chwilę równowagę. Zakląłem, patrząc pod nogi na to gówno, przez które niemal nie wybiłem sobie zębów.
- Głupi sierściuch – mruknąłem z  nienawiścią, kopiąc włochate, pluszowe stworzonko pod telewizor. Zgarnąłem zamaszystym ruchem telefon ze stolika i wybrałem odpowiedni numer. Po paru sygnałach usłyszałem kobiecy głos. – Dzwonie tylko po to, żeby powiedzieć, że Franka nie będzie z nami na wigilii – wyjaśniłem od razu bez ogródek.
- Ojej, coś się stało? – zapytała radosnym tonem. Nie umiałem się powstrzymać i przewróciłem oczami. Była zbyt przewidywalna. – Chyba nie rozstaliście się tak przed świętami, prawda?
- Nie, jednak mama Franka poważnie zachorowała i wspólnie doszliśmy do wniosku, że powinien pojechać do domu – skłamałem bez zająknięcia.
- Mhm… - mruknęła podejrzliwie. – Ale ty będziesz, synku?
- Będę, mamo – westchnąłem z ciężkim sercem. – Przecież obiecałem.


***


         Kiedy dzwoniłem do drzwi, miałem mieszane emocje. Z jednej strony głupio było mi tak wpadać bez uprzedzenia, ale z drugiej odkąd byliśmy z Gerardem małżeństwem, ani razu nie spędziłem tutaj wigilii. Zawsze wpadałem w odwiedziny na pierwszy lub drugi dzień świąt, ponieważ rodzice Gerarda lubili czuć się ważniejsi i woleliśmy nie sprawdzać, co by się stało, gdyby zostali z tego podium usunięci.
         Otworzyła mi mama wraz z ciepłem całego domu i jego dźwiękami. Wiedziałem, że moja siostra z dziećmi już przyjechała dzięki aucie na podjeździe, a głośne piski córek jedynie to potwierdzały.
- Frankie – wydusiła zaskoczona kobieta. – Co ty tutaj robisz? – zapytała. Po chwili jednak chyba się zreflektowała i zaprosiła mnie szybko do środka, a kiedy przekroczyłem próg, przytuliła mnie mocno z szerokim uśmiechem na twarzy. Odwzajemniłem w milczeniu ten uścisk, ciesząc się, że mogę go dzisiaj otrzymać. Uświadomiłem sobie w pełni, jak bardzo tęskniłem za tym rodzinnym klimatem.
- Stwierdziłem, że jednak w tym roku będę z wami na święta – powiedziałem po prostu, ściągając kurtkę. Z uśmiechem spojrzałem na nieśmiertelny sweter z reniferem, który kobieta na sobie miała i naprawdę poczułem, że podjąłem dobrą decyzję. Milo zaczął mi się wyrywać ze smyczy, słysząc śmiech dzieci dobiegający z salonu, więc schyliłem się szybko i puściłem go przodem. Pies pobiegł jak szalony w kierunku zabawy, przesądzając na własne życzenie o swoim losie. Czułem, że straciłem go na te parę dni.
- Bardzo się cieszę z tego synku – zaczęła niepewnie. – Tylko dlaczego przyjechałeś sam? – zapytała z wyraźnym zmieszaniem. Widziałem na jej twarzy, że miała cichą nadzieję, że Gerard po prostu wygasza silnik samochodu, albo meczy się z przyniesieniem prezentów i zaraz do nas dołączy. Jednak nic takiego na nią nie czekało. Ciężko mi było ją w tym uświadamiać zwłaszcza, że Way był jej ukochanym zięciem, dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy w korytarzu pojawił się ojciec, ratując mnie z opresji.
- Nieważne, Linda – powiedział tak, jakby to nie było w ogóle istotne i mama zamartwia się o głupoty. – Witaj, synu – uśmiechnął się ciepło, zamykając mnie w swoich ramionach. Jego mocne klepniecie mnie dłonią w plecy stworzyło atmosferę zrozumienia oraz bezpieczeństwa. Cieszyłem się na myśl, że mam ich oboje w jednym miejscu.


***


         Wszedłem powoli do firmy, zaciągając się ciepłym powietrzem, które we mnie uderzyło z jej wnętrza. Gdyby nie brać pod uwagę dyżurnego, to miejsce świeciło dzisiaj pustkami. Przywitałem się z nim skinieniem głowy, a mężczyzna nie krył swojego zdziwienia na mój widok.
         Nie mogłem znieść tej martwej ciszy, która panowała u nas w mieszkaniu. Przez nią w mojej głowie kłębiły się same głupie myśli. Pojawiły się jednak między nimi również te motywujące oraz skłaniające do działania, wiec jej charakter mógłbym w sumie określić jako dualistyczny.
         Wszedłem powoli do windy, która z braku ruchu czekała właściwie na mnie już na samym dole. Nacisnąłem bezsilnie guzik z numerem najwyższego piętra i oparłem się o ścianę. Wcale nie cieszyłem się na te święta. Nidy się na nie nie cieszyłem, jednak w tym roku jakoś wyjątkowo pragnąłem uciec gdzieś daleko.
         Nagle winda zatrzymała się na szóstym piętrze i otworzyły się drzwi. Do środka weszła moja sekretarka z dzieckiem. Wyglądała na autentycznie zdumioną moją obecnością i na pewno również wyglądem. Do pracy zawsze ubieram się w garnitur oraz krawat, a teraz stałem przed nią w luźnej koszulce, bluzie i zwykłych spodniach dżinsowych.
- Dzień dobry, panie prezesie – przywitała się uprzejmie, wciskając guzik z czternastką.
- Dzień dobry – opowiedziałem. – Pani jeszcze  pracy o tej porze? – zapytałem.
- Zapomniałam kilku teczek i musiałam wrócić, żeby je zebrać z biurek – wyjaśniła prędko, spuszczając wzrok. Rzeczywiście, było to niedopatrzenie z jej strony, ale miałem własne sprawy na głowie, więc nie przejąłem się dzisiaj tym tak bardzo, jakbym to zrobił normalnie. Skinąłem jedynie głową na znak, że przyjąłem to do wiadomości, a potem pogrążyliśmy się w ciszy.
         Stacy trzymała za rączkę małego chłopca, który patrzył na mnie z zainteresowaniem. Miałem wrażenie, że bardzo wyraźnie widzę swoje odbicie w jego dużych, niebieskich oczach. Dziecko miało małą piątkę w buzi i zawzięcie ją śliniło, śledząc uważnie każdy mój ruch. Spojrzałem na blondynka z prawdziwym chłodem oraz nienawiścią, ponieważ nie odpowiadało mi to, że tak bezczelnie oraz bezrefleksyjnie się na mnie gapi. Chłopiec jednak pozostał niewzruszony. Właściwie nie tyle się nie przestraszył, ile zareagował całkiem inaczej niż przewidywałem. Uśmiechnął się szeroko, głośno gaworząc, po czym zaczął dygać radośnie na swoich krótkich, tłustych nóżkach, jakbym niesamowicie go rozbawił swoja oziębłością. Westchnąłem z rezygnacją, odwracając wzrok.
- Wesołych świąt – powiedziała kobieta, wysiadając na swoim piętrze. Kiwnąłem jej jedynie głową na pożegnanie i udałem się jeszcze wyżej.
Wszedłem do biura, które również wydawało się o tej porze równie przygnębiające jak i mój dom. Czułem, że nie ma dzisiaj takiego miejsca, które by mnie nie przygnębiało.
         Usiadłem powoli w swoim fotelu, zakładając ręce na klatce piersiowej. Wbiłem długie spojrzenie w zdjęcie, które przedstawiało mnie i Franka na obozie w ostatniej klasie szkoły średniej. Siedzieliśmy przy ognisku, zawzięcie o czymś rozmawiając. Nie pamiętam nawet dokładnie, kto wykonał tę fotografię. Stwierdziłem jednak, że jest niesamowita i kiedy byłem na studiach, przypominała mi ciągle o chłopaku oraz o tym, że mam gdzie wrócić, a ten powrót jest tego warty. Było mi dobrze na Yale mimo ogromnej ilości nauki. Dlatego zapewne nie bywałem w Nowym Jorku tak często jak mogłem, a Newark i New Haven dzieliły tylko trzy godziny drogi autem. Nie zauważałem w sumie w tamtym czasie jak bardzo z Frankiem się od siebie oddalaliśmy, póki nie przestał odbierać moich telefonów. Później od mamy dowiedziałem się, że gra w jakimś zespole garażowym od paru miesięcy. To był moment, w którym uświadomiłem sobie, że naprawdę nie mam pojęcia, co się u niego dzieje. Że miał racje mówiąc o tym, że odległość zabija przyjaźń i miłość. Wtedy go nie słuchałem. W liceum wydawało mi się, że to wszystko przetrwamy. Dostrzegłem swój okropny błąd. Tego samego dnia wsiadłem w samochód i pojechałem do Nowego Jorku.
         Otworzyłem z ogromnym ciężarem szufladę, w której leżała granatowa teczka. Wziąłem ją ostrożnie do ręki, ponieważ nie tyle jej ciężar był istotny co zawartość. Nie wierzyłem, że chciałem to zrobić. Trzymałem ją tutaj już od wielu tygodni, lecz nigdy nie sądziłem, iż nadejdzie czas, kiedy w końcu ją otworzę.



         Zapukałem do drzwi, zapinając z kwaśną miną guzik marynarki. Byłem w stanie wymienić tysiąc różnych miejsc, w których wolałbym teraz być niż sterczeć przed domem rodziców. Okolica była tak cicha, że bez problemu usłyszałem szpilki matki, które wystukiwały statyczny rytm, odbijając się od kafelek. Ledwo powstrzymałem sarkastyczny uśmieszek, kiedy pomyślałem o jej pozornym profesjonalizmie oraz biznesowym opanowaniu.
- Witaj, synku – przywitała się z grzecznym uśmiechem dystyngowanej gospodyni. Zrobiła mi miejsce w drzwiach, wpuszczając do chłodnego, zimowego królestwa stworzonego z białego, włoskiego marmuru.
- Mamo – odpowiedziałem skinieniem głowy, całując ją w policzek. Zacząłem się zastanawiać, jak przeżyję dzisiejszy wieczór bez Franka i jego dowcipów na temat mojej rodziny. Zawsze po kolacji wychodziliśmy na balkon, aby za plecami parodiować ich teatralne zachowanie przy stole. Dzisiaj musiałem jakoś poradzić sobie z tym sam. – Tato – powiedziałem, kiedy wszedłem do salonu, a ojciec siedział w fotelu, czytając gazetę. Złożył ją powoli i odłożył na stolik, po czym wstał, aby podać mi swoją dłoń sztywno jak zawsze. Ścisnąłem ją mocno, co odwzajemnił. Udaliśmy się w milczeniu do stołu i czekaliśmy na Mikeyego z rodziną.
         Po godzinie byliśmy już w komplecie. Kiedy mój brat przyszedł, od razu zrobiło się głośniej i przez chwile łudziłem się, że może nawet odrobinę bardziej rodzinie. Natychmiast zostałem z tego błędu wyprowadzony, kiedy matka uciszyła Caroline, która liczyła, że gdzieś w kącie kryje się jej ulubiony piesek. Dziewczynce od razu zrzedła mina, kiedy tylko weszła do jadalni i nigdzie nie zobaczyła ani ulubionego pieska, ani ulubionego wujka. W tym momencie czułem, że jej święta się skończyły. Nie miała już tutaj po co innego przyjeżdżać. Ułożyła splecione ręce na sukience i spojrzała na mnie niepewnie.
- Cześć, wujku – mruknęła niewyraźnie, nawet nie starając się uśmiechnąć.
- Cześć, brzdącu – uśmiechnąłem się, chcąc ją jakoś pocieszyć. Caroline zdziwiła się moim przyjaznym nastawieniem, ale chyba nie uznała tego za nic podejrzanego, ponieważ wyjątkowo obok mnie usiadła.
- A gdzie jest wujek Frank? – zapytała szeptem, oglądając się od razu za siebie, czy nikt jej nie widzi.
- Musiał jechać do swojej mamy – odpowiedziałem również cicho. – Ale zostawił ci świetny prezent, którego lepiej nie otwierać przy babci.
- Naprawdę? – zarumieniła się. Jeśli babcia czegoś nie mogła widzieć, to wiadome było, że to naprawdę coś fajnego. Dlatego pokiwałem powoli głową, a oczy Caroline zaświeciły się jeszcze mocniej. – Ucałuje go wujek ode mnie? Tak mocno?
- Ucałuję – zaśmiałem się, delikatnie przejeżdżając jej palcami po włosach. Dałem sobie parę punktów za samo usiłowanie bycia miłym. To dziecko nie wiedziało nawet, ile mnie takie coś kosztuje. Całe szczęście do pomieszczenia wszedł Mikey z Alicią i już nie musiałem zgrywać dobrego wujka. Wstałem od stołu i podszedłem do brata. – Cześć – przywitałem się, ściskając go z całej siły.
- No cześć – powiedział, klepiąc mnie mocno w plecy. – Nie ma Franka? – zapytał.
- Długa historia – westchnąłem tylko.
- To nie wnikam – stwierdził i poszedł do Caroline.
- Gerard – uśmiechnęła się do mnie Alicia. Wziąłem ją szybko w ramiona. – Zabierz mnie stąd – szepnęła mi szybko do ucha. Zaśmiałem się subtelnie.
- Możemy uciec razem – odparłem. – Dobrze cię widzieć.
- Ciebie również – przyznała uprzejmie, odsuwając się ode mnie. Poszliśmy w kierunku stołu. – Gdzie Frank? – zapytała.
- Długa historia – powiedział Mikey.
- Czy ja ciebie pytałam o zdanie? - wściekła się nagle. – Rozumiem – pokiwała współczująco głową, zwracając się na powrót do mnie już całkiem łagodnym tonem.
         Zasiedliśmy do stołu.
         Nikt się do siebie jak zwykle nie odzywał i każdy spożywał swoja porcję w milczeniu. Zerknąłem ukradkiem na zegarek. Była dwudziesta. Westchnąłem z goryczą w duchu, że ten czas tak wolno leci. Caroline chyba podzielała mój nastrój, bo co chwilę spoglądała w kierunku choinki, ponieważ prezenty chyba były jedyną jej radością w tym domu. Nawet nie jadła, od kiedy kochana babcia powiedziała jej, że jak nie potrafi spożywać wigilijnych potraw, tylko gmera widelcem w talerzu, to powinna w ogóle tego nie robić. Widziałem, że Alicia aż gotowała się w środku, chcąc odpowiedzieć swojej teściowej, co jej leży na sercu, ale Mikey dyskretnie złapał ją za rękę pod stołem, więc na chwilę znów zapanował spokój.
         Spojrzałem na telefon, chcąc sprawdzić, czy Frank przypadkiem do mnie dzwonił, lecz prócz życzeń od pracowników nic na ekranie nie znalazłem, co by mnie specjalnie interesowało.
- Nie jesteś w pracy, Gerard – powiedziała nagle matka. – Schowaj ten telefon.
- Nie jestem przede wszystkim dzieckiem – odparłem spokojnie.
- To nie każ siebie traktować jak dziecko – poparł ją twardo ojciec.
         Nic na to nie odpowiedziałem.
         Dochodziła dwudziesta pierwsza, kiedy przy stole zaczęto podejmować powoli tematy polityki, prawa oraz finansów. Ojciec jak zwykle miał tutaj najwięcej do powiedzenia, czym popisywał się, mimo że był w gronie rodziny i naprawdę nie musieliśmy tego doświadczać. Alicia patrzyła w talerz, Mikey wykazywał fałszywe zainteresowanie, a ja bujałem lampką wina, patrząc jak jego czerwień odbija się od szklanych ścianek.
         Święta były zgodnie z oczekiwaniami monotonne jak co roku. Od tych utartych tematów konwersacji nie mogła mnie niestety odciągnąć bitwa z Frankiem na kciuki pod stołem, więc musiałem wyłączyć się jakoś z tych katuszy samodzielnie. Nagle jednak tuż przy mnie rozległ się huk i wyrwał bardzo skutecznie z zamyślenia. Caroline chciała sobie najwyraźniej nalać soku, ale efektem tego była ogromna, fioletowa plama na cudownym obrusie mamy. Wiadome było, jak to się skończy.
- Jasna cholera – spanikował od razu Mikey. Wstał jak oparzony od stołu i odsunął od niego córkę. – Odejdź na bok skarbie.
- Gratuluję synu, nawet nie umiecie dziecka wychować jak należy – stwierdził ojciec.
- Chyba nie jesteście świadomi od ilu pokoleń ten obrus jest w naszej rodzinie – dodała matka.
- Wyluzujcie, to tylko dziecko – powiedziałem, zwracając na siebie ich uwagę. – Mogliście przewidzieć chyba, że coś takiego się kiedyś wydarzy.
- Widzę, że udzieliło ci się proste myślenie twojego męża – zauważyła mama ze złością. Wiedziałem, że przeciwstawianie się jej było złym pomysłem.
- Lepsze proste niż ograniczone – odparłem niewzruszenie, odstawiając wino na stolik. Czułem, że Mikey niespokojnie spogląda to na mnie to na rodziców, nie wiedząc co robić w tej sytuacji. Przy stole zapanowała cisza. Moja odpowiedź nie była tą, na którą mieli w razie czego przygotowaną odpowiedź. – Wybaczcie mi, proszę, ale chyba nie mam ochoty dłużej z wami spędzać świat – chrząknąłem, wstając. Zapiąłem guzik od marynarki i poprawiłem rękawy.
- Mikey, ubieraj Caroline – powiedziała nagle rzeczowo Alicia, która do tej pory wytrwale milczała. – My też jedziemy do domu.
- Nie żartujcie sobie z nas teraz. Gerard, nie wygłupiaj się i siadaj na miejsce, nigdzie nie idziesz – rozkazał ojciec tonem nieznoszącym sprzeciwu. Westchnąłem głęboko, przymykając powieki.
- Przykro mi tato, ale idę – odpowiedziałem. – Mam jeszcze jedna rodzinę, jakbyś zapomniał i wypada mi ja dzisiaj odwiedzić. Dlatego wybaczcie mi. Wesołych świąt – pożegnałem się, po czym wyszedłem z domu na dwór i wsiadłem do samochodu.


***


         - I tak najlepsza była akcja, kiedy stwierdziliśmy, że dziewczynki są już na tyle duże, żeby móc powierzyć im farbki – stwierdziła Maggie, machając w powietrzu widelcem.
- Zostawiliśmy je dosłownie na pół godziny same w pokoju, a kiedy wróciliśmy, mogliśmy się już pożegnać z dywanem w bawialni i Sophie, która nie miała pojęcia, co się dzieje, ale siedziała po środku i cieszyła się do siebie, że jest kolorowa – dokończył John z uśmiechem dumnego ojca.
- Wymalowały sobie nie tylko siostrę, ale przy okazji cały pokój – kontynuowała Megg. – Stwierdziliśmy, że tak to zostawimy, bo w końcu nie my mieliśmy tam się bawić – wzruszyła ramionami. Byłem szczęśliwy, kiedy patrzyłem, jak bardzo powodzi jej się w prostym, ale ułożonym życiu z cudowną rodziną. Wyraźnie cieszyła ją rola matki i żony, więc sam fakt, że nie musiałem pytać jak się im układa w domu, był niesamowitą ulgą, której nie mogły wyrazić żadne słowa.
- Do kiedy planujecie w ogóle u nas zostać? – zapytała mama, karmiąc Sophie mlekiem z butelki.
- Chyba do drugiego dnia świąt – odpowiedziała siostra. – Dwudziestego ósmego musimy iść do pracy.
- A ty, Frankie? – chrząknął ojciec, sprawiając, że musiałem przełknąć rybę, niemal się nią nie dławiąc. Czułem na sobie wzrok wszystkich osób, które siedziały przy stole. Wiedziałem, że są niesamowicie ciekawi, dlaczego przyjechałem wczoraj kompletnie bez zapowiedzi i to w dodatku sam. Czekali, aż skończy się wigilia, żeby tylko zapytać o Gerarda oraz o to, co się między nami dzieje.
- No nie wiem – westchnąłem. – Chyba tak jak Maggie. W końcu też mam pracę – mruknąłem, wywołując tym samym sekundową ciszę.
- No tak, moje dzieci takie zapracowane – zaczęła mama nienaturalnie zatroskanym głosem.  – Dziewczynki idą dopiero w styczniu do szkoły, prawda?
- Mhm – potwierdził John z pełną buzią.
- To świetnie, nie chcielibyście ich u nas zostawić do nowego roku? – zaproponowała kobieta. – I tak jest u nas ciągle cicho. Nie mamy co robić, to przynajmniej dziećmi się zajmiemy jak na dziadków przystało.
- Nie ma sprawy – siostra pokiwała energicznie głową. Miałem wrażenie, że była to wymiana zdań, która miała na celu zamaskowanie niezręcznej ciszy sprzed paru minut. Nie miałem im tego naturalnie za złe. Moja rodzina od zawsze była ciekawska i strasznie ciężko szło jej maskowanie tych emocji. Jednak troszczyli się o mnie i o nic nie pytali. To było takie urocze i kochane, że aż chciało mi się w pewien sposób śmiać.
- Rozpakujemy w końcu te prezenty? – zapytałem niepewnie. Jak na komendę po obu moich stronach stanęła Gloria i Katy, a nie do końca świadoma tego, co się dzieje Anastasia do nich zaraz dołączyła. Zacząłem się głośno śmiać, nie wierząc w swoją małą, stworzoną z dzieci armię. Słowo prezenty działo na nie jak najbardziej poważna komenda. Maggie spojrzała na mnie srogo, zapewne oskarżając mnie tym wzrokiem o rozbestwienie jej dzieci oraz bunt. – Wybacz – zsunąłem się w dół na krześle, zakrywając usta palcami, aby ukryć moje szczere rozbawienie.
- Mamooo – jęknęła Gloria, patrząc na moją siostrę z wydętą wargą. Jako, że była najstarsza, jej wdzięki chyba już z roku na rok coraz mniej działały. Maggie westchnęła cicho i pokręciła głową. – Ale mamo… - spróbowała jeszcze raz.
- Usiądźcie do stołu, to jeszcze nie czas na prezenty. Wasz głupi wujek wam to wytłumaczy – powiedziała, przekręcając groźnie szczęką. Parsknąłem cicho śmiechem.
- Przepraszam, dziewczynki – zaśmiałem się. – Chyba wytrzymacie jeszcze chwilkę? – zapytałem, patrząc na nie z niemą prośbą. Katy przewróciła oczami i wróciła na swoje miejsce. Siostra odetchnęła wewnętrznie z ulgą. Jednak jak się okazało, to nie był koniec walki o ich prawa. Anastasia przydreptała do Johna i złapała go za rękę. Mężczyzna zagryzł wargę, chcąc być silnym. Ojciec niekiedy nie ma w sobie na tyle zaparcia, aby oprzeć się urokowi najmłodszej córki. Dziewczynka pociągnęła go lekko do siebie i pokazała paluszkiem na choinkę, uśmiechając się szeroko.
- Meggs – mruknął John błagalnie. Kobieta podniosła wysoko brew do góry.
- Faceci – powiedziała. – Niby tacy silni, a w rzeczywistości miękkie faje względem uroku kobiety – westchnęła z dumą. – Bez urazy, Frank – dodała po chwili. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Nie ma sprawy – odparłem. – Czułem, że będziesz musiała doprowadzić do remisu.


***


         Dom rodziny Iero jak zawsze był mocno ozdobiony i oświetlony. Z pesymistycznego punku widzenia, bałbym się na ich miejscu zwarcia, które wywołałoby pożar. Jednak na pewno wyglądało to ładnie i rodzinnie. Jak typowy, ciepły na święta dom.
Było już dość późno i miałem wątpliwości, czy jestem pożądanym gościem o tej porze. Poza tym rodzicie Franka raczej ślepi nie byli i zauważyli, że ich syn przyszedł na wieczerzę bez swojego męża. Jedynie światło z kuchni i salonu dawało mi nadzieje, że nie będzie tak źle. Z dwojga złego, zdecydowanie wolałem święta w domu Iero niż u siebie. Jego matka zawsze traktowała mnie jak rodzonego syna, mimo że nie musiała. Nigdy nie robiła nam wyrzutów z powodu innej orientacji, a na ślub ucieszyła się tak jak każda matka się cieszy, kiedy jej dziecko znajduje miłość swojego życia. W głębi serca zazdrościłem brunetowi, że wychowywał się w ramionach tej kobiety.
Wyszedłem powoli z auta i wdychając chłodne powietrze, ruszyłem powoli w stronę wejścia do domu. Odetchnąłem głęboko, stając przed drzwiami. Rozpiąłem guzik marynarki, po czym zapukałem do środka. Minęła chwila, zanim usłyszałem cudze kroki, jednak nie przeszkadzało mi to. Cieszyłem się, że w końcu tu jestem. Nagle w progu stanęła pani Iero. Spojrzała na mnie niepewnie, lecz po sekundzie uśmiechnęła się ciepło.
- Gerard - westchnęła radośnie.
- Cześć, mamo - przywitałem się, przekraczając próg. Ucałowałem ją mocno w policzek. - Wesołych świąt - powiedziałem.
- Wesołych świąt, kochanie - odpowiedziała, zabierając ode mnie marynarkę. - Co prawda jesteśmy już po kolacji, ale zawsze mogę ci jeszcze coś przygotować.
- Nie ma takiej potrzeby - zapewniłem, ściągając buty.
- Frank jest w salonie – wyjaśniła usłużnie, po czym zniknęła szybko w kuchni. Z jej zachowania jasno wynikało, że nasza kłótnia była bardziej niż oczywista.
         Ruszyłem powoli korytarzem przed siebie, idąc ostrożnie przy ścianie. Pierwszym co zobaczyłem po wejściu do salonu, był telewizor, na którym leciał Mustang z Dzikiej Doliny. Wolałem nie wiedzieć, skąd znam ten tytuł, ale Frank na ogół oglądał sporo bajek, kiedy przyjeżdżała do nas Caroline, więc chcąc nie chcąc pewnie coś mi się przewinęło przed oczami.
Zastałem dość niecodzienny dla mnie obrazek, a już na pewno w moim rodzinnym domu. Córki Maggie siedziały powtykane w rogi sofy i patrzyły z fascynacją w ekran. Jedna z nich miała swoje miejsce po środku kanapy, więc to na niej głównie leżał Milo rozpostarty na całym łóżku, któremu dzisiaj już chyba było wszystko jedno. Anastasia opierała się na nim całym ciałem i szeptała ciągle konik. Istotnie film był o konikach, ale nie rozumiałem, dlaczego stale to do siebie mówiła. Zaśmiałem się pod nosem jednak nie z tego powodu. Moje serce całkowicie skradł obrazek przedstawiający małą Sophie, która siedziała pupą na sofie, ale jednocześnie jej nóżki dyndały na ramionach śpiącego Franka, który siedział na podłodze z założonymi na klatce piersiowej ramionami. Dziewczynka miała głowę podniesiona wysoko do góry i obserwowała akcję bajki z uwagą, otwierając szeroko buzie. Małymi paluszkami ciągle gmerała we włosach bruneta to zakręcając je, to lekko szarpiąc, albo w ogóle je klepiąc, kiedy konik śmiesznie parsknął na ekranie, a  ona razem z nim. Frank kompletnie nic sobie z tego nie robił, więc domyśliłem się, że musiały go mocno wymęczyć przez te parę ostatnich godzin.
         Milo w końcu wyczuł mnie chyba jakimś sposobem i podniósł swoje leniwe dupsko z kanapy, ruszając w moim kierunku. Kiedy podszedł już całkiem blisko, zauważyłem, że jego gęste futro przyozdabiają liczne koraliki oraz kokardki. Kucnąłem niespiesznie i pozwoliłem mu trącić mnie tym wielkim łbem.
- Co one ci zrobiły? – zapytałem, przeczesując jego włosy. Milo tylko odetchnął głośno, zapewne mając to głęboko w dupie. Był zbyt leniwym psem, aby jakkolwiek zareagować na to, co na sobie nosi.
         Nagłe zniknięcie ulubionej zabawki wywołało poruszenie wśród gromady jego wielbicielek, które zaczęły go wołać, cmokać na niego i ciamkać. Dosłownie ujrzałem w jednej sekundzie różne próby zwabienia psa z powrotem na łoże jego boleści. Nagła wrzawa sprawiła, że Frank poruszył się niespokojnie, a po chwili już całkiem się rozbudził. Spojrzał najpierw za siebie, a później w kierunku, gdzie były kierowane krzyki. Kiedy nasze oczy się spotkały, uśmiechnąłem się delikatnie i skinąłem głową. Uznałem to za dość niezręczną sytuację. W końcu nie można powiedzieć raczej, że rozstaliśmy się w zgodzie oraz porozumieniu.
Frank podjął próbę podniesienia się z dywanu, jednak została ona skutecznie udaremniona, ponieważ palce Sophie na dobre zaplatały się w jego włosach i brunet został zmuszony, aby usiąść z powrotem na ziemię. Dziewczynka głośno się zaśmiała, wierzgając nóżkami. Frank westchnął, łapiąc ją za rączki, aby się od nich jakimś sposobem oswobodzić.
- Wujek jest taki zabawny, tak? – zapytał, klękając. Sophie jedynie puściła bąbelki z śliny w odpowiedzi i znów zaczęła się śmiać. Iero szybko przywołał do siebie Milo i pstryknął raz palcami, pokazując mu podłogę przy sofie. Taka forma dominacji była jedyną, którą praktykował Frank. Pies zwalił się na dywan i coś mi mówiło, że już się z niego do rana nie podniesie. Był naprawdę leniwym zwierzęciem. Frank posadził przy nim Sophie, która od razu zaczęła zatapiać swoje palce w jego futrze. Chyba miała jakiś niezdrowy fetysz. Chłopak wstał w  końcu i podszedł do mnie ze zmieszaną miną.
- Frankie… - zacząłem ostrożnie, lecz nie pozwolił mi dokończyć. Od razu złączył nasze usta, zarzucając mi ręce na szyję. Objąłem go lekko w pasie i przyciągnąłem mocno do siebie. Usta bruneta były zapalczywe oraz spragnione, a ja nie pozostawałem mu dłużny. Naprawdę tęskniłem za tymi wargami i niemożność posmakowania ich rano przed wyjściem z domu była dla mnie czymś niewyobrażalnym. Niekiedy myślałem, że jeden dzień bez niego to nie jest wielka katastrofa. Jednak uświadomiłem sobie dzisiaj, że przyzwyczaiłem się już do posiadania go na wyłączność o każdej porze i nawet taki jeden dzień zwłoki wydawał się być wiecznością.
- Chodźmy do kuchni – szepnął, splatając dyskretnie nasze palce. Pokiwałem powoli głową i ucałowałem go w czoło.
         Kiedy dołączyliśmy do reszty rodziny, nagle zapanowała grobowa cisza. Nie wynikała jednak ona z tego, że byliśmy niemile widzianymi gośćmi, a raczej z tego, że przerwaliśmy dyskusję na jakiś temat, o którym nie mieliśmy pojęcia. Po sekundzie jednak znów zrobiło się głośno i zostałem przywitany przez resztę rodziny Franka tradycyjnie ciepło, co ci ludzie już chyba mieli wpisane w geny. Wszystkie siedzenia w kuchni były już zajęte, a przestrzeń raczej dość mocno ograniczona meblami, lecz nie stanowiło to dla nas większego problemu. Oparłem się z Frakiem plecami o blat kuchenny i objąłem go odruchowo ramieniem, co u mnie w domu byłoby raczej niedopuszczalne. Na wigilii u Wayów najlepiej trzymać się za ręce pod stołem jak gówniarze, żeby przypadkiem nikt nie widział, że masz wyższe uczucia.
- Co ty taki wystrojony dzisiaj jesteś? – zapytała nagle Maggie. – Wracasz z jakiegoś spotkania?
- Tak… - zacząłem niepewnie, patrząc na luźny strój Johna, na który składały się dżinsy i bluza. – Tak jakby – powiedziałem ostatecznie.
- Grunt, że się zjawiłeś, bo już się martwiliśmy, że nie zobaczymy ciebie w te święta – przyznała z rozbrajającą szczerością, na którą umiałem tylko słabo się uśmiechnąć. Jedyne co mnie przerażało w rodzinie Iero to właśnie ta szczerość ponad wszystko oraz prostota i otwartość wyrażania uczuć.
- Właśnie rozmawialiśmy na temat tego, jak spędzimy jutrzejszy dzień – wyjaśniła mama. Poczułem jak Frank dyskretnie wkładami dłoń w tylną kieszeń spodni. – Pomyśleliśmy, że tradycyjnie pójdziemy na polanę.
- Dzieci się wybiegają razem z psem, a  dorośli porozmawiają na spokojnie – mruknął ojciec, który nie był zbyt rozmowny, jednak niesamowicie szczodry i wyrozumiały w wielu sprawach.
- Ciebie to się nie tyczy Frank, ty poganiasz z dziećmi – zauważyła złośliwie Maggie. – Dwa zero – dodała po chwili zadowolona z siebie, widząc minę Franka pełną niedowierzania oraz teatralnej zawiści.
- Zemszczę się – odparł ze zmrużonymi powiekami. – Nie znasz dnia ani godziny.
- Nie wątpię – zaśmiała się kobieta, już licząc puchary za wygraną.
- O co chodzi? – zapytałem, patrząc na Iero z dezorientacją wymalowaną na twarzy.
- Później ci opowiem – obiecał z radosnym uśmiechem, klepiąc mnie delikatnie po brzuchu.
- Niewątpliwie jest się czym chwalić – zironizowała jego siostra, popijając herbatę.
- Ile ty masz lat, kobieto – powiedział nagle John, przyglądając się temu zajściu  z dystansu.
- Czego się mnie czepiasz, a on ma ile? – zapytała nagle.
- Jest młodszy od ciebie o siedem lat, Meggs – zauważył mężczyzna. – A oboje zachowujecie się czasami gorzej niż Katy.
- Dobrze, zostawcie to sobie na później – wtrąciła się mama. – Kto chce rano wstać, żeby zrobić kanapki na drogę?
- Ja mogę – powiedział Maggie, nie kryjąc swojej obrażonej miny.
- To ja przygotuję herbatę w termosach – chrząknął Frank.
- Moje dzieci, takie zgrane – zaśmiała się mama z dumą, lecz nie bez nutki przekomarzania się. – Jak w pracy, Gerard? – zapytała nagle. – Ciężko ci czasami samemu w tej dużej firmie?
- Skąd – skłamałem. – Niekiedy bywa żmudnie, ale to tylko krótkimi okresami. Ostatnio wszystko bardzo dobrze się toczy.
- A jak w domu? Wszyscy zdrowi? – dopytywała i widziałem, że naprawdę ją to interesowało, chociaż moja rodzina nigdy się nimi nie przejmowała w szczególny sposób.
- Frank, dzieci już skończyły oglądać? – wtrąciła się Maggie. Chłopak wychylił się subtelnie zza winkla, kładąc mi dłoń na plecach.
- Wiesz co… wydaje mi się, że tak – odparł po chwili.
- To świetnie. Pomóż mi położyć je do spania. Sama nie wniosę ich na górę – spojrzała na niego znacząco, co nawet ja umiałem wyczuć. Zrozumiałem, że w powietrzu wisi temat przeznaczony tylko dla uszu tej dwójki. – Nie przeszkadzajcie sobie – szepnęła kobieta, po czym razem z Frankiem opuściła pomieszczenie.
- No to… tak, wszyscy u nas zdrowi – nawiązałem do wcześniejszego pytania. – U rodziców całkiem dobrze wszystko się układa, a Mikey i Alicia starają się jakoś dobrze wychować Caroline. Wie mama, że u nas raczej nie ma nic dynamicznego – zażartowałem, na co kobieta smutno się uśmiechnęła. Zerknąłem ukradkiem do salonu i zobaczyłem, jak Frank usiłuje powstrzymać śmiech, ściągając Sophie z Milo, który nie miał nic przeciwko ciepełku jej drobnego ciała. Meggie pokręciła głową z rozbawieniem i klepnęła w ramie Katy z Glorią, a Anastasię jeszcze była w stanie wziąć na ręce. – Fajne macie te dzieciaki – powiedziałem w końcu do Johna.
- Fajne są jak śpią – zaśmiał się. – A wy z Frankiem chcecie jakieś małego brzdąca? – zapytał. Nabrałem powietrza w poliki i założyłem ręce na klatce piersiowej. Pokręciłem powoli głową na boki.
- No… gdzieś tam miedzy wierszami poruszaliśmy ten temat, ale raczej na razie nie jest to nic konkretnego. W końcu sam proces adopcyjny trwa dość długo – wyjaśniłem skrupulatnie, omijając wiele rzeczy, o których nie musieli wiedzieć. To były sprawy moje i chłopaka.
- No tak – przyznał mi niechętnie racje. Po tej wymianie zdań zapanowała w kuchni dość nieprzyjemna cisza. Wyraźnie odczuwaliśmy brak nadpobudliwego rodzeństwa, które zniknęło gdzieś u góry.
- Zerknę, jak sobie radzą z dzieciakami – powiedziałem nagle i wyszedłem powoli z pomieszczenia, dusząc się poniekąd w tej atmosferze. Niekiedy odnosiłem wrażenie, że Maggie i Frank spajali tę rodzinę. Gdyby nie oni, raczej nie mielibyśmy o czym rozmawiać przy stole sam na sam.
         Wdrapałem się powoli schodami na pierwsze piętro. Nigdzie mi się specjalnie nie spieszyło. Chciałem po prostu wymknąć się z sideł niezręcznej ciszy rodzinnej. Zauważyłem słabe światło padające od lampek z pokoju na końcu korytarza i poszedłem w jego stronę. Właściwie nie znałem dobrze tego domu. Z Frankiem nie bywaliśmy tutaj zbyt często, a za czasów młodości nie zwracałem zbytnio uwagi na jego budowę. Intuicja jednak podpowiedziała mi, abym zwolnił krok i wytężył słuch. Albo bądźmy szczerzy, zżerała mnie ciekawość na temat tego, o czym chciała porozmawiać z Frankiem Maggie, a o czym reszta nie mogła wiedzieć.
- Coś jest nie tak miedzy wami? – zapytał dziewczyna. - Możesz mi powiedzieć.
- Aj, daj spokój – mruknął brunet.
- Frankie... – szepnęła nieubłaganie, chcąc musowo dowiedzieć się, co jest na temacie. Nie sądziłem, aby było teraz po nas widać sprzeczkę, jednak najwyraźniej wszyscy czekali na odpowiedni moment, żeby wypytać Franka o to, dlaczego razem wczoraj nie przyjechaliśmy.
- Sama z resztą wiesz jaki czasami jest Gerard – westchnął ze zmęczeniem.
- Ciężki, zimny i sztywny, ale na zabój w tobie zakochany – wymieniła, raniąc w tym momencie moja męską dumę. Naprawdę nie sądziłem, że jawię się w jej oczach jako sztywniak, jednak codziennie można najwyraźniej dowiedzieć się o innych całkiem ciekawych rzeczy.
- Dokładnie – zaśmiał się Frank, najwyraźniej nie widząc w jej słowach nic sprzecznego z rzeczywistym stanem rzeczy. - No ciężko jest ostatnio trochę, ale bywało gorzej, wiec nie ma co roztrząsać zbytnio tego tematu.
- Jestem kobietą, musze wiedzieć, bo mnie rozniesie – powiedziała nagle Maggie, zawierając w tych słowach w sumie całą prawdę na temat kobiet. Wścibskość na potęgę i zero zahamowani. - Robert też jest z reszta ciekawy.
- A wiec wspólnie obmawiacie moje życie miłosne za moimi plecami, tak? – zdziwił się Frank.
- To wszystko z troski o ciebie, kochanie – odparła kobieta. Na chwilę zapanowała między nimi cisza. Stałem na korytarzu oparty o ścianę i zastanawiałem się, dlaczego właściwie tego wszystkiego słucham. Doskonale wiedziałem, że nie usłyszę tutaj nic, co podniosłoby moją samoocenę.
- Gerard nie chce mieć dzieci - powiedział w końcu.
- Ojej – zdziwiła się Maggie. Najwyraźniej w ogóle się tego nie spodziewała. - To macie wtedy spory problem – zauważyła już całkiem poważnym tonem. Nie było w niej nic z radosnej, traktującej z dystansem życie dziewczyny.
- No trochę – przyznał jej smutno rację.
- Rozmawiałeś z nim na ten temat?
- Próbowałem – wyznał brunet z ciężkim westchnieniem.
- I jak zareagował?
- Tak zareagował, że myślałem, że spędzimy te święta osobno – zirytował się brunet. Wyraźnie nie leżała mu ta rozmowa. Zastanawiałem się, czy jej nie przerwać w jakiś sposób, jednak uznałem, że nie jest to odpowiedni moment. Jasne by się wówczas stało, że cały czas podsłuchiwałem.
- Aż tak źle? – dopytywała.
- Powiedział, że zachowuje się jak dziecko, więc drugiego nie potrzebujemy.
- Czyli jednak się pokłóciliście - westchnęła. - I co teraz?
- No nic, odpuszczę zapewne – powiedział Frank z całkowitą rezygnacją oraz bezsilnością.
- Nie żartuj – obruszyła się od razu jego siostra. Zawsze miała buntowniczy oraz porywczy charakter, także nie zdziwiła mnie prawie w ogóle jej reakcja.
- On nie chce dzieci, Meggie – oznajmił jej stanowczo. -  Wiedziałem o tym, kiedy za niego wychodziłem, więc teraz musze się z tym pogodzić. Nie chce się znowu kłócić.
- Jak uważasz... – mruknęła, sugerując, że ona pewnie szarpałaby koty z Johnem, póki nie stanęłaby na swoim.
- Wystarczy mi opiekowanie się nad tą małą kruszynką – zagadnął radośnie Frank, zapewne patrząc na któreś dzieci z typowym dla niego zafascynowaniem.
- Nie rozpieszczaj jej tak bardzo, bo dziewczynki już są zazdrosne. Każda chce pełni uwagi wujka Franka, a ten robak zgarnia ją całą tylko dla siebie.
- Kto mi kradnie Franka? – wtrąciłem nagle, uznając, że teraz jest odpowiedni moment na wtargniecie do pokoju. Postanowiłem udawać szczęśliwego, cieszącego się świętami mężczyznę, aby przypadkiem nie pokazać jak bardzo dotknęły mnie te wszystkie gorzkie słowa.
- Sophie – zaśmiała się Maggie. - Dzisiaj nie może się nim nacieszyć i męczy go cały dzień.
- Nie mam nic przeciwko takiej słodkiej kruszynce – mruknął rozkosznie, przytulając mocno do siebie dziewczynkę.
- No już, oddaj mi ją, bo niedługo będę zazdrosna o własną córkę – powiedziała nagle kobieta, zabierając ostrożnie Sophie z ramion bruneta, aby przypadkiem jej nie zbudzić. -- Jakoś zrobiło mi się od razu chłodniej. – zauważył Frank ze smutkiem. – Ale z niej niezły, przenośny grzejnik – zaśmiał się cicho, aby nie robić zbytniego szumu swoim odkryciem. Podszedłem do niego powoli i wtuliłem się w zagłębienie jego szyi, wkładając mu dłonie do kieszeni bluzy. Przymknąłem oczy, upajając się bliskością chłopaka. – Zmęczony? – zapytał, przeczesując mi delikatnie włosy palcami.
- Odrobinę – przyznałem.
- Idziemy spać? – zapytał, kładąc swoje dłonie na moich.
- Mhm… - mruknąłem, całując go w szyję. Chłopak zaśmiał się cicho, podnosząc odruchowo ramię do góry.
- Dobranoc – pożegnał się z Maggie, która tylko pokiwała głową, trzymając nadal Sophie na rękach. Zanim wyszliśmy, mogłem jeszcze poczuć jej przeciągły, czujny wzrok i do końca mi się to nie spodobało.
         Pokój Franka był na samym początku korytarza tuż przy schodach. nigdy nie przepadałem za tym umiejscowieniem, ponieważ kiedy ktoś wchodził na piętro, zawsze było go słychać pod drzwiami. Z drugiej strony, jeśli wołała go mama, mógł to wyraźnie usłyszeć, a Linda raczej do cierpliwych nie należała. Kiedy weszliśmy do środka, Milo już na nas czekał w nogach łóżka rozwalony na jego całej szerokości. Choć bardzo starałem się to ukryć, na moje usta wstąpił jawny grymas niezadowolenia. Nienawidziłem, kiedy na materacu zostawały kłaki, a zwierzę samo w sobie na miejscu spania człowieka uznawałem za nieestetyczne. Frank najwyraźniej zauważył moją minę, ponieważ westchnął cicho i kazał mu zejść. Pies podniósł tylko dużą głowę i spojrzał na swojego pana ze smutkiem.
- Dobra, zostaw go – powiedziałem z rezygnacją. W sumie dzisiaj było mi już chyba wszystko jedno. – Po prostu się połóżmy.
- Okej – odparł z ulgą. Wyraźnie zadowolił go taki obrót spraw. Ruszył prosto do łóżka, po drodze ściągając tylko spodnie. W jego pokoju zawsze było o wiele zimniej niż w pozostałych. Nigdy nie doszliśmy do tego, dlaczego tak się dzieje. Ta anomalia była tajemnicą tego domu, w którą po pewnym czasie zdecydowaliśmy się przestać ingerować. Frank usiadł w bluzie pod kołdrą i popatrzył na mnie bez większego celu. Uświadomił mi jednak, że mam nadal na sobie odświętną koszulę i raczej nie nadaje się ona zbytnio do spania.
- Nie masz może jakiś ubrań na zmianę? – zapytałem. Brunet rozejrzał się po pomieszczeniu, zagryzając dolną wargę.
- Nie urosłeś raczej od liceum, nie? – mruknął, wstając powoli z materaca.
- Nie sądzę – odpowiedziałem, śledząc każdy jego ruch. Iero podszedł do szafki w rogu pokoju i zajrzał do jej dolnej szuflady. Grzebał w niej chwile, po czym wyjął moje stare ubrania, o których istnieniu całkowicie zapomniałem. Chłopak rzucił mi je szybko przez łóżko.
- Nie wierzę, że jeszcze ich mole nie zjadły -  zażartowałem.
- Bez obaw – zaśmiał się szczerze. – Ten ziąb idealnie wszystko konserwuje.
- Czuję – oznajmiłem, wsuwając się szybko pod kołdrę. Przytuliłem mocno Franka do swojej klatki piersiowej, wsuwając swoje dłonie na powrót do jego kieszeni. Miedzy nami zapanowała cisza, lecz nie byłem pewien czy aby na pewno spowodowana obustronnym zmęczeniem. Na półkach jak zwykle wisiały lampki świąteczne. Czasami odnosiłem wrażenie, że są w tym samym miejscu przez cały rok już od lat i nigdy nikt ich nie zdejmuje, tylko zapala na ten jeden tydzień w roku, kiedy wszyscy się tu zbieramy.
- Jak było u rodziców? – zapytał w końcu chłopak, przerywając milczenie.
- Sztywno jak zawsze – odpowiedziałem bez większych emocji.
- Caroline podobał się prezent?
- Dobrze by było, gdyby w tym roku chociaż do prezentów cała wigilia wytrzymała – stwierdziłem niechętnie. – W środku kolacji rozeszliśmy się w nienajlepszych nastrojach – wyjaśniłem pobieżnie.
- Rozumiem – szepnął. Zdawało się, że kolejna fala ciszy zbliżała się wielkimi krokami, dlatego postanowiłem zmienić temat. Święta w moim domu nie były najlepszym sposobem na rozweselenie drugiej osoby. No chyba, że kochała czarny humor lub była sadystą.
- Już prawie zapomniałem, jak wygląda twój pokój – powiedziałem. – Nadal tu wiszą te wszystkie stare plakaty – zauważyłem.
- Dziwnie się tu czuję po tylu latach – wyznał nagle. – Znowu jak małe dziecko.
- A nie jak nastolatek? – zapytałem ze śmiechem, przyciągając go bliżej do siebie.
- To też – odparł radośnie, splatając ze sobą nasze place. – Tutaj pierwszy raz się kochaliśmy.
- W wakacje przed studiami – dodałem z cichym westchnieniem.
- Miłe wspomnienia – stwierdził ze smutkiem. – Chociaż wtedy miałem wrażenie, że widzę ciebie po raz ostatni.
- Przepraszam za tę niemądrą sprzeczkę w domu – powiedziałem nagle.
- Nie rozmawiajmy o tym, Gerard – poprosił.
- Po prostu chcę, żebyś wiedział, że mi głupio za to i naprawdę nie chciałem, aby te słowa padły – wyjaśniłem ze szczerymi intencjami. Naprawdę przyznawałem, że to była moja wina. Czułem, że jeśli tego nie powiem, cała sprawa nie da mi już spokoju.
- Dobrze – szepnął bezbarwnie, ściskając mnie za dłoń.
- Tylko… - zacząłem niepewnie. – Chciałbym, żeby było między nami jak dawniej, Frankie – wyznałem. – Żeby taka sytuacja już nigdy więcej się nie powtórzyła.
- Nic się nie zmieniło, Gerard – zapewnił mnie, odwracając się na drugi bok, abyśmy leżeli do siebie przodem.  – Jest tak jak zawsze – szepnął z uśmiechem, trącając mnie nosem. Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem. Nie potrzebowałem dzisiaj niczego więcej prócz tej świadomości, że ostatnie kłótnie niczego między nami nie zmieniły.
         Przysunąłem się do bruneta i pocałowałem go najpierw delikatnie, a później mocniej, kiedy już mnie do siebie przyciągnął. Poczułem chłodną dłoń Franka na swoim policzku, aż przeszły mnie po całym ciele zimne dreszcze. Chłopak uśmiechnął się subtelnie pod nosem, bezbłędnie to wyczuwając. Kiedy wspiąłem się na niego, przyłożył tylko szybko palec do ust, aby uświadomić mi, że musimy być dzisiaj naprawdę bardzo cicho. Spojrzałem na niego z wrodzoną pewnością siebie, ponieważ nie mógł chyba sądzić, że nie podołam takiemu zadaniu. Złapałem go delikatnie za dłoń, i odsunąłem mu ją od twarzy, aby móc wrócić na spokojnie do jego ust. W między czasie ułożyłem ręce  chłopaka na swoich biodrach, dyktując niewerbalnie dalszy przebieg tego wieczora. Kiedy pozbyliśmy się powoli bielizny, wniknąłem dłońmi pod jego bluzę, jednak Frank nagle przeszkodził mi w dalszej drodze, zatrzymując je na swoim brzuchu.
- Nie zdejmujmy nic – szepnął. – Za zimno mi dzisiaj – wtrącił nieśmiało, rumieniąc się, kiedy parsknąłem, ledwo zduszając w sobie własny śmiech. Brunet nie wiedział nawet, jak uroczo w tym momencie zabrzmiał. – Zamknij się – powiedział, klepiąc mnie w ramie, po czym ściągnął w dół do siebie, trzymając za kark.
         Czułem wyraźnie jego palce błądzące w moich włosach oraz język szukający tego drugiego. Niby nie narzekaliśmy na brak urozmaiconego życia seksualnego, jednak musiałem szczerze przyznać, że brakowało mi jego ciała. Tak po prostu. Jeśli człowiek przyzwyczai się do czegoś, to później silnie odczuwa tego brak, kiedy nagle zniknie. Tak właśnie miałem z Frankiem. Nie byłem w stanie znieść myśli, że kiedyś mógłbym go stracić.
         Rozchyliłem delikatnie nogi chłopaka, odnajdując między nimi swoje miejsce. Złączyłem ponownie nasze wargi, aby nie było słychać, kiedy w niego wszedłem, co i tak nie do końca wypaliło, ponieważ nasz nagły ruch sprawił, że Milo głośno szczeknął wyrwany ze swojej zwyczajowej drzemki. Parsknąłem śmiechem, chowając twarz w szyi Franka.
- Cicho siedź – powiedział chłopak do psa, podnosząc się na łokciach i ledwo utrzymując powagę. Milo ziewnął tylko w odpowiedzi, po czym zszedł z łóżka, aby położyć się gdzieś w kącie. Frank odchylił głowę do tyłu, cicho śmiejąc się z całej tej sytuacji.
         Spojrzałem na niego, szczerze rozbawiony, nie wierząc do końca w możliwość zaistnienia całej tej sytuacji, ponieważ nigdy wcześniej niczego podobnego nie doświadczyliśmy. Frank tylko pokręcił głową, jakby chciał oznajmić, że nawet nie będzie tego komentował. Objął ponownie moje usta swoimi i ruszył biodrami na znak, że się z lekka niecierpliwi. Zagryzłem się na jego dolnej wardze, powoli wchodząc w niego i wychodząc raz za razem. Chłopak przymknął powieki, wzdychając lekko do mojego ucha. W głębi duszy pragnąłem, aby tego nie robił, ponieważ naprawdę nie chciałem nikogo w tym domu dzisiaj zbudzić. Frank jednak nie słuchał, stękając i jęcząc w miarę możliwości jak najciszej, jednak dla mnie wyraźnie słyszalnie. Poruszyłem się w nim gwałtownie, na czas zatykając mu usta swoimi ustami. Złączyłem mocno nasze wargi, aby dokończyć to, do czego zostałem przez niego zmuszony. Gdyby łózko mogło w tej chwili mówić, zapewne skrzypiałoby jak cholera.
         Magia świąt sprawiła, że dojście nie zajęło nam specjalnie dużo czasu. Wystarczyło zaledwie parę chwil, aby z naszych gardeł próbowały wydostać się okrzyki spełnienia, które skutecznie tłumiły przyciśnięte mocno do ust dłonie. Napięcie zbudowane przez wymogi otoczenia właściwie dobrze na nas działało, ponieważ pobudzało i dodawało nieco adrenaliny. W końcu co może być bardziej ekscytującego od seksu, kiedy rodzice śpią w pokoju tuż obok zaraz za cieniutką ścianą?
- Nigdy więcej – wyszeptał urywanym głosem Frank, kiedy jego ręka spoczęła swobodnie na moim ramieniu.
- Mi tam się podobało – odpowiedziałem, patrząc na niego z miną w stylu not bad.
- Całkiem już zgłupiałeś – zaśmiał się w odpowiedzi, pukając mnie palcem w czoło.


***


         Skrzypienie śniegu pod podeszwami było całkiem przyjemnym dźwiękiem dla moich uszu, ponieważ zdarzało się tylko w jednej porze roku i to nie zawsze. Wszyscy na to czekali, a dzieci wyjątkowo się cieszyły, kiedy w końcu ziemię pokrył biały puch. Sophie może jeszcze nie do końca rozumiała magię świąt, ale na pewno cieszyła ją przejażdżka na koniku, którym stał się po wczorajszej bajce Milo. Trochę obawiałem się o jego sierść, ponieważ dziewczynka mocno go trzymała mimo mojej asekuracji. Nie zdziwiłbym się, jakby po puszczeniu psa, w jej rączkach zostały kłęby czarnego futra.
         Gerard dzielnie znosił tę rodzinną atmosferę, do której raczej nie był przyzwyczajony, a nawet niósł Anastasie na barana. John ciągnął na sankach starsze dziewczynki, o czymś zawzięcie z nim dyskutując. Nie chciałem się w to wcinać, ponieważ pomyślałem, że będzie lepiej, kiedy w końcu załapią jakiś kontakt. Musiałem za to przez moje miłosierdzie słuchać planów remontu domu, o których opowiadała mi Maggie. Starałem się wyłączać, jednak moja siostra nie posiadała skrupułów i pytała mnie co chwilę, czy jej słucham i co o tym myślę. Nie miałem większego wyboru, jak naprawdę podążać za jej tokiem rozumowania. Spojrzałem tęsknie za rodzicami, którzy szli spory kawałek za nami pod ramie, rozmawiając na swoje prywatne tematy.
         Kiedy w końcu dotarliśmy na polanę, dzieci od razu zabrały się za lepienie bałwana. John niby narzekał, że musi im pomagać, ale w jego oczach zauważyłem te specyficzne ogniki, które mi podpowiedziały, że pewnie czekał na to z większym zniecierpliwieniem niż jego własne córki. Każdy miał w sobie ukryte dziecko i nie sądziłem, że mógł je z łatwością z siebie wyprzeć. Szczególnie mężczyzna w średnim wieku. Jak to mówi Maggie: Ci to w ogóle dziecinnieją na starość. Nie śmiałem się z tym nie zgodzić. Chociaż szczerze mówiąc nie wyobrażałem sobie Gerarda w takim stanie. W naszym związku pełnił on rolę poważnego do grobowej deski za nas dwoje.
         Tak szybko jak o tym pomyślałem, tak szybko również pożałowałem. Obrywając śnieżką od Gerarda, naprawdę miałem poważne podstawy, aby sądzić, że moje rodzinna wpływa odmóżdżająco na jednostki, które w niej na co dzień nie funkcjonują. Spojrzałem na mężczyznę z pożałowaniem, ale nie umiałem się na niego długo gniewać, bo naprawdę cieszył się z tego, że trafił we mnie jak nigdy wcześniej w swoim życiu. Już się podnosiłem, aby mu oddać, kiedy nagle Sophie zaczęła płakać, bo trochę śniegu spadło jej na twarz.
- Cichutko – szepnąłem, ścierając jej delikatnie zimną wodę z policzków i oczu.
- Daj mi ją – powiedziała Maggie. – Ten facet rzeczywiście nie jest stworzony do wychowywania dzieci – dodała jeszcze.
- Lepiej spójrz na swojego męża – odgryzłem się, ściągając Sophie z leżącego psa i wskazałem na Johna, który kłócił się z Katy, które z nich ma włożyć bałwanowi marchewkę na nos.
- To jest… wyjątkowo tragiczny przypadek – stwierdziła, kręcąc głową. – John, kurna, ile ty masz lat, żeby zabierać dziecku zabawki?! – wrzasnęła, po czym nie wytrzymała z tych wszystkich emocji i ruszyła w jego kierunku.
- Dobry boże – zaśmiałem się.
- Ten facet ma krzyż pański z twoją siostrą – mruknął Gerard, stając obok mnie. Skrzywił się, kiedy John oberwał śniegiem prosto w twarz, a Sophie zaczęła się śmiać, ponieważ w końcu nie była w tym wszystkim sama.
- No przez grzeczność nie zaprzeczę.


***


         Kiedy dotarliśmy w końcu cali przemoknięci do domu, stwierdziłem, że to jest odpowiedni moment, aby przeprowadzić z Frankiem poważną rozmowę. Weszliśmy do pokoju, zyskując trochę intymności. Skorzystałem z chwili nieuwagi chłopaka, który się przebierał i sięgnąłem po teczkę leżącą na fotelu pod moją koszulą.
- Frank… - zacząłem niepewnie.
- Co? – zapytał, gmerając w szufladzie. W końcu udało mu się założyć jakąś starą koszulkę i spojrzał na mnie dziwnie, ponieważ nadal nie udzieliłem mu odpowiedzi.
- Mam coś dla ciebie – wyciągnąłem przed siebie granatową teczkę, która zalegała w moim biurze już od paru tygodni. Biorąc pod uwagę ten fakt, byłem kompletnym głupcem, doprowadzając do tych wszystkich kłótni, które ostatnio następowały po sobie zwartą lawiną.
- Co to? – wziął ją ode mnie i usiadł na łóżku.
- No sam zobacz – mruknąłem, nie chcąc zbytnio nawiązania z chłopakiem kontaktu wzrokowego. Dziwnie czułem się w tej sytuacji. W pokoju zapanowała cisza, kiedy Frank studiował dokumenty, które mu podałem.
- Ankieta adopcyjna? – zapytał bezbarwnie, spoglądając na mnie z szokiem. – Nie rozumiem chyba…
- Pamiętasz, kiedy zapytałem ciebie, jaki jest następny etap w naszym związku? – chłopak pokiwał machinalnie głową. – No to… to… - pokazałem na teczkę, średnio będąc w stanie się wysłowić. – Nie każ mi tego kurwa tłumaczyć – wypuściłem głośno powietrze, odchylając głowę do tyłu z rękoma opartymi na biodrach. Zacząłem się przechadzać po pokoju, a Frank miał niezmiennie taki sam wyraz dezorientacji na twarzy. – Po prostu… dużo nad tym myślałem, naprawdę… - zacząłem. – I… jeśli to ma sprawić, że nasz związek będzie, nie wiem… jakkolwiek bardziej pełny czy szczęśliwy, to… niech tak po prostu będzie – powiedziałem z szczerą intencją wykonania tego. Jednak Frank tylko wstał i odwrócił się do mnie plecami, czego zupełnie się nie spodziewałem. Liczyłem na nieco inną reakcję, więc również średnio wiedziałem, jak mam się w tej chwili zachować. Nagle chłopak spuścił głowę i usłyszałem, że lekko pociągnął nosem. – Płaczesz? – zdziwiłem się.
- Kłamstwo – stwierdził zmienionym głosem, nadal nie zamierzając mi pokazać swojej twarzy.
- Płaczesz - stwierdziłem, śmiejąc się do samego siebie. Nie zauważyłem przez to momentu, w którym Frank z całej siły rzucił we mnie poduszką.
- Nienawidzę cię – wyznał, ocierając dyskretnie oczy. Podszedłem do niego powoli i mocno do siebie przytuliłem. Brunet objął mnie ufnie ramionami, zamykając powieki.
- Wiem – szepnąłem. – Ale wypada mi chyba pożyczyć ci teraz wesołych świąt – dodałem z uśmiechem, całując Franka w czoło.
- Wesołych – odpowiedział, nie otwierając oczu. Ta chwila byłaby naprawdę piękna już do samego końca, gdyby nagle między nas nie wrąbał się pies. Usiadł mi na stopach i spojrzał na Franka, machając szybko ogonem. Westchnąłem ciężko, spoglądając z irytacją na Iero.
- Mam nadzieję, że dziecko będzie mnie bardziej lubiło niż ten zasraniec – powiedziałem, na co chłopak zareagował głośnym śmiechem.
- Na pewno Gee – wyszeptał, przesuwając psa na bok nogą, po czym znowu się do mnie przytulił. – Na pewno.
        
        
***
Nothing w tym znaczeniu to bardziej taka drobnostka, bzdura c:
Wesołych świąt kochani. Shot co prawda miał być wczoraj, lecz cóż ja mogę na to poradzić. Sami widzicie jaka to kobyła jest (prawie 19 000 wyrazów), co w sumie napawa mnie dumą. Długi czas myślałam, że już nie umiem pisać shotów, a tym czasem w głowie gdzieś rysuje mi się już fabuła kolejnego :D Nie mam pojęcia, kiedy ja to wszystko napiszę, jak do matury zostało mi zaledwie kilka miesięcy, a czas biegnie nieubłaganie.
Cóż… życzę Wam wszystkim tego, co najlepsze w te święta, ponieważ różnie to bywa w rodzinach oraz tej atmosferze przy stole. Spędźcie wolne dni jak najlepiej, odpoczywając w miarę możliwości dużo i leniwie. Mam nadzieję, że Wasze prezenty były wczoraj udane, a stół wigilijny pełen różnych potraw.

Na nowy rok życzę sobie, żebyście mnie nie opuszczali i może komentowali trochę częściej, bo w sumie mi smutno troszkę, ale co zrobić XD Coraz mniej ludzi czyta Frerardy i również coraz mniej ludzi ten czas ma, aby je czytać. Ja to doskonale rozumiem Wam za to życzę udanego i wybuchowego sylwestra. Spędźcie go tak, jak uważacie za najlepszy sposób. Pamiętajcie, że jak wejdziecie w Nowy Rok, taki on już będzie, więc bawcie się dobrze :3 Do zobaczenia w 2016!

6 komentarzy:

  1. Tylko jedno słowo przychodzi mi teraz do głowy: kurwa XDD
    Dlaczego to jest takie kurfa perfekcyjne? Dlaczego Gee jest takim sztywniakiem i dlaczego go za to kocham? Dlaczego myślałam, że on w biurze wyjmował papiery do rozwodu? (don`t ask XDD). Mam teraz taki jeden wielki mętlik w głowie, gratuluję XD
    Ale to było takie urocze i kochane, jak się okazało, że Gee wyjął papiery adopcyjne ♥ Dlaczego nie zrobiłaś z tego całego opowiadania? Chciałabym zobaczyć takiego Gee jako ojca.
    Dziękuję za życzenia, tobie również życzę wesołych-mijających już- świąt, dużej ilości komentarzy pod tym cudem, mam nadzieję, że znalazłaś pod choinką dużo MCR-owego stuffu i czego tam sobie zażyczysz. Idk, nie umiem składać życzeń XD

    OdpowiedzUsuń
  2. Aweee, jakie to slodkie i urocze. Zapomnialem juz, ze Darsa moze pisac tak ociekajace lukrem historie ❤. Wesolych Swiat i wszystkiego dobrego w Nowym Roku :).

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj Darsiu, wiesz, że zrobiłaś mi dzień tym opowiadaniem? już długo, długo nie jestem na bieząco z tym, co się w frerardowym swiecie dzieje, trochę się od niego odcięłam, ale na święta postanowiłam sobie wrócić do all i want for christmas i po tym, jak go przeczytałam, czułam okropny niedosyt. znów zapragnęłam więcej, więc nie masz nawet pojęcia, jak się ucieszyłam, gdy przeczytałam, że dodałaś swiąteczne opowiadanie, które idealnie wpasowuje się w klimat, którego tak szukałam. jest ciepłe i cudowne, ale nie przesłodzone, czego się na początku spodziewałam. i przede wszystkim ma odpowiednią długość i fabułę. mogłam wsiąknąć w stworzony przez ciebie świat i uciec od realnego. dziękuję ci za to i życzę ci może już nie wesołych świąt, bo właśnie się kończą, ale szczęśliwego nowego roku i dużo weny, byś jeszcze nie raz dzieliła się z nami takimi perełkami jak ten oneshot. trzymaj się ciepło ;*
    Thalia

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten one shot był przepiękny, mam nadzieję, że napiszesz jeszcze kiedyś coś wesołego ;).
    Niby domyślałam się, że na święta dodasz coś raczej radosnego, ale na wszelki wypadek przed przeczytaniem całości sprawdziłam komentarze i ostatnie zdanie.
    Życzę ci radości z życia, spełnienia wszystkich swoich marzeń i planów, osiągnięcia wysokich wyników na maturze.
    Ostatnio opuściłam się w komentowaniu, nie było to spowodowane ignorowaniem twoich wpisów, wręcz przeciwnie-przeczytałam każdy. Zwyczajnie nie miałam pomysłu co mogę napisać. Ale przepraszam i obiecuję poprawę :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Strasznie kochany ten shot ❤
    Bardzo polubiłam głównych bohaterów i po raz pierwszy nie wystarcza mi jedna historia. Bardzo chętnie poczytałabym o nich więcej.
    A tobie Darsiu wszystkiego najlepszego i szczęśliwego nowego roku. Niech cię wena nie opuszcza, obyś miała wystarczająco dużo czasu i żebyś zdała maturę jak najlepiej :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak naprawdę nie wiem za bardzo, co mam napisać. Jestem bardzo zaskoczona zakończeniem shota. Oczywiście nie w negatywny sposób. Po prostu spodziewałam się tragicznego końca, gdzie Frank popełnia samobójstwo lub ginie w wypadku samochodowym. To było naprawdę słodkie i w sumie nawet bardzo odpowiednie jak na ten czas. Nadal jakoś nie mogę dojść do siebie i wciąż uśmiecham się do telefonu jak jakaś popierdolona :)
    Cóż, nigdy nie lubiłam pisać komentarzy, bo nie wiem, co w nich napisać, żeby kogoś podnieść na duchu lub chociaż pokazać, że szanuje cała pracę włożoną w opowiadania. Chcę po prostu napisać, że jest godzina 2.34 nad ranem, skończyłam czytać i tym shotem sprawiłaś, że czuje się dziwnie radośnie, błogo i tak jakoś spokojnie.
    Jest już po świętach, a więc zostaje mi życzyć Ci Szczęśliwego Nowego Roku. Obyś spełniła wszystkie swoje najskrytsze marzenia i wszelkie zachcianki. Niech Twoje wyniki na maturze powalają wszystkich na łopatki. Aby wena była z Tobą w każdej możliwej chwili. No i najważniejsze, życzę Ci czasu. Jest on teraz tak nieosiągalny, a więc nich Ci nigdy go nie zabraknie.
    Życzy wierna czytelniczka i mało aktywny komentator (wybacz).
    Niech moc będzie z Tobą! (jestem po Star Wars).
    Powodzenia, do zobaczenia pod kolejnym wpisem :)

    OdpowiedzUsuń