piątek, 22 stycznia 2016

Take Care of My Soul

11



                Usłyszałem świst tuż przy uchu, a następnie trzask kuli, która zrobiła dziurę w ścianie za mną. Echo specyficznego dźwięku rozniosło się po pustym pomieszczeniu, a mrok, który w nim panował, ten efekt sam w sobie dodatkowo uwydatniał. Starałem się nie oddychać zbyt głośno i wszelkie westchnienia trzymać wewnątrz własnej piersi. Serce biło mi szybko oraz głośno. Obawiałem się, że przez to mogę nie dosłyszeć, kiedy znowu będę narażony na atak prosto z jądra ciemności.
         Przylgnąłem plecami do ściany, starając wsłuchać się w otoczenie. To był plac wojny, a ja człowiekiem posłanym na boże igrzysko. Celem stało się przetrwanie oraz zniszczenie niewidzialnego wroga. Walka z duchem, a może walka z samym sobą? Tego ocenić nie byłem w stanie.
         Powietrze przeciął kolejny pocisk, który jednak nie padł nawet blisko mnie. Mimo wszystko oddałem strzał na oślep, oczekując na odpowiedź. Jak wielkie było moje zaskoczenie, kiedy usłyszałem huk zwalającego się na podłogę ciała.
         Trafiłem?
         Niemożliwe.
         To pułapka.
         Postanowiłem nie opuszczać mojego ukrycia, póki nie będę całkowicie pewny bezpieczeństwa własnego położenia. Odchyliłem głowę do tyłu, opierając ją o chłodny mur. Przymknąłem oczy, oddychając głęboko. W głowie rozbrzmiała mi z niewiadomych przyczyn melodia Non, Je ne regrette rien Edith Piaf, która tylko przetarła szlaki słowom piosenkarki. Mocne francuskie „r” wgryzło mi się w podświadomość, niszcząc resztki poczucia bezpieczeństwa. Pozorny utwór o miłości wywołał we mnie silne uczucie wymiotów, ponieważ w zaistniałych okolicznością Je ne regrette rien brzmiało raczej jak ostateczne wyznanie własnych win oraz przygotowanie do przeprowadzania szybkiego rachunku sumienia przed rychłą śmiercią.
         Przez długi czas sytuacja dokoła mnie nie ulegała zmianie, a melodyczny ciąg nieustannie galopował w moich myślach, grając teraz głośne Milord, w którym Edith dawała  siebie wszystko, wprawiając mnie w uczucie uczestnictwa w jakimś dzikim tańcu wariatów; groteskowym korowodzie śmierdzi ze stereo na ramieniu i łańcuchem na szyi. Musiałem zrobić coś, aby wyrwać się z tej matni, która prowadziła mnie do obłędu.
         Ruszyłem niepewnie w kierunku, z którego wcześniej dobiegł mnie odgłos zwalającego się na ziemię ciała, mając w gotowości odbezpieczony pistolet. Nieznajomość otoczenia działa zdecydowanie na moją niekorzyść. Kiedy chciałem jednak narzekać w ciągu tego monologu wewnętrznego na jeszcze jedno nieudogodnienie, jakim była kompletna ciemność, gdzieś za mną strzelił reflektor, wytwarzając mętny słup światła. Obróciłem się powoli z narastającym w sercu niepokojem. W oddali ujrzałem martwego człowieka leżącego w kałuży własnej krwi. Rozkraczone zwłoki wydały mi się dziwnie znajome, co wywołało we mnie mieszane uczucia. Zwróciłem kroki w ich kierunku, chcąc odsłonić wszelkie niewiadome tego miejsca. Paląca ciekawość poznania tożsamości osoby, która chciała mnie zabić, okazała się siłą zżerającą od środka.
         Kiedy pokonałem dzielącą mnie od ciała odległość, pomyślałem, że to jest jakaś kpina i ktoś właśnie wmanewrował mnie w nieczystą grę, a ja z łatwowiernością dziecka uległem tej misternie skonstruowanej prowokacji. Jednak mimo wszystkich tych elementów stale przeze mnie wypieranych, jakaś część mnie dopuszczała do siebie możliwość tego, że to prawda. Kolana mi lekko zadrżały, jakby przejmując na siebie cały ciężar roztrzęsionego ciała.
         Na ziemi leżał chłopak o drobnym ciele oraz kasztanowych włosach. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że to jeszcze dziecko, lecz ja doskonale wiedziałem, że to jedynie pozór. Znałem każdy fragment zwłok tego bruneta z maską na twarzy oraz jego tragiczną historię napisaną mu przez życie. Na słabych nogach uklęknąłem przy jego głowie, kładąc mu dłoń na włosach. W moich piersiach zgromadziło się jakieś bliżej nieokreślone wzruszenie połączone z niewiarygodnym bólem. Spojrzałem na zamknięte pod maską powieki i długie rzęsy, których trzepotanie wryło mi się dobrze w pamięć.
         Wyciągnąłem rękę, aby usunąć wszystko, co zasłania mi dostęp do jego buzi, kiedy usłyszałem za sobą dźwięk odbezpieczanej broni. Zamknąłem oczy, klnąc siarczyście w myślach. Czułem, że ta sytuacja była zbyt prosta, aby okazała się prawdziwą.
         Wstałem powoli, opuszczając martwe ciało z ociąganiem. Wszelkie wcześniejsze zaprzeczenia co do tego, że już na mnie nie działa, było fałszem jak większość mojego istnienia. Najbardziej tęskni się w końcu za utraconym elementem życia, który był niewiarygodnie cenny. Obróciłem się niespiesznie w kierunku intryganta, zostając niemalże od razu zbity z tropu po odkryciu jego tożsamości.
         Spojrzałem na bruneta w niedowierzaniu, po czym uśmiechnąłem się pod nosem. Wyciągnięta w moim kierunku broń przestała być tak straszną, jak wynikało z wcześniejszego założenia. Miałem przed sobą kogoś dobrze mi znanego, dlatego stwierdziłem, że nic nie może mnie już zaskoczyć.
- Gerard – powiedział niskim głosem z nutką kokieterii.
- Luke – odparłem podobnym tonem, witając się z chłopakiem w ten niecodzienny sposób.
- Tęskniłeś za mną choć trochę? – zapytał ze szczerym zawodem, jakby uważał, że już na dobre pozbyłem się wszelkich wspomnień, które się z nim wiązały. Nie pozostało mi nic innego jak zaśmiać się z tego głupiego zdania. Zaistniała między nami sytuacja w ogóle miała charakter absurdalny. – Bawi ciebie moje pytanie? – uniósł brew w niedowierzaniu. – Co w nim zabawnego, Gee? Wyjaśnij mi to, a może pośmiejemy się razem.
- Co oznacza ta gra? – udałem, że nie dosłyszałem jego wypowiedzi, wysuwając na przód kwestie, która bardziej mnie interesowała niż sprawy z przeszłości. Nie zamierzałem oddychać dłużej dawnymi dziejami.
- Lekcję życia – odparł, parskając sarkastycznie. Nie rozumiałem, o co mu właściwie chodzi. Ciężko było rozszyfrować puentę tego zagadnienia, albo chociaż jego nikły sens. Nie miałem pojęcia o jaką mu lekcję chodzi. Czego może mnie nauczyć, mordując niewinnego człowieka? Zawsze wiedziałem, że jest poważnie zaburzoną osobą, lecz nigdy nie przeszkadzało mi to jakoś bardzo. Teraz jednak niezmiernie zirytowała mnie treść tego tajnego - przez -  poufne przekazu.
- Czego ta lekcja ma dotyczyć? – westchnąłem, niecierpliwić się coraz bardziej.
- Podaj mi maskę – powiedział tonem bardziej rozkazującym niż wskazującym na prośbę, lecz postanowiłem puścić to mimo uszu. Dlatego schyliłem się z kwaśną miną raz jeszcze do trupa, którego tożsamość w chwili zobaczenia Lukea kompletnie mi zobojętniała. Złapałem z rozmachem za plastikowy odlew twarzy z różnymi ozdobnikami, podnosząc go niedbale, z wymuszeniem. W założeniu powinienem później powrócić do pionu, lecz zastygłem pochylony, spoglądając na chłodną, martwą twarz teraz w pełni wyeksponowaną.
- Co to ma znaczyć? – zapytałem ze ściśniętym gardłem, patrząc na zakrwawione policzki Franka. Luke mi nie odpowiedział. Przynajmniej nie od razu. – Mówię do ciebie! – wrzasnąłem, wywołując tym samym uśmiech na jego wargach, jakby właśnie na to czekał. Chłopak wycelował we mnie precyzyjniej broń.
- Oznacza to tyle samo, że nie można tak po prostu wyprzeć się przeszłości, Gerardzie. Ona wróci do ciebie prędzej czy później, a ty nie będziesz miał nic do powiedzenia, kiedy zacznie zaprowadzać swoje porządki – wyszeptał. – Wypierając przeszłość, nigdy nie będziesz w stanie zaistnieć w teraźniejszości – podsumował, po czym nacisnął spust.

        
         Zerwałem się ze snu, wracając do rzeczywistości, która od razu przygniotła mnie swoją nieprzewidywalnością oraz ciężarem. Pierwszym kolorem, który ujrzałem po przebudzeniu była szarość, a pierwszym co poczułem, był niesamowity ból pleców. O ile wiedziałem z czego wynika ta druga niedogodność, tak ta pierwsza stanowiła dla mnie niesamowitą zagadkę. Złapałem szeleszczący w palcach papier, który leżał mi twarzy i przyjrzałem mu się krzywo, mrużąc oczy od jasnego światła, które zaatakowało natychmiast moje źrenice.
         Spanie na kanapie nie należało do najwygodniejszych i jedynie masochista żyje pragnieniem doświadczenia tego na nowo. W wyniku prośby Marco, która musiała pojawić się prędzej czy później, zostałem zmuszony do spędzenia nocy w piwnicy na sofie, której sprężyny robiły dziury w kręgosłupie, a  także prowadziły do ogólnego zniekształcenia stawów. Przy takim trybie życia dawałem sobie jeszcze piętnaście lat życia, zanim w wieku trzydziestu lat dopadnie mnie śmierć na skutek zwapnienia kośćca.
         Usiadłem powoli na skraju sofy, krzywiąc się do taktu tych francuskich jęków, przez które miałem koszmary. Spojrzałem w kierunku komputerów i dostrzegłem Franka, który studiował jakieś dziwne mapy. Sądziłem, że doskonale wiedział, że już nie śpię, lecz najwyraźniej postanowił ten fakt zignorować. Westchnąłem z irytacją, która wynikała z wielu rzeczy i obojętność chłopaka na moją obecność nie była jedyną.
Ten sen…
- Dlaczego miałem to gówno na mordzie? – zapytałem ze złością, gniotąc gazetę w kulkę. Walczyłem z pokusą, żeby nie rzucić tym papierowym pociskiem prosto w głowę Iero.
- Nie chciałem, żeby światło ciebie zbudziło – odparł cicho, nie przerywając ani na chwile swojego zajęcia, choć doprawdy nie sądziłem, żeby jakieś bory i lasy były bardziej interesujące niż ja. Mimo wszystko poczułem się niekomfortowo, ponieważ nieznaczne ciepło rozlało się po moim wnętrzu na skutek jego słów. Chrząknąłem nerwowo, jakbym dzięki temu był w  stanie wykrztusić to przyjemne mrowienie, które zaległo mi na sercu.
         Ten sen miał określoną formę. Wyraźnie został w  nim zarysowany oskarżony, winny oraz przypadkowa ofiara. Sceneria ładnie nakreślona, oddawała specyficzny klimat, który ładnie zwizualizował kłębiące się od dłuższego czasu w mojej głowie myśli. Idąc koncepcją Freuda, im bardziej wypycham postać Lukea do sfery nieświadomej, tym częściej oraz intensywniej będzie ona wypływała na powierzchnię w chwilach mojej niemocy względem siły umysłu.
         Zerknąłem na plecy Franka, mając wrażenie, że jego obecność w moim życiu jest jak jakieś cholerne fatum. W momencie, kiedy już praktycznie pogodziłem się ze śmiercią swojego chłopaka, nagle z zaułka wyskakuje jego sobowtór Iero – nowy przyjaciel rodziny. Niemal identyczny pod względem wizualnym, mąci mi w głowie i sprawia, że sam nie wiem już, co mam na ten temat myśleć.
Nie można tak po prostu wyprzeć się przeszłości, Gerardzie. Ona wróci do ciebie prędzej czy później, a ty nie będziesz miał nic do powiedzenia, kiedy zacznie zaprowadzać swoje porządki.
Wierzyłem głęboko przez cały ten czas, że pogodziłem się z dawnymi dziejami. Zaakceptowałem śmierć Lukea i przestałem widzieć go we Franku. Nawet zacząłem dostrzegać między nimi rażące różnice, które w prawdzie dotyczyły głównie charakteru, lecz przez to diametralnej zmianie uległa moja percepcja. Czułem się jak zdrajca, chociaż Luke był już od dawna trupem. Powinienem żyć dalej, bo i tak go już nie wskrzeszę, jednak przebywając w pobliżu Franka czułem się winny. Wina ta była tak raniąca, że nienawidziłem bruneta, z całych sił jednocześnie go pożądając.
- Gdzie Steven? – mruknąłem, chcąc porzucić te myśli przyjemniej na chwile i jakimś sposobem powrócić do otaczającej mnie rzeczywistości. Teraz ona była najistotniejsza.
- U Marco – wyjaśniał spokojnie. - Omawiają coś ważnego podobno. Jak wróci, masz iść do szefa – wetchnął, klikając myszką parę razy pod rząd.
- Nie wiesz, o czym rozmawiają? – starałem się podtrzymać rozmowę, ale…
- Nie - … Frank postanowił ją sucho uciąć, aż straciłem do tego jakiekolwiek chęci.
Przymknąłem powieki, łapiąc się za głowę. Według zegarka spałem tylko trzy godziny, więc to był niewystarczający czas, aby wypocząć, co poskutkowało bólem głowy. Ponadto nie wziąłem dzisiaj tabletek, więc właściwie bałem się tego, co zastanę na korytarzu, kiedy stąd wyjdę. Dawno nie miałem już kontaktu ze zmarłymi. Właściwie ostatnią duszą, którą widziałem, była moja babcia. Po wyprowadzce zacząłem regularnie brać leki, bo w tej trupiarni prędzej bym zwariował, niż przetrwał jeden dzień.
         Klik.
Klik.
Klik.
Odetchnąłem głęboko, wypuszczając powoli powietrze z płuc. Poprzysiągłem sobie, że jeśli jeszcze raz usłyszę serię tych wystrzałów, to wsadzę mu te klikające palce w dupę. Echo myszki nadal gdzieś zalegało w powietrzu pośród martwej ciszy, doprowadzając mnie do szału. Wstałem powoli z kanapy, chcąc rozprostować nogi po spędzeniu nocy na tym średniowiecznym przyrządzie tortur. Jednak obecność ignorującego mnie Franka w tym samym pomieszczeniu dziwnie na mnie działała. Dlatego też mój wzrok znowu mimowolnie skupił się na nim. Nie mogłem jednocześnie oprzeć się wrażeniu, że od kiedy się obudziłem, chłopak miał na ekranie ciągle tę samą mapę. Nie rozumiałem, co w niej takiego fascynującego, ale najwyraźniej nie zostałem spłodzony z miłości do kartografii i te wszystkie izolinie niewiele mi mówiły.
Wpadłem tyłkiem z impetem na krzesło Stevena, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Zmrużyłem oczy, obserwując uważnie twarz bruneta. Uważałem, że to graniczy z cudem, aby nie reagował na moją obecność. Nie mieściło mi się to po prostu w głowie, skoro… No właśnie. Skoro co? Skoro go przeleciałem? Przejechałem powoli dłonią po karku. Taki scenariusz średnio trzymał się kupy.
- Nie zamierzasz ze mną rozmawiać? – zapytałem z nutką pretensji w  głosie.
- A po co miałbym to robić? – mruknął, nawet nie patrząc w moją stronę. Uniosłem brwi w geście zdziwienia. Rozumiem, że może nie łączyły nas jakieś zażyłe relacje, ale nie sądziłem, abym dał mu wystarczające podstawy do sączenia takiego jadu.
- Aby poprawić nasza współpracę? – zaproponowałem.
- Nie czuję takiej potrzeby – westchnął cicho, marszcząc czoło. Jego irytacja wskazywała na to, że przeszkadzałem mu w wykonywaniu niesamowicie ważnej pracy. Gówno prawda; gra pozorów. Zerknąłem na ekran jego laptopa, przewracając oczami. Wyglądało na to, że wolał już zapamiętywać po kolei każdy budynek w mieście niż zamienić ze mną parę słów.
- Wydaje mi się, że nie umiesz oddzielić urazy życia prywatnego od pracy – zauważyłem, dopisując sobie punkt do rankingu starć słownych. Oficjalnie nikt o nim nie wiedział, ale prowadzenie takiej tabelki w głowie podwyższało mi samoocenę.
- Czyli prywatnie mam ci być wdzięczny za wykorzystywanie seksualne, a tutaj mamy się przyjaźnić i udawać, że tamto życie nie ma miejsca? – zapytał sarkastycznie, wbijając we mnie chłodne spojrzenie. Chyba miał gorszy dzień, bo autentycznie czułem, jakby miały mnie przejść dreszcze. Zdziwiłem się, że w takim małym ciele może kryć się aż taka doza pogardy. Po chwili Frank uśmiechnął się prześmiewczo, wracając do studiowania dróg Norfolk. Zacisnąłem szczęki, mordując go wzrokiem. Powstrzymałem się od zbędnych komentarzy, bo do pomieszczenia wszedł Steven. Gdyby nie mężczyzna, brunet już dawno leżałby pode mną na podłodze. - Teraz naprawdę mnie rozbawiłeś – jeszcze szepnął słabym głosem, jakby raczej odczuwał z tego powodu smutek a nie radość. Pod wpływem jego słów, moje spojrzenie jakby złagodniało, ponieważ wyczułem w nich pewną nutę, która wywoływała wyrzuty sumienia.
- Co tutaj taka napięta atmosfera? – zapytał Steve, stając nade mną. – Wypierdalaj z mojego fotela, cieniasie – rozkazał władczo tonem jakiegoś koksa z ringu, którym zdecydowanie nie był. Przewróciłem oczami i podniosłem się z rozmachem. Siedzenie stęknęło uwolnione od mojego ciężaru. – Zasuwaj do Marco – powiedział, opierając się powoli na podłokietnikach krzesła Franka, automatycznie pochylając się nad nim od tyłu. Uniosłem jedną brew do góry, szukając w jego działaniu prowokacji. – Znalazłeś coś? – zapytał spokojnie. Chłopak pokręcił przecząco głową.
- Wydaje mi się, że mapa nie jest aktualna – westchnął z rezygnacją. – Będę musiał tam sam pojechać i to sprawdzić.
- Okej - zgodził się chętnie Steven, czochrając mu włosy, po czym usiadł na wygrzanym przeze mnie miejscu. Wewnętrznie prychnąłem z pogarda, a zewnętrznie poprawiłem stanowczym gestem kaptur bluzy, po czym opuściłem pomieszczenie.
         Zastanawiałem się, czy mężczyzna chce mi coś w dziwny sposób udowodnić, czy to specjalne traktowanie Iero ma jakieś inne, bliżej nieokreślone podłoże. Ich współpraca wydawała się być płynna oraz zgrana, w czym normlanie nie widziałbym nic złego. Problem stanowił fakt, że Steven nie lubił współpracować z innymi ludźmi i bał się kogokolwiek dopuszczać do własnoręcznie uzbieranych danych. Irytował mnie fakt, że ze swoim dostępem do wszystkich dokumentów, wie o Franku znacznie więcej niż ja. Taka sytuacja była niedopuszczalna, skoro zostałem przeznaczony do przejęcia chłopaka na własną współpracę.
         Nie byłem zazdrosny. Zwyczajnie odczuwałem irytacje na myśl, że ktoś jest bardziej poinformowany ode mnie. To wszystko.
         Przywitałem się kiwnięciem głowy z Vernonem, którego chyba zaskoczył brak uszczypliwości z mojej strony, ale nie miałem dzisiaj nastroju na droczenie się z kimkolwiek. Zmęczenie  dawało mi się we znaki do tego stopnia, że kiedy wszedłem do gabinetu Marco, udałem się prosto w kierunku wygodnej kanapy ze skóry importowanej z Włoch. Raj dla zniekształconych gnatów.
- Cześć – stęknąłem, zatapiając się z błogością w miękkim materiale.
- Wybacz, że tak nagle – odparł beznamiętnie. – Ale wcześniej nie było czasu na załatwianie tych wszystkich spraw, a teraz, kiedy sytuacja się trochę ustabilizowała, stwierdziłam, że nadszedł odpowiedni moment – wytłumaczył.
- Rozumiem – powiedziałem, przymykając powieki. – Jak zobaczę twoją mamę, to dam ci znać – szepnąłem, walcząc ze zmęczeniem.
- Będę wdzięczny – odpowiedział, choć na pewno podświadomie chciał mi przywalić za to, że nie mogę załatwić wszystkiego na jedno zawołanie. Perez nigdy nie rozumiał, że zmarli są strasznie humorzaści i nie mam wpływu na ich zachowanie. W świecie metafizycznym nie obwiązywały żadne zasady.


~*~


         Szedłem powoli ciemnym korytarzem, grając na czas. Kiedy Marco chciał mnie widzieć, nie oznaczało to nic przyjemnego i z reguły wiązało się z kolejnymi nadgodzinami. Nie miałbym w sumie nic przeciwko, gdyby nie fakt, że najzwyczajniej w świecie zabrakło mi już miejsca w dobie na dodanie kolejnych. Naprawdę, nie narzekałem na nadmiar wolnego czasu.      
         Wchodząc do gabinetu szefa, czułem w powietrzu kłopoty, a znajdując się już w środku, czułem Gerarda. Nasza relacja opierała się raczej na bliżej nieokreślonych fundamentach i rzadko kiedy miałem nastrój, aby wnikać w ich genezę. Po prostu rozwalony na kanapie w rogu mężczyzna budził we mnie skrajne, silnie stojące ze sobą w opozycji emocje. Od kiedy pożyczył mi swoją bluzę, te emocje jeszcze bardziej się skomplikowały. Jednocześnie nienawidziłem go i odczuwałem na jego widok skurcz żołądka, który raczej wynikiem nienawiści już nie był. Nie rozumiałem, jak w jednym człowieku może walczyć ze sobą jednocześnie pragnienie cudzej śmierci oraz nieprzemożona chęć bycia przez tego kogoś dosłownie zerżniętym. Stwierdziłem, że jest ze mną coś porządnie nie tak i od zbyt częstego lania przez ojca już całkiem poprzestawiało mi się w głowie.
- Chciał mnie szef zobaczyć – powiedziałem nieśmiało, czując się przy Wayu nieco niezręcznie z tymi wszystkimi formalnościami. Odnosiłem wrażenie, że wewnętrznie ze mnie kpi oraz ocenia w myślach. Starałem się to przeczucie z całych sił ignorować, jednak jego obecność wytwarzała w mojej głowie aurę szyderstwa. W tej chwili czułem się jak aktor komedii antycznej, wcielając się w rolę wyśmiewanego półmózga.
- W istocie, chciałem – przyznał, wykładając broń na biurko. Zerknąłem na nią dyskretnie, lecz szybko skupiłem swój wzrok znowu na Perezie. Mężczyzna rozparł się wygodnie w swoim fotelu. – W New Haven odbędzie się niedługo bankiet – wyjaśnił bezbarwnie. Wyraźnie był dzisiaj zmęczony, co odzwierciedlał wyraz jego twarzy. Marco zapalił jedno ze swoich importowanych, drogich cygar. – Zbiorą się tak wszyscy ważni przedstawiciele karteli narkotykowych oraz handlarzy broni. Takie zwykłe spotkanie można powiedzieć wystawowo-biznesowe – mruknął, pokazując dłonią gest pół na pół. – Nic na tyle ważnego, abym musiał pojawiać się tam osobiście, ale na tyle istotne, aby ktoś od nas wpisał się jednak na listę obecności. To dobrze później wygląda w papierach – pokiwał poważnie głową. – Wybierzesz się tam z Gerardem – powiedział powoli, a ja dyskretnie przełknąłem ślinę. Mój wzrok automatycznie powędrował w stronę siedzącego na kanapie chłopaka. On ównież na mnie patrzył. Jednak to nie było to jego typowe spojrzenie przygłupa, a raczej jedno z tych poważniejszych, analizujących. Nie umiałem go w tym momencie rozszyfrować. Pozostawał dla mnie nieodgadniony. Jedyne co wiedziałem na pewno już teraz to to, że nie chciałem znaleźć się z nim w jednym aucie. Na pewno nie na osobności. Bałem się tego, co mogłoby wyniknąć z tego połączenia przestrzeni oraz dwójki nietypowych bohaterów. – Jakiś problem? – zapytał nagle Marco, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Nie – szepnąłem słabo, nadal patrząc w przenikliwą zieleń oczu Gerarda. Choć jego mimika była niewzruszona, on wiedział. Wiedział, że się go boje. – Żadnego problemu.


~*~


         - Nie wyglądał na jakiegoś umierająco szczęśliwego – stwierdził w zadumie Marco, kiedy Frank opuścił jego gabinet.
- Chyba słabo się dogadujemy – odparłem bez większych emocji, nadal wpatrując się w miejsce, gdzie stał chłopak. Sposób w jaki na mnie patrzył nie pozostawiał mi zbędnych złudzeń co do naszej relacji. On naprawdę bał się zastania ze mną w jednym pomieszczeniu na dłużej niż przewidywał regulamin. Z tego powodu nastąpiło we mnie pewne załamanie, które chyba ludzie nazywali normalnie wyrzutami sumienia.
- Postaraj się to naprawić – rozkazał Perez. – Chcę z was zrobić bardzo sprawny i zgrany duet. Nie mam wielu zaufanych ludzi – westchnął ciężko z wyraźną goryczą. – Liczę na to, że staniecie się dobrymi wspólnikami.
- To pokaż mi resztę informacji o nim – powiedziałem nagle w przypływie niespodziewanej myśli. Marco dał mi wcześniej mocno wybrakowaną teczkę Iero. Dokumentacja, którą otrzymałem, właściwie niewiele o nim nawet mówiła. A ja chciałem więcej. Chciałem go w końcu lepiej poznać.
- Jeśli tak bardzo chcesz tych papierów, to spraw, żeby ci zaufał i sam opowiedział ich treść – zaśmiał się chytrze. – Odpowiada ci takie wyzwanie? – zapytał podejrzliwie.
- Jeśli palnę coś głupiego, co go mocno urazi, to na pewno nie uda nam się nawiązać żadnej więzi – powiedziałem ze złością. – Jeszcze w ogóle zacznie mnie unikać – Perez spojrzał na mnie z miną sugerującą, że ta zagrywka słowna była o wiele bardziej niż dziecinna. Na nim takie psychologiczne podejście wcale nie wywierało większego wrażenia. Mimo wszystko mruknął coś bardzo niepochlebnego pod nosem i schylił się pod biurko, gdzie trzymał te ważniejsze teczki czy inne dokumenty. Czułem pod skórą wygarną. Po chwili Marco wyprostował się zręcznie i rzucił we mnie małym segregatorem.
- Masz – mruknął niechętnie, jakby zdradzał mi naprawdę wielką tajemnicę, którą od niego wyciągnąłem na piękne oczy.
- Dziękuję – odparłem zadowolony, lecz jednocześnie ogromnie zdziwiony, że o takim niepozornych chłopcu jak Frank było tyle informacji. – Dobrze to wykorzystam – zapewniłem, przyglądając się papierom z każdej strony.


~*~


         Kiedy zobaczyłem, że Gerard wjechał na podjazd, zaczęły autentycznie pocić mi się ręce. Nie było to bynajmniej wynikiem pogody, która wśród ostatnich anomalii postanowiła przynieść dzisiaj ukrop oraz duchotę. Perspektywa spędzenia z chłopakiem kilku godzin w jednym aucie przyprawiała mnie jednocześnie o dreszcze podniecenia oraz strachu. Nie umiałem w sobie tego ujarzmić, ciągle ocierając się o złoty środek naszej relacji, jednak nigdy nie będąc w stanie go osiągnąć.
         Przejrzałem się jeszcze w lustrze w korytarzu, aby zobaczyć czy wyglądam stosownie do spotkania, na którym miałem się pojawić. Nic lepszego niż biała koszula i spodnie garniturowe nie przyszło mi w sumie do głowy, a nie chciałem zawracać Stevenowi głowy jakimiś głupimi pytaniami. Poza tym lepszych ubrań i tak nie miałem, więc w razie czego czułem się usprawiedliwiony chociażby przed samym sobą.
         Kiedy szedłem w kierunku samochodu Gerarda, poczułem całą tę niezręczność sytuacji, która nas oboje usidliła. Jak na osoby, które niemal ze sobą nie rozmawiają i nic kompletnie nie wiedzą na swój temat, dzieliliśmy zaskakująco wiele intymnych momentów. Dlatego wsiadłem do auta ze ściśniętym stresem gardłem.
- Cześć – powiedziałem tylko, rzucając marynarkę za tylne siedzenie, gdzie już leżała ta należącą do Waya. Odetchnąłem w duchu z ulgą, że przynajmniej raz wcelowałem ubiorem w okazje.
- Hej – czarnowłosy westchnął w odpowiedzi, nie patrząc nawet w moim kierunku, za co byłem mu ogromnie wdzięczy. Sam nie wyglądał na zachwyconego moim towarzystwem, wiec z zadowoleniem stwierdziłem, że mogę liczyć na obustronne milczenie przez całą drogę. Zero sztucznej konwersacji.
Przez ocieplenie klimatu w dzisiejszych czasach osiągnęliśmy straszny moment, w którym poniedziałkowe ranki rozpoczynają się temperatura plus pięćdziesiąt a kończą minus czterdzieści. Dzisiaj właśnie mieliśmy taką pogodę, podczas której nawet klimatyzacja okazywała się bezsilna. Liczyliśmy na to, że obustronnie otwarte okna dadzą jakiś efekt. Mimo wszystko lubiłem w miarę, kiedy było ciepło, gdyby nie fakt, że zbierało się właśnie przez to na deszcz. Spojrzałem niepewnie do góry, zauważając coraz bardziej ciemniejące chmury, które w dodatku zdawały się usilnie za nami podążać, jakbyśmy byli w środku ucieczki.
Zerknąłem niepewnie w stronę Gerarda, który od godziny nie powiedział ani jednego słowa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie miał zawsze jakiejś myśli, którą musiał się podzielić. Doszedłem do wniosku, że musiał się nad czymś porządnie zastanowić lub po prostu trafił go ten typ złego nastroju, do którego każdy czasami ma prawo. Postanowiłem to zignorować, ponieważ w gruncie rzeczy nic mi do tego. Jednak musiałem przyznać, że Gerard wyglądał dzisiaj wyjątkowo dobrze. Nieczęsto miałem okazję do zobaczenia go w eleganckim stroju. Zazwyczaj chodził po korytarzach w jakiś zwyczajnych, niekiedy pomiętych i zbyt dużych, ciuchach. Schludny Gerard był Gerardem bardziej przyjemnym dla oka. Jego postawa (jedna ręka na kierownicy, druga zgięta w łokciu na drzwiach i podpierająca głowę) również była na swój sposób całkiem atrakcyjna.
Odwróciłem wzrok od chłopaka, wyglądając ponownie przez okno na krajobraz. Od paru minut jechaliśmy drogą, która otaczały same pola i ani jeden żywej duszy. Nie pytałem, gdzie jesteśmy. Zdałem się całkowicie na Waya, który pewnie znał całą trasę na pamięć. Jeśli chodziło o rozeznanie w terenie, całkowicie mu ufałem. W radiu po jakimś wywiadzie zaczęły lecieć piosenki, których nie znałem, chociaż były ponoć odgrzanymi hitami ostatnich miesięcy. Byłem wdzięczny Gerardowi, kiedy przełączył stację na coś zupełnie innego. Odnosiłem wrażenie, że on tez niezbyt nadąża za tym wszystkim, co się dokoła nas dzieje. Przymknąłem na chwilę oczy, dając letnim masom powietrza muskać moją twarz. W tle anonimowa kobieta opowiadała słuchaczom historię związaną z poznaniem swojej najlepszej przyjaciółki. Nie była ona jakaś niezwykła czy specjalnie fascynująca. Wątpiłem, aby w ogóle nadawała się do radia. Jednak może ludzie teraz pragnęli takiej zwyczajności, zwykłych historii, zwykłych ludzi. W obecnym pędzie życia niekiedy ciężko znaleźć czas na zwyczajne rzeczy.
- Jak poznałeś Marco? - zapytałem, nie będąc nawet do końca tego świadomym. To wpłynęło ze mnie jakoś naturalnie, niemal bezrefleksyjnie.
- Hmmm... - mruknął chłopak po chwili, jakby sam musiał mieć chwilę na zastanowienie się, jak to właściwie było. - Przez Isabelle - przyznał w końcu. - Zaprowadziła mnie do niego, kiedy miałem piętnaście lat, a sama była tam wtedy już ponad rok - powiedział spokojnie. - Widziałem w tym dla siebie cel, nie wiem jednak, co widział Marco. Dlaczego tak nagle o to pytasz? – spojrzał na mnie wraz z wypowiadanymi słowami.
- Tak sobie – stwierdziłem, odwracając szybko wzrok. Dotarło do mnie jak bezsensowne to było. Przecież doskonale wiedziałem w jaki sposób Way znalazł się w mafii. Gdzieś wewnątrz po prostu byłem na tyle głupi, aby pomyśleć, że chciałem usłyszeć głos chłopaka chociaż przez sekundę.
- A ty? – chrząknął po chwili Gerard, jakby chciał wypluć za okno niezręczną nutę, która zalegała mu w gardle. Momentalnie skostniałem, chociaż słońce grzało bardzo mocno. Postanowiłem udać, że nie słyszałem jego pytania w nadziei, że speszy się i nie zada go ponownie. – Jak ty trafiłeś na dół? – sprecyzował, kiedy nadal nie odpowiadałem. Zacisnąłem mocno powieki, zaklinając własną głupotę. Dlaczego nagle zachciało mi się z nim rozmawiać? Mogłem dalej siedzieć cicho i udawać, że nie istnieję.
- To długa historia – powiedziałem wymijająco, zaciskając mocno palce na udach.
- Myślę, że mamy wystarczająco czasu – stwierdził Gerard na przekór moim wewnętrznym błaganiom. – Jeszcze sporo drogi przed nami – westchnął, jakby sama perspektywa tego strasznie go męczyła już na starcie.
- Zanudzę ciebie na śmierć – spróbowałem raz jeszcze jakoś zniechęcić chłopaka do wnikania w moją przeszłość. Jednocześnie cały czas starałem się wymyślić jakąkolwiek historyjkę, która brzmiałaby w miarę wiarygodnie.
- Twoje wykręcanie się jeszcze bardziej pobudza moją ciekawość – zaśmiał się, zwalniając lekko przed zjechaniem z asfaltu na piaszczystą drogę. Zastanawiałem się, dlaczego nie może do niego zadzwonić teraz ktoś z rodziny, jak to bywa w filmach. – Skoro nie chcesz o tym mówić… - zaczął jakąś myśl, lecz jej nie dokończył. Zamiast tego zatrzymał auto na poboczu, przyprawiając mnie tym samym o zimne dreszcze. Miałem jakieś dziwne déja vu, czekając na wypływającą z jego ust sentencję dopełniającą poprzednie zdanie: …to cię zmuszę. – Co jest? – szepnął jednak do siebie, przekręcając powoli kluczyki w stacyjce. Silnik nawet nie raczył mu odpowiedzieć. Miałem ochotę zakryć twarz dłońmi i zaśmiać się histerycznie z własnych niedorzecznych myśli. Dotarła do mnie jednak wiadomość, że perspektywa utknięcia na tym pustkowiu również nie jest zachwycająca. – No kurwa zajebiście – warknął Way, obejmując ramionami kierownicę, na środku której oparł czoło.
- Nie możemy wezwać pomocy, prawda? – zapytałem, zastanawiając się, czy tablice na pewno są fałszywe.
- Nie – mruknął, kierując na mnie swoje spojrzenie pełne nadziei. Uniosłem lekko brwi do góry. – Umiesz grzebać pod maską? – szepnął nagle, jakby powiedzenie tego głośno mogło zniszczyć wszelkie drogi ratunku. Pokręciłem jednak przecząco głową, a Gerard zamknął oczy, zagryzając dolną wargę. – To jesteśmy w dupie – stwierdził po chwili z apokaliptycznym westchnieniem.


~*~


         Kiedy GPS w telefonie pokazał mi, że do jakiejkolwiek cywilizacji mamy siedem kilometrów, stwierdziłem, że mogło być znacznie gorzej. Po prostu zostaliśmy zmuszeni do urządzenia sobie małego spacerku, a później zamówić taksówkę i wrócić do domu. Marco trochę się zirytował, bo jednak musieliśmy zostawić auto, on musiał szybko mobilizować Stevena, żeby ktokolwiek pojawił się na targach broni, a my musieliśmy poświęcić sporo czasu na czyszczenie auta, gdyby jednak nie udało się go później odzyskać. Mimo wszystko zawsze mogło być gorzej, pomyślałem.
Zerknąłem spod spoconej grzywki na Franka  i musiałem przyznać, że jak na taki upał trzymał się świetnie. W ogóle nie zauważyłem na nim śladów zmęczenia, spocenia czy irytacji duchotą. Szedł po prostu powoli obok mnie, patrząc pod nogi i zachowując bezpieczny dystans miedzy naszymi ciałami. Naprawdę czułem się urażony z myślą, że prawdopodobnie uważa mnie za jakiegoś psychopatę i zboczeńca. Może nie jestem wzorowym obywatelem, a intymność chłopaka w jakiś sposób naruszyłem, ale również powinien zdawać sobie sprawę z faktu, że gdzieś tam indziej są znacznie gorsi ludzie ode mnie. W gruncie rzeczy nie sądziłem, że jestem zwyrodnialcem. Miałem nadzieję, że Iero również w tej kategorii jeszcze mnie nie umieścił.
- Byłeś kiedyś w ciepłych krajach? - zapytałem, chcąc jakoś zacząć rozmowę.
- Nie - odpowiedział krótko, omijając większy kamyk, który pojawił się na jego drodze. Ja bym go pewnie kopnął, ale brunet raczej nie należał do agresywnych osób. - Skąd to pytanie? - zdziwił się po chwili, kiedy już myślałem, że nasza konwersacja umarła z przyczyn naturalnych.
- Prawie nie reagujesz na tę duchotę - zauważyłem, przecierając czoło rękawem koszuli.
- Po prostu nie myślę o niej, może dlatego - odparł spokojnie, uświadamiając mi, jak bardzo jest małomówny. – Ej, zawróćmy – powiedział nagle, stając w miejscu. Rozłożył na bok ręce. – Kropi.
- Pewnie zaraz przestanie – zbyłem go machnięciem ręki. Wprawdzie nie zaszliśmy wcale daleko, więc jakby teraz dorwała nas burza, mogliśmy źle skończyć.  – Nie jesteśmy z cukru – pocieszyłem go.
- To idź dalej sam, ja się cofam – oznajmił, patrząc z przestrachem w niebo. Przewróciłem oczami i już miałem wygłosić monolog o tym, za ile gdziekolwiek dojdziemy, jak utrzymamy takie tempo, ale przerwał mi mocny powiew wiatru, który przyniósł ze sobą jeszcze ciemniejsze chmury niż były przed sekundą. – Ale radzę ci się też na wszelki wypadek spiąć - dodał niepewnie, widząc moją niezdecydowaną minę. W końcu ruszył przed siebie, zostawiając mnie trochę z tyłu. Zerknąłem w kierunku asfaltu, do którego naprawdę niewiele nam pozostało, walcząc z samym sobą, aby nie dać dyla w tamtą stronę bez względu na umoralniające podszepty rozumu oraz nawoływania rozsądku. Ostatecznie ani jedno ani drugie nie złożyło się na moją ostateczną decyzje.
- O kurwa – szepnąłem, patrząc na Armagedon, który zbliżał się do nas od strony lasu przez pole i wyglądał, jakby nie miał zamiaru zostawić żywej duszy na swojej drodze zniszczenia. – Biegnij! – wrzasnąłem do Franka, od razu rzucając się w jego kierunku. Chłopak obrócił się z dezorientacją wypisaną na twarzy, jednak szybko spostrzegł siwą taflę deszczu za moimi plecami i prędko ruszył przed siebie.
- Mówiłem, że lunie, debilu – odkrzyknął, nie zważając na jakąkolwiek etykietę. Już miałem go uczuć manier, kiedy poczułem, jak uderza we mnie chłodna fala deszczu. Zachłysnąłem się powietrzem od szoku termicznego, którego doświadczyłem na swojej skórze.
         Frank był jedynie kawałek przede mną, ale i tak jakimś cudem nie mogłem go dogonić. Było to niedorzeczne, ponieważ to ja w tym duecie miałem dłuższe nogi i raczej lepsze predyspozycje do biegania.
         Nagle ni z tego ni z owego zacząłem się do siebie śmiać. Tak po prostu. Cały ten dzień od początku do końca był jedną wielką porażką. Tragizm sytuacji był w tej chwili tak doniosły, że aż zabawny. Nigdy nie spodziewałem się, że sprawy zawodowe mogą przybrać dla mnie niepomyślny obrót aż do tego stopnia.
         Kiedy powoli traciłem siły, a mięśnie odmawiały współpracy, w oddali zamajaczył mi przed oczami samochód, co stało się dla mnie jedyną motywacją, aby nie upaść na drogę i nie umrzeć na niej z wyczerpania. Jedynym plusem okazało się to, że kiedy złapała nas burza, byliśmy na początku naszej drogi a nie w połowie, bo decyzja o powrocie mogłaby być znacznie cięższa. W miarę jednak jak doganiałem Franka, moja mina rzedła. Na początku sądziłem, że przebarwienia, które nagle pojawiły się na jego koszuli są tylko zwykłymi plamami. Nie zastanawiałem się nad tym, jakim cudem mogły pojawić się na materiale, który był wcześniej śnieżnobiały. Człowiek raczej nie rozważa takich kwestii od razu. To przyszło do mnie znacznie później, kiedy miałem chłopaka na wyciagnięcie ręki. Zauważyłem, że ślady, które uznawałem wcześniej za plamy, były w rzeczywistości siecią wielu sinych szram, jakie pokrywały całe jego ciało. Były dosłownie wszędzie, wyraźnie przebijając się przez materiał, raniąc mnie w oczy. To nie były rany, które powinien mieć chłopak w jego wieku. Takie obrażenia wynosili żołnierze z wojen w Afganistanie. Niekiedy nawet chuligani uliczni nie wychodzili z bójek w podobnym stanie.
To odkrycie zatkało mnie do tego stopnia, że nie byłem w stanie biec dalej. Zatrzymałem się przy bagażniku auta, pozwalając brunetowi wślizgnąć się do środka pierwszemu. Pierwszy raz nie umiałem się zachować w relacjach z drugim człowiekiem. Wiedziałem, że będę musiał udawać, że nic nie widziałem. Jednak obraz poszarganych pleców Franka wyrył mi się trwale w pamięci i nie wiedziałem, w jaki sposób mam się go pozbyć.
Wchodząc do auta, miałem w głowie tylko jedno pytanie, które zdawało się mnie nie opuszczać.
Ile razy już upadłeś, mój mały aniele?





~.~

         Ten czas musiał w końcu nadejść. Jestem tegoroczną maturzystką i, choć to była dla mnie ciężka decyzja, kończę z pisaniem aż do czerwca. Pod koniec maja mam ostatni egzamin, który razem z wcześniejszymi sam się nie napisze.
         To na pewno jest ostatni rozdział przed moimi długimi wakacjami, ale nie wykluczam możliwości, że w trakcie przerwy będą pojawiały się te wtrącenia co do przeszłości Gerarda oznaczone jako „ X ” w spisie treści Take Care of My Soul.

         Trzymajcie się cieplutko i nie wykruszcie się już całkiem do końca podczas mojej nieobecności XDD Błagam.

2 komentarze:

  1. Twoja decyzja jest jak najbardziej zrozumiała, ja maturę zdaję za rok... Życzę ci owocnej nauki i jeszcze raz jak najlepszych wyników, do zobaczenia w czerwcu :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oh, no szkoda w sumie. Ale matura jest rzeczą ważną, kwestionować tego nie sposób. Życzę ci wytrwałości i szczęścia (na egzaminach się przydaje). Do czerwca! :)

    OdpowiedzUsuń