wtorek, 6 grudnia 2016

Take Care of My Soul

16




Tak właściwie dopiero gdy znalazłem się na lotnisku w Edmonton, w pełni dotarło do mnie to, co zrobiłem. Byłem daleko od Nowego Jorku. Nie mogłem tam już wrócić.
Znajdowałem się prawie trzy i pół tysiąca kilometrów od domu, rodziny, pracy.
Trzy i pół tysiąca kilometrów od wszystkich problemów.
Trzy i pół tysiąca kilometrów od Franka.
Chciałem wierzyć, że to wystarczający dystans, aby odpocząć i oderwać się od wszystkiego, co mnie zabolało.
Wystarczający dystans, aby poczuć, że realnie od tamtego życia uciekłem.
Mimo wszystko odnosiłem także wrażenie, że ten dystans jest iluzoryczny, że wcale się nie uwolnię. Kilometry to tylko liczby, które nie odzwierciedlają stanu zapomnienia. Im dalej na północ, tym zimniejsze wydawało się moje serce, które zamiast usunąć ze swojego wnętrza negatywne pierwiastki przeszłości, mumifikowało je gdzieś w zakurzonych zakamarkach. Nie pozwalało odejść tym raniącym elementom, które zdawały się wpijać w każdą komorę i każdy pojedynczy mięsień, nadal zapierając dech w piersiach swoim bolącym ciężarem.
Siedziałem na ławce i przeglądałem się biegającym dokoła ludziom. Mijali mnie bezrefleksyjnie, wpatrzeni tępo w trajektorię swojej drogi do celu. Rozmazywali mi się przed oczami, które nieobecnie śledziły ten mało zabawny obraz. Jedni się spieszyli, a inni jeszcze w znudzeniu czekali na swój lot lub stali w kolejkach do zdania bagażu. Ja sam byłem nimi wszystkimi i żadnym z nich zarazem. Mój proces indywiduacji zdawał się być zachwiany oraz zbyt wyboisty, aby doznać w najbliższym czasie spełnienia. Nigdzie mi się nie spieszyło, ale jednak wolałbym już wiedzieć, dokąd zmierzam i kiedy wyruszę w dalszą podróż. Stanie w miejscu mnie męczyło, niszcząc zarazem jeszcze bardziej. Cała ta wyprawa na głęboką północ owiana była ogromną tajemnicą. Nie znalem dosłownie żadnych szczegółów. Wszystkiego miałem dowiedzieć się z pierwszej ręki od szefa tamtejszej mafii. Kim on był, czym się zajmował i kiedy miałam go zobaczyć - tego naturalnie nie mogłem wiedzieć. Musiałam po prostu czekać w nadziei, że znajdzie się w końcu ta osoba, która powinna mnie stąd odebrać już kilka godzin temu.
Tymczasem tłum mnie hipnotyzował i zastanawiał. Czy byłem jego częścią? Ostatnio czułem się raczej jak jakiś odrębny byt, który swoim wtargnięciem zakłóciłby ciągłość tej jednolitej masy. Współcześni ludzie wydawali się z pozoru wszyscy tacy sami. Uniwersalna moda, uniwersalne zachowanie - odnalezienie się w kulturze osobistości, które paradoksalnie w pędzie za oryginalnością osiągają ten sam poziom kiczu ku zaspokojeniu swojej potrzeby konsumpcyjności. Absurd przyciągający absurd to definicja tego społeczeństwa, do którego chyba nie chciałem przynależeć. Sam byłem człowiekiem nieszczęśliwym, ale wolałem nie pogarszać tego stanu dodatkową myślą, że mógłbym być równie nijaki oraz bezbarwny jak kolorowa masa, która mnie otaczała. Kolorowa masa kiczu.
- Gerard? – usłyszałem spokojny, pytający głos za swoimi plecami. Obróciłem się powoli, nie wstając z ławki i przyjrzałem chłopakowi, który powiedział moje imię. Oczom ukazał mi się wysoki blondyn o intensywnie niebieskich oczach. Jego skandynawska uroda silnie kontrastowała z czarnymi ubraniami, które na sobie miał, dając nieco upiorny, lecz mimo wszystko piękny efekt. Jako facet jednak, nie miał dla mnie w sobie niczego nadzwyczajnego. – Jestem Brian – przedstawił się, wyciągając do mnie dłoń. Wstałem powoli, chcąc zmierzyć się z nim twarzą w twarz.
- Gerard – odwzajemniłem uścisk ręki, nie odwzajemniając jednak entuzjazmu chłopaka. Mężczyzna chyba wyczuł, że moja odpowiedź nie była wroga, nieufna czy niegrzeczna. Musiał zwyczajnie uznać, że taką mam już osobowość – oschłą oraz zdystansowaną, ponieważ nie tracił swojej pogody ducha.
         W przyjemnym milczeniu dotarliśmy do auta, którym miałem udać się w nieznane. Szybko domyśliłem się, że Brian nie jest szefem, a raczej kimś mojego pokroju dla Marco – przejmuje ważnych gości, wszystko wyjaśnia i oprowadza, ponieważ ktoś tam wyżej bardzo mu ufa. Ta myśl pomogła mi poczuć się komfortowo. Byliśmy w pewien sposób do siebie podobni. Nie mogłem na tym etapie znajomości ocenić w jakim stopniu to podobieństwo przełoży się na zaufanie, ale przynajmniej nie czułem ze strony chłopaka realnego zagrożenia.
- Pewnie zastanawiasz się, na czym będzie tak właściwie polegał twój pobyt tutaj – odezwał się po dłuższej chwili blondyn, nie spuszczając oka z jezdni. Mknęliśmy polami na obrzeża miasta z łatwością pokonując następne kilometry. Szybko do mnie dotarło, że to nie jest ten typ stowarzyszenia, który działa w społeczeństwie, wyznając zasadę, że im bardziej w centrum tym większe bezpieczeństwo. Wszystko wskazywało na to, że w Edmonton bardziej popularne było twierdzenie, że najciemniej jest tam, gdzie nie ma ani jednej latarni.
 - Tak – przyznałem. – Można tak to chyba ująć.
- Od razu mogę ci powiedzieć, że nic spektakularnego się u nas nie dzieje - zaczął powoli. - W porównaniu z Nowym Jorkiem Edmonton to dziura - zaśmiał się. - Dlatego nie prowadzimy brawurowych akcji, tajnych operacji czy wielu przesłuchań.
- Czym się wtedy zajmujecie na co dzień? - zapytałem podejrzliwie, ponieważ zupełnie nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Myślałem, że będę miał co tutaj robić. Nie chciałem się nudzić, ponieważ potrzebowałem zająć swoje myśli właśnie takimi brawurowymi akcjami, śledztwami oraz przesłuchaniami. Stagnacja była zupełnie wykluczona, dlatego trochę przeraziły mnie słowa chłopaka.
- Chodzimy po magazynach, przerzucamy korytarzami broń na południe i wschód, na niewielką skalę rozprowadzamy też narkotyki - wyjaśnił.
- Czyli jest co robić? - upewniłem się.
- Tak, zdecydowanie - zapewnił. - Bardziej mi chodziło o fakt, że to nie jest Nowy Jork. Rzadko kiedy brudzimy sobie ręce cudzą krwią.



~*~

Schodziłem po schodach do piwnicy z ciężkim sercem oraz ogromnym, wewnętrznym przerażeniem. Dzisiaj zaczynałem długi okres samodzielnej pracy dosłownie nad wszystkim, co do tej pory robiłem wspólnie ze Stevenem. Martwił mnie fakt, że prócz obecnych, pojawią się też jakieś nowe sprawy. Jeśli im nie podołam, mogą mnie spotkać z ręki Marco same najgorsze rzeczy.
Nie chciałem czuć się tak jak ostatnio, po popełnieniu winy, której nawet nie było. Jeśli błąd urojony jest w stanie go tak rozwścieczyć, to nie chciałem się nawet przekonywać o tym, jak się zachowa, gdy wina będzie pełna i niezaprzeczalnie po mojej stronie.
Wcisnąłem w skupieniu pin odblokowujący drzwi i wszedłem powoli do środka. Pomieszczenie nie było skąpane w ciemności. Na biurkach paliły się lampki, a laptopy przetwarzały jakieś dane, lecz w zasięgu wzroku mimo wszystko nie zarejestrowałem żywej duszy. Zdjąłem powoli szalik i zsunąłem kurtkę z ramion, stawiając bardzo ostrożne kroki w kierunku odpalonego sprzętu. Taka sytuacja mogła mieć miejsce tylko wtedy, jeśli wysiadłyby wszystkie generatory, a ja nawet nie słyszałem, aby gdziekolwiek w okolicy była awaria prądu.
Stanąłem za biurkiem i pochyliłem się nad klawiaturą, starając się zrozumieć ciąg cyfr z monitora, lecz nie miałem pojęcia, o co z tym chodzi. Poczułem, jakby już od pierwszych sekund zaczęły się przede mną rozpościerać kręte schody.
- Czyszczę sprzęt z danych - usłyszałem nagle za swoimi plecami. Steven wyłonił się z magazynu tak niespodziewanie, że aż nie mogłem powstrzymać dreszczy.
- Co ty tutaj robisz? - zapytałem zdumiony. - Miałeś lecieć do Kanady.
- No cóż... - westchnął, stawiając jakieś kartony przy biurkach. - Zamiast mnie poleciał Gerard - odpowiedział, wzruszając ramionami. Wiedziałem, że raczej się cieszy z takiego obrotu spraw, bo już wcześniej wyczułem, że nie chce wcale stąd wyjeżdżać. Wydawało mi się, że Steven w całej otoczce swojego braku życia poza pracą, mimo wszystko to życie ma. Tylko je ukrywa tak, jak i mi radził ukrywać swoje, jeśli chcę je mieć. - Poprosił Marco o możliwość pojechania zamiast mnie.
- Dlaczego? - zapytałem niemal szeptem, ponieważ ta informacja mnie szczerze zaszokowała i zbiła zupełnie z tropu. Przecież to było pół roku czasu.
- Sam nie wiem, ale z Gerardem działy się ostatnio bardzo dziwne rzeczy, więc może nawet to i lepiej - westchnął, głośno, siadając w fotelu. Zrobiłem to samo. Dłużej i tak chyba nie byłbym w stanie utrzymać się na własnych nogach. Niewidywanie Waya ze świadomością tego, że jest na miejscu to jedno, ale świadomość faktu, że znajduje się w całkiem innym kraju to odrębna sprawa.
- Co masz na myśli?
- Chyba sam widziałeś, że jest strasznie agresywny. O wiele bardziej niż zazwyczaj - mruknął bardziej do siebie niż do mnie. - Poza tym... Ostatnio z nim rozmawiałem, ale ta rozmowa była jednostronna. Odnosiłem wrażenie, że jest myślami zupełnie gdzie indziej.
- Wiesz, o co może chodzić? - zapytałem, wywołując tym samym niejednoznaczny uśmiech na jego twarzy.
- Nie martw się, to na pewno nic złego - zaśmiał się tajemniczo.
- Jak to? - ściągnąłem pytająco brwi. Nieco się zagubiłem, analizując jego wypowiedzi.
- Gerard nigdy nie ucieka, kiedy dzieje się coś złego - wytłumaczył z tym stale utrzymującym się, tajemniczym uśmieszkiem. - Gerard ucieka tylko wtedy, kiedy zabija go człowieczeństwo.



~*~


         Stanąłem przed czarnymi drzwiami, które wcale nie odróżniały się specjalnie na tle równie czarnych ścian korytarza. Założyłem z góry, że to na pewno jakaś specjalna taktyka kamuflażu lub po prostu dziwny zamysł artystyczny właściciela.
         Brian udał się przodem, otwierając wejście do pomieszczenia i zaprosił mnie wymownym gestem dłoni do środka. Odetchnąłem głęboko, nawiązując z nim kontakt wzrokowy, po czym przekroczyłem próg. Pocieszałem się myślami, że raczej nie powinienem mieć się czego bać, skoro jestem tu z ręki Marco. Perez chyba ma jakąś władzę, szukałby mnie, gdyby coś mi się stało.
         Przyjaźń między mafiami niekiedy stanowiła coś bardzo ważnego, nienaruszalnego, stwarzała niemal rodzinę. Czasami jednak ta zażyłość była jedynie pozorna oraz umowna. Często zdarzało się, że podobne wymiany okazywały się dla jednej ze stron katastrofą. W przypadku Carla była to zdrada i przejście do obozu sprzymierzeńca, który aspirował już wcześniej do stania się wrogiem. Zazwyczaj jednak to prawo rywalizacji między obozowej nie było takie łagodne. Wysłanników godzinami męczono, wysysano z nich informacje i mordowano. Sami to robiliśmy, choć nigdy podobnych działań nie pochwalałem. Musiałem po prostu uznać ich słuszność i wyższość nad własnym sumieniem. Jako przykazał szatan.
         Salka na przesłuchania, do której wszedłem, nie różniła się zbytnio od tej naszej lub jakiejkolwiek innej, którą widziałem. W przypadku tego rodzaju pomieszczeń panował chyba raczej pewien stały artystyczny wzorzec barw oraz wyposażenia. Minimalizm jest jak najbardziej wskazany w takich przypadkach.
         Po drugiej stronie lustra zauważyłem wyraźny podział na ofiarę oraz sprawcę. Zerknąłem ukradkiem na Briana z pytającym spojrzeniem.
- Myślałem, że w Edmonton nie brudzicie sobie rąk cudzą krwią – powiedziałem.
- To tylko dlatego, że nic się tutaj nie dzieje – westchnął. – Zayn jest trochę… nadpobudliwy. To syn i prawa ręka naszego szefa w zasadzie. Staremu Suskindowi stan zdrowia nie pozwala już na czynny udział w życiu firmy – wyjaśnił spokojnie, ale z pewną nostalgią w głosie. Dało mi to do zrozumienia, że raczej tęskni za starą formą zarządzania. Tym bardziej zaczęła mnie ciekawić postać półleżącego na blacie szatyna, który beznamiętnie gasił zapałki na otwartej dłoni drugiego mężczyzny. – Zayn? – blondyn zapytał przez mikrofon.
- Nudzi mi się – odpowiedział chłopak.
- Nie w tym rzecz – chrząknął ze zmieszaniem, jakby było mu nieco wstyd za to, że tym wszystkim zarządza teraz najprawdopodobniej osoba mniej dojrzała od niego samego.
- Szef ci nigdy tego nie wybaczy – wrzasnął nagle zmaltretowany nieznajomy. Brian aż się skrzywił, rejestrując niespodziewanie tak wysoką częstotliwość dźwięku. Mnie też nie ominęła taka reakcja, choć podobne wybuchy nienawiści nie były mi obce.
- Szefa tutaj nie ma – odparł młody Suskind depresyjnie, zerkając beznamiętnie przed siebie.
- Przyjechał Gerard z Nowego Jorku – kontynuował mój towarzysz, ignorując tę małą wymianę zdań po drugiej stronie barykady.
- Naprawdę? – odparł z uśmiechem, zrywając się na równe nogi. – Cudownie! – wykrzyknął, po czym ruszył energicznym krokiem do drzwi, nie zważając na nic, co za sobą pozostawiał.
- Jak już mówiłam, nieco nadpobudliwy – mruknął Brian dosłownie sekundę przed tym, jak moim oczom ukazał się szef tego burdelu w pełnej krasie.
         Zayn był wysokim, całkiem dobrze zbudowanym szatynem. Wydawał się nieco starszy ode mnie, lecz jego dziecinna twarz sprawiła, że miałem trudności w oszacowaniu prawdziwego wieku. Niemal od razu przeszył mnie spojrzeniem granatowych oczu, które mnie zaalarmowały niemal na starcie. Był w nich spokój i opanowanie, lecz z tyłu jakby czaiło się coś, czego nie chciałem dokładnie poznać. Oczy miał hipnotyzujące i piękne, jednak równocześnie były one straszliwie niepokojące.
- Zayn Suskind – przywitał się, wyciągając w moim kierunku dłoń. Uścisnąłem ją powoli, zachowując kamienny wyraz twarzy, który planowałem utrzymać już do końca mojego pobytu tutaj.
- Gerard Way – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem sugerującym naturalną uprzejmość bez zbytnich wylewności. Wolałem, żeby tak już, póki co zostało.
- Zatem, Gerardzie, zaraz oprowadzę Cię dokoła i pokażę twój pokój – powiedział szybko. – Naturalnie czuj się jak u siebie w domu, ponieważ będziemy tutaj ze sobą żyli jakieś pół roku, więc wypadałoby wprowadzić trochę… zażyłości – stwierdził po chwili namysłu, unosząc znacząco jedną brew go góry. Moje serce na moment zabiło szybciej i to wcale nie z powodu jakiś niesamowicie pozytywnych doznań, ponieważ byłem z sekundy na sekundę coraz bardziej przepełniony sprzecznymi emocjami.
- Jasne – pokiwałem głową. – Jakoś trzeba zacząć.
        


~*~


         Choć mieliśmy dopiero połowę lutego, to od bitych dwóch miesięcy ciągle padał deszcz, jakby wszystkie fronty atmosferyczne odzwierciedlały w naturze kropka w kropkę mój pejzaż mentalny. Nie było dnia, żeby w moje myśli choć na parę ulotnych chwil nie zajrzał Gerard. Jego obraz tkwił w szczegółach życia codziennego oraz niemal stale przewijał się w pracy. Nie miałem śmiałości pytać nikogo, czy wie, co się teraz dzieje z Wayem. Nie chciałem wyjść na nadgorliwca, a sam obiekt moich zainteresowań skutecznie pozbył się swojego telefonu. Tak na dobrą sprawę to nawet nie wiedziałem, czy on w tej Kandzie jeszcze żyje. Wiele sygnałów wskazywało na to, że czarnowłosy odciął się kompletnie od Nowego Jorku oraz wszystkiego, co go z tym miastem jakkolwiek łączyło.
         W całym swoim zamyśleniu nawet nie zauważyłem, kiedy Seth wyszedł na werandę i usiadł obok mnie na ławce. Czułem się winny za każdym razem, kiedy odpływałem, nie szanując tego, co miałem obecnie. To było nie fair wobec blondyna i nie fair nawet wobec mnie samego, ponieważ sprawiało mi trudność odróżnienie prawdziwych emocji od złudzeń moich własnych, zgubnych pragnień, jakie podsyłała mi podświadomość.
- O czym ostatnio tak intensywnie myślisz, co? – zapytał chłopak, otulając mnie swoim ramieniem, którego ciepło z ciężkim sercem przyjąłem.
- O nas – powiedziałem pół prawdą, wzdychając cicho. -  O przyszłości… o tym co będzie za sekundę, godzinę, dzień, miesiąc czy rok – szepnąłem. Czułem, że ta pogoda naprawdę świetnie wpisuje się w mój nastrój. Dużo gdybałem, stale marudząc oraz oddając się nostalgii. Pragnąłem już poczuć radość i wiosnę, a zgniliźnie dać w spokoju odejść wraz z tym przykrym nastrojem. - Dochodzę do wniosku, że nic na tym świecie nie jest ostatnio pewne.
– Zajmij się na razie tym, co masz tu i teraz – oparł Seth spokojnie, całując mnie delikatnie w skroń. - Co będzie później, to będzie – wzruszył beztrosko ramionami, jakby słowa, które wypowiadał, naprawdę były aż tak lekkiego kalibru. - Nie należy się o takie pierdoły aktualnie martwić i zbytnio wybiegać w przyszłość. Najdalsze, co możesz na chwile obecną zaplanować, to dzisiejsze wyjście ze mną wieczorem do kina – zaśmiał się radośnie na przekór klimatycznym anomaliom, które od jakiegoś czasu rządziły naszym światem, wymazując zimę z kalendarza. - Co ty na to? – zapytał, a ja nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmiechu, który przyczaił się gdzieś w kącikach moich ust, lecz nie był w stanie w pełni rozkwitnąć.
- Jestem za – stwierdziłem cicho, pragnąc się dzięki temu wyrwać z matni melancholii, w którą popadłem.



~*~


         Otaczała mnie ciemność.
         W oddali cichy szelest ubrań przerywał martwą ciszę.
         Tykanie zegara zlewało się z szybkim biciem mojego serca.
         Cichy trzask drzwi oznaczał ponowną samotność.
         Kolejną cechą, którą mogłem przypisać do Zayna, była nieograniczona chęć dominacji nad wszystkim, co przebywało w jego pobliżu.
Nie pytał o zgodę, tylko brał.
Brał siłą.
Brał bez pytania.
W ciągu ostatnich miesięcy ciągle powielał się jeden schemat. Szatyn wpadał do mojego pokoju, brał to, czego chciał i natychmiast wychodził, nie zważając na to, jakie spustoszenie za sobą pozostawia w drugim człowieku.
Jeśli Nowy Jork wypierał mnie z emocji, to Edmonton zrobiło z nich pogorzelisko. Miejsce ucieczki stało się najgorszym kręgiem piekielnym dla śmiertelnika martwego już za życia. Nie czułem nic, czując jednocześnie aż zbyt wiele. Jedyne czego aktualnie pragnąłem to wrócić. Wrócić do poprzedniej beznadziei, aby móc uniknąć obecnej.
Zawsze po zniknięciu Zayna wracałem myślami do Franka. Odkrywałem jego emocje i potrafiłem się z nimi utożsamić. Dotarło do mnie, jak bardzo czuł się zniszczony oraz wykorzystany – jak bardzo go zepsułem własnym egoizmem.
Patrząc wstecz, żałuję.
Żałuję wszystkiego.
Żałuję, że zatraciłem się w tych miodowych oczach.
Żałuję, że nie potrafiłem docenić ich życzliwości.
Żałuję wszystkiego prócz tego, że było mi dane się w nich na sekundę zgubić nawet za cenę, którą obecnie płacę.
Byłem z początku przekonany, że Zayn stanie się moim wybawieniem. Wiele sygnałów wskazywało na to, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi, którzy okazyjnie ze sobą sypiają. Tę relację cechowało emocjonalne zbalansowanie – wyciszaliśmy siebie nawzajem, nie przechylaliśmy się w stronę jakiejkolwiek skrajności. Na chwilę udało mi się zapomnieć, w jakim celu tak właściwie przyleciałem do Edmonton i byłem za to szatynowi niesamowicie wdzięczny. Chłopak mnie słuchał, a ja starałem się również być tak samo dobrym kompanem jak i on. Nic do siebie wzajemnie nie odczuwaliśmy poza seksualnym pociągniemy oraz zrozumieniem w kwestii gęstej sieci meandrów naszego życia.
Dwa tygodnie temu jednak nasza relacja uległa gwałtownej zmianie. Suskind znalazł w mojej torbie teczkę z aktami Iero, które dostałem szmat czasu temu od Marco. W zdjęciu Franka dostrzegł wszystkie szczegóły, które niegdyś pod wpływem alkoholu zdradziłem mu o kimś, od kogo chciałem uciec jak najdalej. Pamiętam, że wkurzyło go to, że mam przy sobie rzeczy związane z osobą, o której chcę niby zapomnieć. Ja sam nie miałem pojęcia, dlaczego zabrałem tę teczkę z Nowego Jorku. To był impuls. Po prostu leżała na stoliku i na mnie patrzyła. Nie byłem w stanie chyba tak naprawdę rozstać się zupełnie z kimś, kto na stałe wkradł się w moje myśli i serce. Niewytłumaczalnie jednak Zayn wziął to bardzo do siebie i zaczął traktować mnie jak swoją własność w formie przedmiotu a nie człowieka. Przychodził wtedy, kiedy miał na to ochotę i wszelkie słowa protestu puszczał mimo uszu. Z kumpli od kieliszka i seksu staliśmy się niemal wrogami. Szatyn zachowywał się tak, jakby chciał mnie zwalczyć lub ukarać za coś, czego do końca nie byłem świadomy. Mimo braku tego zrozumienia, zacząłem naprawdę czuć się winny, choć ta wina miała postać fantomową – brak jej było podstaw, aby istnieć.
Byłem coraz bardziej rozbity; stałem się niewiarygodnie kruchy, jakbym miał się w każdej chwili rozpaść na milion kawałków. Pragnąłem wrócić do przeszłości, zamknąć się w swoim pokoju i wyczekiwać głosu mamy wołającej na obiad, spotkać się z Izzy, żeby porozmawiać o jakiś kompletnych głupotach, zaszyć się z książką na kanapie w salonie. Tymczasem jedyne, co obecnie miałem to obcy pokój będący mi więzieniem oraz łózko, które stało się symbolem mojego poniżenia oraz utraty wszelkiej godności.
Zsunąłem się powoli na podłogę, wciskając ciało w pozornie bezpieczny kąt między ścianą i nocną szafką. Sięgnąłem powoli drżącą dłonią po telefon, który wystawał w połowie z kieszeni moich rzuconych byle jak na podłogę spodni. Kiedy włączyłem wyświetlacz, aby zobaczyć godzinę, jasne światło ekranu nieprzyjemnie poraziło moje przyzwyczajone do mroku oczy. W Edmonton już jakiś czas temu wybiła północ, co oznaczało, że w Nowym Jorku jest po drugiej. Długo wpatrywałem się w te parę cyferek, nie do końca wiedząc, czego chce. Kiedy moje myśli w końcu się jednak skrystalizowały, moje serce natychmiast na to zareagowało. Poczułem, jak nieprzyjemnie poruszyło mi się w piersi, dając złudne wrażenie, że jednak gdzieś tam została cząstka dawnego mnie.
Po części impulsywnie, po części z zamysłem odblokowałem po dłuższej chwili raz jeszcze telefon i wystukałem numer, który już znałem na pamięć od ciągłego wpatrywania się w ekran w chwilach słabości i osamotnienia.
- Halo? – usłyszałem niewyraźny, zaspany głos Franka po drugiej stronie. Moje serce zabiło od razu mocniej, a ja sam nie umiałem wypowiedzieć ani słowa. Od czterech miesięcy ten dźwięk rozbijał się jedynie gdzieś w mojej głowie i niknął od dłuższego czasu coraz bardziej. Wyraz audialny moich lęków oraz radości rozmywał się we wspomnieniach, tworząc rozmazaną plamę. Teraz mogłem go odtworzyć i przetrawić na nowo. – Halo… - chłopak odezwał się ponownie, a spod mojej powieki wypłynęła niekontrolowana łza. Szybko starłem ją wierzchem dłoni, błagając w myślach Iero, żeby jeszcze coś powiedział, żeby nie rozłączał się tak od razu. Nie miałem pojęcia, jak dać mu o tym znać. Niewerbalnie, siłą umysłu słałem słabe sygnały w przestrzeń z nadzieją, że chłopak domyśli się… że zrozumie… że to nie jest przypadkowy, nieznany numer telefonu – Gerard? – zapytał łagodnie, choć nie do końca pewnie, a ja zamarłem. Po drugiej stronie zapanowała zupełna cisza, przerywana co chwilę słabymi szelestami najprawdopodobniej pościeli. Byłem ciekawy, co nasunęło moje imię na jego usta; przecież minęło już tyle czasu. Nie miał prawa przecież pamiętać. O takich ludziach jak ja się zapomina. Usuwa się ich ze swojej pamięci. – Jeśli to ty, powiedz coś – poprosił chicho, jakby sam bał się słów, które wypowiadał. – Cokolwiek, naprawdę – dodał szeptem po paru sekundach stałego milczenia z mojej strony.
- Przepraszam – wyszeptałem nagle, zaskakując tym samego siebie. Czułem napływającą do gardła gorycz, która dusiła mnie od środka i odbierała oddech. Pociągnąłem cicho nosem, dławiąc narastający w piersi histeryczny szloch.
- Za co mnie przepraszasz? – zdziwił się, nadal używając tego delikatnego i opanowanego głosu. Głosu, który sprawiał, że czułem się właściwie jeszcze gorzej niż poprzednio. Zrozumiałem, że ten telefon był błędem.
- Przepraszam cię za wszystko – wykrztusiłem ostatkiem sił i nacisnąłem czerwoną słuchawkę.



~*~


         Przyglądałem się ze smutkiem, jak chłopaki w pośpiechu pakowali sprzęt do busa, aby ponownie wyruszyć w trasę. Nasza majówka kończyła się tak samo ponuro jak zapowiadała się już w końcówce listopada. Spaliśmy te ostatnie pięć miesięcy pięknym snem tylko sporadycznie przerywanym koszmarami. Przeżywałem pewnego rodzaju deja vu, ponieważ dokładnie tak samo wyglądało to poprzednim razem, kiedy Seth wyjeżdżał z mojego życia.
Tym razem wiedziałem, że to już na stałe.
         Że nie będzie żadnego powrotu.
         Tym razem jednak nie chodziło już tylko o długą rozłąkę. Dystans oraz wyjazdy – mógłbym to zaakceptować.
Tym razem chodziło już w stu procentach o moje uczucia, które zupełnie się zmieniły.
Kochałem Setha całym swoim sercem. Zawsze był przy mnie wtedy, gdy go potrzebowałem, obdarowywał mnie czystą oraz szczerą miłością, czułem się przy nim bezpieczny i spokojny. Mimo wszystko te pięć ostatnich miesięcy pozwoliło mi w pełni stwierdzić, że to naprawdę nie jest to, czego chciałem w życiu. Byłem zbyt zniszczony emocjonalnie, aby spokojna przyszłość u boku blondyna mogła mnie zadowolić. Nie chciałem, żeby moje zepsucie zaprzepaściło jego perspektywy na normalny związek, na który zasługiwał.
Poza tym w moim życiu pojawił się już dawno temu całkiem inny mężczyzna – zupełne przeciwieństwo Setha. Nie mogłem zatrzymać ich obu, a wybór jednego też nie był prosty. Jednak telefon Gerarda sprzed miesiąca zupełnie odmienił naszą relację, chociaż czarnowłosy nawet nie jest tego pewnie świadomy. Ja sam dokładnie nie wiedziałem, kiedy Way wróci do kraju i czy w ogóle to nastąpi, ale nie mogłem dłużej trwać w związku z jednym mężczyzną, myśląc stale o tym drugim. To nie było fair wobec ich obojga, a ja sam czułem się źle, ciągnąc relację dwufrontową. Świństwem jest przebywanie ciałem z blondynem, a sercem gdzieś w nieokreślonym zakątku Kanady z Wayem.
– I w taki właśnie piękny i słoneczny dzień, nadeszła chwila naszego ostatecznego pożegnania – powiedział Seth, opierając się barkiem o bok busa. Powiedział to wszystko radosnym tonem, ale jego twarz zdradzała całkiem inne emocje. Czułem się dokładnie tak samo rozbity jak on, choć podejrzewałem, że nadal mniej cierpiałem, ponieważ pogodziłem się z tym dniem już jakiś czas temu.
– Chyba tak – odpowiedziałem zachrypnięty, czując, jak duża klucha narasta w moim gardle. Nawet nie zarejestrowałem dokładnie momentu, w którym po moim policzku spłynęła leniwa łza. Otarłem ja szybko wierzchem dłoni i postarałem się odkaszlnąć nieprzyjemna chrypkę.
– Nie płacz – westchnął, pociągając ukradkiem nosem. – Przecież oboje tak ustaliliśmy – przypomniał, patrząc w dal gdzieś ponad moją głową, jakby nawiązanie kontaktu wzrokowego mogło skończyć się dla niego tragicznie w tym momencie.
– Wiem – odparłem, wbijając dla odmiany własny wzrok w ziemię. Po chwili ciszy, która między nami zapanowała, poczułem, jak ramiona Setha mocno mnie oplatają. Ułożyłem odruchowo policzek na piersi chłopaka i wcisnąłem dłonie w kieszenie jego bluzy.
– Pamiętaj, że zawsze jestem pod telefonem, zawsze do twojej dyspozycji – szepnął z rozdzierającym serce smutkiem.
– Okej – powiedziałem głucho, ponieważ już teraz wiedziałem, że raczej nic takiego nie nastąpi.



~*~


         Leżąca na ziemi lampa mrugała ostatnimi promieniami światła, nadając na ratunek martwy sygnał SOS. Resztkami sił wyginała swój klosz w stronę roztrzaskanego ekranu telewizora, który poległ tuż przed nią przygnieciony przez stolik.
         Siedziałem na podłodze, opierając się plecami o krawędź łózka i patrzyłem na akt zniszczenia, którego dokonałem. Klatka piersiowa unosiła mi się szybko w rytm urywanych oddechów opuszczających moje usta. Czułem, że ten bałagan, który mnie otaczał, w pełni odzwierciedlał stan mojego ducha. Kompletny chaos oraz zagubienie. Siedzenie w tym pokoju sprawiało mi fizyczny ból, który nawet w połowie nie dorównywał temu psychicznemu ciągnącemu się już od kilku miesięcy. Szukałem celu w swoim życiu, który gdzieś ukrywał się w zakamarkach mej nieświadomości i nadal trzymał mnie jakimś cudem na tym świecie.
         Czasami mi się śnił po nocach.
Niby znajomy, lecz zamazany.
Wyimaginowany śmiech.
Bo on się nie śmiał.
Goniłem go…
Lecz on ciągle uciekał.
Mój sens.
Bał się tego, czym jestem.
Dlatego wymykał mi się z rąk.
Przerażenie w jego oczach.
Moje ręce na jego ciele.
Czułem do siebie wstręt.
A on płakał.
Płakał głośno wobec mojej ignorancji.
I znikał.
A ja znowu zostawałem sam.
- Gerard? – usłyszałem znajomy, nieco podejrzliwy głos po drugiej stronie telefonu.
- Chcę już wracać – wyszeptałem.
- Jeszcze miesiąc, Gerard – odparł spokojnie znajomy głos. Marco. To był Marco. On był znajomym głosem. – Został ci tylko miesiąc.
- Niczego nie rozumiesz – odparłem drżącym głosem. – Tym miejscem rządzi sam szatan. To nie ty nim byłeś, to on nim jest.
- Bierzesz leki? – zapytał Perez, a ja ledwo powstrzymałem głos, aby się kpiąco nie zaśmiać.
- Nie rób ze mnie kurwa wariata! – wrzasnąłem. – Jeśli stąd nie wyjdę, to się zabiję. Przysięgam ci, Marco, że nie dam dłużej rady. Nie chce tutaj spędzić ani minuty dłużej, rozumiesz?! – wyrzuciłem z siebie szybko, tracąc co sekundę oddech w piersi.
- Dobrze, Gee, tylko spokojnie – usłyszałem. – Już rezerwuję ci jak najszybszy lot, okej?
- Okej – szepnąłem. – Okej.
- Rozłączam się, dobrze?
- Dobrze – odpowiedziałem. – Dobrze…



~*~


         Kiedy wjechaliśmy na podjazd naszego tymczasowego domu, byłem pod wrażeniem. Ten budynek wyglądał zupełnie jak najzwyklejszy, typowo amerykański bungalow z werandami, nisko osadzonymi oknami i lekko spłaszczonym dachem.
- Przedstawiłeś mi to niemal tak, jakbyśmy mieli zamieszkać w jakieś rozlatującej się ruderze – powiedziałem do Stevena.
- Szczerze powiem, że sam jestem w ciężkim szoku – odparł, wychylając się znad kierownicy. – Marco musiał włożyć trochę funduszy w ten domek. Kiedyś nawet ta okolica wyglądała zupełnie inaczej.
- Kiedy ostatni raz tutaj byłeś? – zapytałem.
- Prawie cztery lata temu – przyznał.
         Wysiedliśmy powoli z auta, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Wiał lekki wiaterek, który przynosił do nas ciepłe masy czerwcowego powietrza. W tym regionie przełom letnich miesięcy zazwyczaj oznaczał nieznośne upały, ale zdawało się, że w tym roku nie będzie tak tragicznie. Poza tym nie znajdowaliśmy się w centrum Norfolk, a raczej na jego obrzeżach, więc szum licznych drzew, które nas otaczały, niwelował znacząco uczucie gorąca.
         Kiedy Steven otworzył drzwi frontowe, zaczęliśmy powoli wnosić cały sprzęt, który ze sobą przywlekliśmy aż z Nowego Jorku. Nasze komputery, kartony z teczkami, białą tablicę i chyba roczny zapas jedzenia. Wszystko było nam potrzebne, ponieważ nie mieliśmy stuprocentowej pewności, ile czasu tak naprawdę tutaj spędzimy. Jedno w tym wszystkim było pewne – nasze wszelkie zmagania z Carlem zmierzały ku końcowi. Przez ostatni miesiąc cała sprawa nabrała nieoczekiwanego tempa. Napłynęło do nas wiele informacji oraz zdjęć. Mężczyzna już od dawna przesiadywał w Norfolk i wszystko wskazywało na to, że bardzo się tutaj zadomowił i poczuł całkiem bezpiecznie. Oboje ze Stevenem mamy przeczucie, że właśnie zajechaliśmy na ostatni przystanek tej długiej i meczącej drogi.
         Całą elektronikę rozłożyliśmy w największym zaraz po salonie pokoju, który z góry był podobno do tych celów przypisany. Zanim udało nam się podłączyć wszystkie kable i uruchomić cały sprzęt, zastał nas późny wieczór.
- Sypialnia jest jedna, ale wierzę, że to nie stanowi większego problemu – powiedział Steven, kiedy siedzieliśmy przy stole w kuchni, czekając na ciepłą wodę.
- Żadnego – poparłem, dochodząc do wniosku, że łóżko i tak jest ogromne.
- W takim razie uważam, że wieczór niezależnych mężczyzn mogę ogłosić za otwarty – zaśmiał się radośnie, stawiając zgrzewkę piwa na stole.
- Jak najbardziej – odpowiedziałem tym samym, zalewając powoli nasze zupki chińskie wrzątkiem.





~.~



[brak testu z powodu wyczerpania banku słów autora]

3 komentarze:

  1. brakuje mi słów żeby napisać jak bardzo uwielbiam to opowiadanie
    10/10

    OdpowiedzUsuń
  2. Wesołych Świąt, Darsa! Dużo prezentów, smacznej kolacji i sto worków weny od dziada w czerwieni!
    ~R

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Wzajemnie ♥ Postaram się odwdzięczyć świątecznym shotem w środku nocy XDDDD

      Usuń