16
Tak
właściwie dopiero gdy znalazłem się na lotnisku w Edmonton, w pełni dotarło do
mnie to, co zrobiłem. Byłem daleko od Nowego Jorku. Nie mogłem tam już wrócić.
Znajdowałem
się prawie trzy i pół tysiąca kilometrów od domu, rodziny, pracy.
Trzy
i pół tysiąca kilometrów od wszystkich problemów.
Trzy
i pół tysiąca kilometrów od Franka.
Chciałem
wierzyć, że to wystarczający dystans, aby odpocząć i oderwać się od
wszystkiego, co mnie zabolało.
Wystarczający
dystans, aby poczuć, że realnie od tamtego życia uciekłem.
Mimo wszystko
odnosiłem także wrażenie, że ten dystans jest iluzoryczny, że wcale się nie
uwolnię. Kilometry to tylko liczby, które nie odzwierciedlają stanu
zapomnienia. Im dalej na północ, tym zimniejsze wydawało się moje serce, które
zamiast usunąć ze swojego wnętrza negatywne pierwiastki przeszłości,
mumifikowało je gdzieś w zakurzonych zakamarkach. Nie pozwalało odejść tym
raniącym elementom, które zdawały się wpijać w każdą komorę i każdy pojedynczy mięsień,
nadal zapierając dech w piersiach swoim bolącym ciężarem.
Siedziałem
na ławce i przeglądałem się biegającym dokoła ludziom. Mijali mnie
bezrefleksyjnie, wpatrzeni tępo w trajektorię swojej drogi do celu. Rozmazywali
mi się przed oczami, które nieobecnie śledziły ten mało zabawny obraz. Jedni
się spieszyli, a inni jeszcze w znudzeniu czekali na swój lot lub stali w
kolejkach do zdania bagażu. Ja sam byłem nimi wszystkimi i żadnym z nich
zarazem. Mój proces indywiduacji zdawał się być zachwiany oraz zbyt wyboisty,
aby doznać w najbliższym czasie spełnienia. Nigdzie mi się nie spieszyło, ale
jednak wolałbym już wiedzieć, dokąd zmierzam i kiedy wyruszę w dalszą podróż. Stanie
w miejscu mnie męczyło, niszcząc zarazem jeszcze bardziej. Cała ta wyprawa na głęboką
północ owiana była ogromną tajemnicą. Nie znalem dosłownie żadnych szczegółów.
Wszystkiego miałem dowiedzieć się z pierwszej ręki od szefa tamtejszej mafii.
Kim on był, czym się zajmował i kiedy miałam go zobaczyć - tego naturalnie nie
mogłem wiedzieć. Musiałam po prostu czekać w nadziei, że znajdzie się w końcu ta
osoba, która powinna mnie stąd odebrać już kilka godzin temu.
Tymczasem
tłum mnie hipnotyzował i zastanawiał. Czy byłem jego częścią? Ostatnio czułem
się raczej jak jakiś odrębny byt, który swoim wtargnięciem zakłóciłby ciągłość
tej jednolitej masy. Współcześni ludzie wydawali się z pozoru wszyscy tacy
sami. Uniwersalna moda, uniwersalne zachowanie - odnalezienie się w kulturze osobistości,
które paradoksalnie w pędzie za oryginalnością osiągają ten sam poziom kiczu ku
zaspokojeniu swojej potrzeby konsumpcyjności. Absurd przyciągający absurd to
definicja tego społeczeństwa, do którego chyba nie chciałem przynależeć. Sam
byłem człowiekiem nieszczęśliwym, ale wolałem nie pogarszać tego stanu dodatkową
myślą, że mógłbym być równie nijaki oraz bezbarwny jak kolorowa masa, która
mnie otaczała. Kolorowa masa kiczu.
-
Gerard? – usłyszałem spokojny, pytający głos za swoimi plecami. Obróciłem się
powoli, nie wstając z ławki i przyjrzałem chłopakowi, który powiedział moje
imię. Oczom ukazał mi się wysoki blondyn o intensywnie niebieskich oczach. Jego
skandynawska uroda silnie kontrastowała z czarnymi ubraniami, które na sobie
miał, dając nieco upiorny, lecz mimo wszystko piękny efekt. Jako facet jednak,
nie miał dla mnie w sobie niczego nadzwyczajnego. – Jestem Brian – przedstawił
się, wyciągając do mnie dłoń. Wstałem powoli, chcąc zmierzyć się z nim twarzą w
twarz.
-
Gerard – odwzajemniłem uścisk ręki, nie odwzajemniając jednak entuzjazmu
chłopaka. Mężczyzna chyba wyczuł, że moja odpowiedź nie była wroga, nieufna czy
niegrzeczna. Musiał zwyczajnie uznać, że taką mam już osobowość – oschłą oraz
zdystansowaną, ponieważ nie tracił swojej pogody ducha.
W przyjemnym milczeniu dotarliśmy do
auta, którym miałem udać się w nieznane. Szybko domyśliłem się, że Brian nie
jest szefem, a raczej kimś mojego pokroju dla Marco – przejmuje ważnych gości,
wszystko wyjaśnia i oprowadza, ponieważ ktoś tam wyżej bardzo mu ufa. Ta myśl
pomogła mi poczuć się komfortowo. Byliśmy w pewien sposób do siebie podobni. Nie
mogłem na tym etapie znajomości ocenić w jakim stopniu to podobieństwo przełoży
się na zaufanie, ale przynajmniej nie czułem ze strony chłopaka realnego
zagrożenia.
-
Pewnie zastanawiasz się, na czym będzie tak właściwie polegał twój pobyt tutaj
– odezwał się po dłuższej chwili blondyn, nie spuszczając oka z jezdni.
Mknęliśmy polami na obrzeża miasta z łatwością pokonując następne kilometry. Szybko
do mnie dotarło, że to nie jest ten typ stowarzyszenia, który działa w społeczeństwie,
wyznając zasadę, że im bardziej w centrum tym większe bezpieczeństwo. Wszystko wskazywało
na to, że w Edmonton bardziej popularne było twierdzenie, że najciemniej jest
tam, gdzie nie ma ani jednej latarni.
- Tak – przyznałem. – Można tak to chyba ująć.
- Od
razu mogę ci powiedzieć, że nic spektakularnego się u nas nie dzieje - zaczął
powoli. - W porównaniu z Nowym Jorkiem Edmonton to dziura - zaśmiał się. -
Dlatego nie prowadzimy brawurowych akcji, tajnych operacji czy wielu
przesłuchań.
- Czym
się wtedy zajmujecie na co dzień? - zapytałem podejrzliwie, ponieważ zupełnie
nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Myślałem, że będę miał co tutaj
robić. Nie chciałem się nudzić, ponieważ potrzebowałem zająć swoje myśli
właśnie takimi brawurowymi akcjami, śledztwami oraz przesłuchaniami. Stagnacja
była zupełnie wykluczona, dlatego trochę przeraziły mnie słowa chłopaka.
-
Chodzimy po magazynach, przerzucamy korytarzami broń na południe i wschód, na
niewielką skalę rozprowadzamy też narkotyki - wyjaśnił.
- Czyli
jest co robić? - upewniłem się.
-
Tak, zdecydowanie - zapewnił. - Bardziej mi chodziło o fakt, że to nie jest
Nowy Jork. Rzadko kiedy brudzimy sobie ręce cudzą krwią.
~*~
Schodziłem
po schodach do piwnicy z ciężkim sercem oraz ogromnym, wewnętrznym
przerażeniem. Dzisiaj zaczynałem długi okres samodzielnej pracy dosłownie nad
wszystkim, co do tej pory robiłem wspólnie ze Stevenem. Martwił mnie fakt, że
prócz obecnych, pojawią się też jakieś nowe sprawy. Jeśli im nie podołam, mogą
mnie spotkać z ręki Marco same najgorsze rzeczy.
Nie
chciałem czuć się tak jak ostatnio, po popełnieniu winy, której nawet nie było.
Jeśli błąd urojony jest w stanie go tak rozwścieczyć, to nie chciałem się nawet
przekonywać o tym, jak się zachowa, gdy wina będzie pełna i niezaprzeczalnie po
mojej stronie.
Wcisnąłem
w skupieniu pin odblokowujący drzwi i wszedłem powoli do środka. Pomieszczenie
nie było skąpane w ciemności. Na biurkach paliły się lampki, a laptopy
przetwarzały jakieś dane, lecz w zasięgu wzroku mimo wszystko nie zarejestrowałem
żywej duszy. Zdjąłem powoli szalik i zsunąłem kurtkę z ramion, stawiając bardzo
ostrożne kroki w kierunku odpalonego sprzętu. Taka sytuacja mogła mieć miejsce
tylko wtedy, jeśli wysiadłyby wszystkie generatory, a ja nawet nie słyszałem,
aby gdziekolwiek w okolicy była awaria prądu.
Stanąłem
za biurkiem i pochyliłem się nad klawiaturą, starając się zrozumieć ciąg cyfr z
monitora, lecz nie miałem pojęcia, o co z tym chodzi. Poczułem, jakby już od
pierwszych sekund zaczęły się przede mną rozpościerać kręte schody.
-
Czyszczę sprzęt z danych - usłyszałem nagle za swoimi plecami. Steven wyłonił
się z magazynu tak niespodziewanie, że aż nie mogłem powstrzymać dreszczy.
- Co
ty tutaj robisz? - zapytałem zdumiony. - Miałeś lecieć do Kanady.
- No
cóż... - westchnął, stawiając jakieś kartony przy biurkach. - Zamiast mnie
poleciał Gerard - odpowiedział, wzruszając ramionami. Wiedziałem, że raczej się
cieszy z takiego obrotu spraw, bo już wcześniej wyczułem, że nie chce wcale
stąd wyjeżdżać. Wydawało mi się, że Steven w całej otoczce swojego braku życia
poza pracą, mimo wszystko to życie ma. Tylko je ukrywa tak, jak i mi radził
ukrywać swoje, jeśli chcę je mieć. - Poprosił Marco o możliwość pojechania
zamiast mnie.
-
Dlaczego? - zapytałem niemal szeptem, ponieważ ta informacja mnie szczerze
zaszokowała i zbiła zupełnie z tropu. Przecież to było pół roku czasu.
- Sam
nie wiem, ale z Gerardem działy się ostatnio bardzo dziwne rzeczy, więc może
nawet to i lepiej - westchnął, głośno, siadając w fotelu. Zrobiłem to samo. Dłużej
i tak chyba nie byłbym w stanie utrzymać się na własnych nogach. Niewidywanie
Waya ze świadomością tego, że jest na miejscu to jedno, ale świadomość faktu,
że znajduje się w całkiem innym kraju to odrębna sprawa.
- Co
masz na myśli?
-
Chyba sam widziałeś, że jest strasznie agresywny. O wiele bardziej niż
zazwyczaj - mruknął bardziej do siebie niż do mnie. - Poza tym... Ostatnio z
nim rozmawiałem, ale ta rozmowa była jednostronna. Odnosiłem wrażenie, że jest
myślami zupełnie gdzie indziej.
-
Wiesz, o co może chodzić? - zapytałem, wywołując tym samym niejednoznaczny
uśmiech na jego twarzy.
- Nie
martw się, to na pewno nic złego - zaśmiał się tajemniczo.
- Jak
to? - ściągnąłem pytająco brwi. Nieco się zagubiłem, analizując jego
wypowiedzi.
-
Gerard nigdy nie ucieka, kiedy dzieje się coś złego - wytłumaczył z tym stale utrzymującym
się, tajemniczym uśmieszkiem. - Gerard ucieka tylko wtedy, kiedy zabija go
człowieczeństwo.
~*~
Stanąłem przed czarnymi drzwiami, które
wcale nie odróżniały się specjalnie na tle równie czarnych ścian korytarza.
Założyłem z góry, że to na pewno jakaś specjalna taktyka kamuflażu lub po
prostu dziwny zamysł artystyczny właściciela.
Brian udał się przodem, otwierając
wejście do pomieszczenia i zaprosił mnie wymownym gestem dłoni do środka.
Odetchnąłem głęboko, nawiązując z nim kontakt wzrokowy, po czym przekroczyłem
próg. Pocieszałem się myślami, że raczej nie powinienem mieć się czego bać,
skoro jestem tu z ręki Marco. Perez chyba ma jakąś władzę, szukałby mnie, gdyby
coś mi się stało.
Przyjaźń między mafiami niekiedy
stanowiła coś bardzo ważnego, nienaruszalnego, stwarzała niemal rodzinę.
Czasami jednak ta zażyłość była jedynie pozorna oraz umowna. Często zdarzało
się, że podobne wymiany okazywały się dla jednej ze stron katastrofą. W przypadku
Carla była to zdrada i przejście do obozu sprzymierzeńca, który aspirował już
wcześniej do stania się wrogiem. Zazwyczaj jednak to prawo rywalizacji między
obozowej nie było takie łagodne. Wysłanników godzinami męczono, wysysano z nich
informacje i mordowano. Sami to robiliśmy, choć nigdy podobnych działań nie
pochwalałem. Musiałem po prostu uznać ich słuszność i wyższość nad własnym
sumieniem. Jako przykazał szatan.
Salka na przesłuchania, do której
wszedłem, nie różniła się zbytnio od tej naszej lub jakiejkolwiek innej, którą
widziałem. W przypadku tego rodzaju pomieszczeń panował chyba raczej pewien
stały artystyczny wzorzec barw oraz wyposażenia. Minimalizm jest jak
najbardziej wskazany w takich przypadkach.
Po drugiej stronie lustra zauważyłem
wyraźny podział na ofiarę oraz sprawcę. Zerknąłem ukradkiem na Briana z
pytającym spojrzeniem.
-
Myślałem, że w Edmonton nie brudzicie sobie rąk cudzą krwią – powiedziałem.
- To
tylko dlatego, że nic się tutaj nie dzieje – westchnął. – Zayn jest trochę…
nadpobudliwy. To syn i prawa ręka naszego szefa w zasadzie. Staremu Suskindowi
stan zdrowia nie pozwala już na czynny udział w życiu firmy – wyjaśnił
spokojnie, ale z pewną nostalgią w głosie. Dało mi to do zrozumienia, że raczej
tęskni za starą formą zarządzania. Tym bardziej zaczęła mnie ciekawić postać
półleżącego na blacie szatyna, który beznamiętnie gasił zapałki na otwartej
dłoni drugiego mężczyzny. – Zayn? – blondyn zapytał przez mikrofon.
-
Nudzi mi się – odpowiedział chłopak.
- Nie
w tym rzecz – chrząknął ze zmieszaniem, jakby było mu nieco wstyd za to, że tym
wszystkim zarządza teraz najprawdopodobniej osoba mniej dojrzała od niego
samego.
-
Szef ci nigdy tego nie wybaczy – wrzasnął nagle zmaltretowany nieznajomy. Brian
aż się skrzywił, rejestrując niespodziewanie tak wysoką częstotliwość dźwięku. Mnie
też nie ominęła taka reakcja, choć podobne wybuchy nienawiści nie były mi obce.
-
Szefa tutaj nie ma – odparł młody Suskind depresyjnie, zerkając beznamiętnie
przed siebie.
-
Przyjechał Gerard z Nowego Jorku – kontynuował mój towarzysz, ignorując tę małą
wymianę zdań po drugiej stronie barykady.
-
Naprawdę? – odparł z uśmiechem, zrywając się na równe nogi. – Cudownie! –
wykrzyknął, po czym ruszył energicznym krokiem do drzwi, nie zważając na nic,
co za sobą pozostawiał.
- Jak
już mówiłam, nieco nadpobudliwy – mruknął Brian dosłownie sekundę przed tym,
jak moim oczom ukazał się szef tego burdelu w pełnej krasie.
Zayn był wysokim, całkiem dobrze zbudowanym
szatynem. Wydawał się nieco starszy ode mnie, lecz jego dziecinna twarz
sprawiła, że miałem trudności w oszacowaniu prawdziwego wieku. Niemal od razu
przeszył mnie spojrzeniem granatowych oczu, które mnie zaalarmowały niemal na
starcie. Był w nich spokój i opanowanie, lecz z tyłu jakby czaiło się coś, czego
nie chciałem dokładnie poznać. Oczy miał hipnotyzujące i piękne, jednak
równocześnie były one straszliwie niepokojące.
-
Zayn Suskind – przywitał się, wyciągając w moim kierunku dłoń. Uścisnąłem ją
powoli, zachowując kamienny wyraz twarzy, który planowałem utrzymać już do
końca mojego pobytu tutaj.
-
Gerard Way – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem sugerującym naturalną uprzejmość
bez zbytnich wylewności. Wolałem, żeby tak już, póki co zostało.
-
Zatem, Gerardzie, zaraz oprowadzę Cię dokoła i pokażę twój pokój – powiedział
szybko. – Naturalnie czuj się jak u siebie w domu, ponieważ będziemy tutaj ze
sobą żyli jakieś pół roku, więc wypadałoby wprowadzić trochę… zażyłości –
stwierdził po chwili namysłu, unosząc znacząco jedną brew go góry. Moje serce
na moment zabiło szybciej i to wcale nie z powodu jakiś niesamowicie
pozytywnych doznań, ponieważ byłem z sekundy na sekundę coraz bardziej
przepełniony sprzecznymi emocjami.
-
Jasne – pokiwałem głową. – Jakoś trzeba zacząć.
~*~
Choć mieliśmy dopiero połowę lutego, to
od bitych dwóch miesięcy ciągle padał deszcz, jakby wszystkie fronty
atmosferyczne odzwierciedlały w naturze kropka w kropkę mój pejzaż mentalny.
Nie było dnia, żeby w moje myśli choć na parę ulotnych chwil nie zajrzał
Gerard. Jego obraz tkwił w szczegółach życia codziennego oraz niemal stale
przewijał się w pracy. Nie miałem śmiałości pytać nikogo, czy wie, co się teraz
dzieje z Wayem. Nie chciałem wyjść na nadgorliwca, a sam obiekt moich
zainteresowań skutecznie pozbył się swojego telefonu. Tak na dobrą sprawę to
nawet nie wiedziałem, czy on w tej Kandzie jeszcze żyje. Wiele sygnałów
wskazywało na to, że czarnowłosy odciął się kompletnie od Nowego Jorku oraz
wszystkiego, co go z tym miastem jakkolwiek łączyło.
W całym swoim zamyśleniu nawet nie
zauważyłem, kiedy Seth wyszedł na werandę i usiadł obok mnie na ławce. Czułem
się winny za każdym razem, kiedy odpływałem, nie szanując tego, co miałem
obecnie. To było nie fair wobec blondyna i nie fair nawet wobec mnie samego,
ponieważ sprawiało mi trudność odróżnienie prawdziwych emocji od złudzeń moich
własnych, zgubnych pragnień, jakie podsyłała mi podświadomość.
- O
czym ostatnio tak intensywnie myślisz, co? – zapytał chłopak, otulając mnie
swoim ramieniem, którego ciepło z ciężkim sercem przyjąłem.
- O
nas – powiedziałem pół prawdą, wzdychając cicho. - O przyszłości… o tym co będzie za sekundę, godzinę,
dzień, miesiąc czy rok – szepnąłem. Czułem, że ta pogoda naprawdę świetnie
wpisuje się w mój nastrój. Dużo gdybałem, stale marudząc oraz oddając się
nostalgii. Pragnąłem już poczuć radość i wiosnę, a zgniliźnie dać w spokoju
odejść wraz z tym przykrym nastrojem. - Dochodzę do wniosku, że nic na tym świecie
nie jest ostatnio pewne.
–
Zajmij się na razie tym, co masz tu i teraz – oparł Seth spokojnie, całując
mnie delikatnie w skroń. - Co będzie później, to będzie – wzruszył beztrosko
ramionami, jakby słowa, które wypowiadał, naprawdę były aż tak lekkiego
kalibru. - Nie należy się o takie pierdoły aktualnie martwić i zbytnio wybiegać
w przyszłość. Najdalsze, co możesz na chwile obecną zaplanować, to dzisiejsze wyjście
ze mną wieczorem do kina – zaśmiał się radośnie na przekór klimatycznym
anomaliom, które od jakiegoś czasu rządziły naszym światem, wymazując zimę z
kalendarza. - Co ty na to? – zapytał, a ja nie mogłem powstrzymać lekkiego
uśmiechu, który przyczaił się gdzieś w kącikach moich ust, lecz nie był w
stanie w pełni rozkwitnąć.
-
Jestem za – stwierdziłem cicho, pragnąc się dzięki temu wyrwać z matni
melancholii, w którą popadłem.
~*~
Otaczała mnie ciemność.
W oddali cichy szelest ubrań przerywał
martwą ciszę.
Tykanie zegara zlewało się z szybkim
biciem mojego serca.
Cichy trzask drzwi oznaczał ponowną
samotność.
Kolejną cechą, którą mogłem przypisać
do Zayna, była nieograniczona chęć dominacji nad wszystkim, co przebywało w
jego pobliżu.
Nie
pytał o zgodę, tylko brał.
Brał
siłą.
Brał
bez pytania.
W
ciągu ostatnich miesięcy ciągle powielał się jeden schemat. Szatyn wpadał do
mojego pokoju, brał to, czego chciał i natychmiast wychodził, nie zważając na
to, jakie spustoszenie za sobą pozostawia w drugim człowieku.
Jeśli
Nowy Jork wypierał mnie z emocji, to Edmonton zrobiło z nich pogorzelisko.
Miejsce ucieczki stało się najgorszym kręgiem piekielnym dla śmiertelnika martwego
już za życia. Nie czułem nic, czując jednocześnie aż zbyt wiele. Jedyne czego
aktualnie pragnąłem to wrócić. Wrócić do poprzedniej beznadziei, aby móc
uniknąć obecnej.
Zawsze
po zniknięciu Zayna wracałem myślami do Franka. Odkrywałem jego emocje i
potrafiłem się z nimi utożsamić. Dotarło do mnie, jak bardzo czuł się
zniszczony oraz wykorzystany – jak bardzo go zepsułem własnym egoizmem.
Patrząc
wstecz, żałuję.
Żałuję
wszystkiego.
Żałuję,
że zatraciłem się w tych miodowych oczach.
Żałuję,
że nie potrafiłem docenić ich życzliwości.
Żałuję
wszystkiego prócz tego, że było mi dane się w nich na sekundę zgubić nawet za
cenę, którą obecnie płacę.
Byłem
z początku przekonany, że Zayn stanie się moim wybawieniem. Wiele sygnałów wskazywało
na to, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi, którzy okazyjnie ze sobą sypiają. Tę
relację cechowało emocjonalne zbalansowanie – wyciszaliśmy siebie nawzajem, nie
przechylaliśmy się w stronę jakiejkolwiek skrajności. Na chwilę udało mi się
zapomnieć, w jakim celu tak właściwie przyleciałem do Edmonton i byłem za to
szatynowi niesamowicie wdzięczny. Chłopak mnie słuchał, a ja starałem się
również być tak samo dobrym kompanem jak i on. Nic do siebie wzajemnie nie
odczuwaliśmy poza seksualnym pociągniemy oraz zrozumieniem w kwestii gęstej
sieci meandrów naszego życia.
Dwa
tygodnie temu jednak nasza relacja uległa gwałtownej zmianie. Suskind znalazł w
mojej torbie teczkę z aktami Iero, które dostałem szmat czasu temu od Marco. W
zdjęciu Franka dostrzegł wszystkie szczegóły, które niegdyś pod wpływem
alkoholu zdradziłem mu o kimś, od kogo chciałem uciec jak najdalej. Pamiętam,
że wkurzyło go to, że mam przy sobie rzeczy związane z osobą, o której chcę
niby zapomnieć. Ja sam nie miałem pojęcia, dlaczego zabrałem tę teczkę z Nowego
Jorku. To był impuls. Po prostu leżała na stoliku i na mnie patrzyła. Nie byłem
w stanie chyba tak naprawdę rozstać się zupełnie z kimś, kto na stałe wkradł
się w moje myśli i serce. Niewytłumaczalnie jednak Zayn wziął to bardzo do
siebie i zaczął traktować mnie jak swoją własność w formie przedmiotu a nie
człowieka. Przychodził wtedy, kiedy miał na to ochotę i wszelkie słowa protestu
puszczał mimo uszu. Z kumpli od kieliszka i seksu staliśmy się niemal wrogami.
Szatyn zachowywał się tak, jakby chciał mnie zwalczyć lub ukarać za coś, czego
do końca nie byłem świadomy. Mimo braku tego zrozumienia, zacząłem naprawdę
czuć się winny, choć ta wina miała postać fantomową – brak jej było podstaw,
aby istnieć.
Byłem
coraz bardziej rozbity; stałem się niewiarygodnie kruchy, jakbym miał się w
każdej chwili rozpaść na milion kawałków. Pragnąłem wrócić do przeszłości,
zamknąć się w swoim pokoju i wyczekiwać głosu mamy wołającej na obiad, spotkać
się z Izzy, żeby porozmawiać o jakiś kompletnych głupotach, zaszyć się z
książką na kanapie w salonie. Tymczasem jedyne, co obecnie miałem to obcy pokój
będący mi więzieniem oraz łózko, które stało się symbolem mojego poniżenia oraz
utraty wszelkiej godności.
Zsunąłem
się powoli na podłogę, wciskając ciało w pozornie bezpieczny kąt między ścianą
i nocną szafką. Sięgnąłem powoli drżącą dłonią po telefon, który wystawał w
połowie z kieszeni moich rzuconych byle jak na podłogę spodni. Kiedy włączyłem
wyświetlacz, aby zobaczyć godzinę, jasne światło ekranu nieprzyjemnie poraziło
moje przyzwyczajone do mroku oczy. W Edmonton już jakiś czas temu wybiła
północ, co oznaczało, że w Nowym Jorku jest po drugiej. Długo wpatrywałem się w
te parę cyferek, nie do końca wiedząc, czego chce. Kiedy moje myśli w końcu się
jednak skrystalizowały, moje serce natychmiast na to zareagowało. Poczułem, jak
nieprzyjemnie poruszyło mi się w piersi, dając złudne wrażenie, że jednak
gdzieś tam została cząstka dawnego mnie.
Po
części impulsywnie, po części z zamysłem odblokowałem po dłuższej chwili raz
jeszcze telefon i wystukałem numer, który już znałem na pamięć od ciągłego
wpatrywania się w ekran w chwilach słabości i osamotnienia.
-
Halo? – usłyszałem niewyraźny, zaspany głos Franka po drugiej stronie. Moje
serce zabiło od razu mocniej, a ja sam nie umiałem wypowiedzieć ani słowa. Od
czterech miesięcy ten dźwięk rozbijał się jedynie gdzieś w mojej głowie i
niknął od dłuższego czasu coraz bardziej. Wyraz audialny moich lęków oraz
radości rozmywał się we wspomnieniach, tworząc rozmazaną plamę. Teraz mogłem go
odtworzyć i przetrawić na nowo. – Halo… - chłopak odezwał się ponownie, a spod
mojej powieki wypłynęła niekontrolowana łza. Szybko starłem ją wierzchem dłoni,
błagając w myślach Iero, żeby jeszcze coś powiedział, żeby nie rozłączał się
tak od razu. Nie miałem pojęcia, jak dać mu o tym znać. Niewerbalnie, siłą
umysłu słałem słabe sygnały w przestrzeń z nadzieją, że chłopak domyśli się… że
zrozumie… że to nie jest przypadkowy, nieznany numer telefonu – Gerard? –
zapytał łagodnie, choć nie do końca pewnie, a ja zamarłem. Po drugiej stronie
zapanowała zupełna cisza, przerywana co chwilę słabymi szelestami
najprawdopodobniej pościeli. Byłem ciekawy, co nasunęło moje imię na jego usta;
przecież minęło już tyle czasu. Nie miał prawa przecież pamiętać. O takich
ludziach jak ja się zapomina. Usuwa się ich ze swojej pamięci. – Jeśli to ty,
powiedz coś – poprosił chicho, jakby sam bał się słów, które wypowiadał. –
Cokolwiek, naprawdę – dodał szeptem po paru sekundach stałego milczenia z mojej
strony.
-
Przepraszam – wyszeptałem nagle, zaskakując tym samego siebie. Czułem
napływającą do gardła gorycz, która dusiła mnie od środka i odbierała oddech.
Pociągnąłem cicho nosem, dławiąc narastający w piersi histeryczny szloch.
- Za
co mnie przepraszasz? – zdziwił się, nadal używając tego delikatnego i
opanowanego głosu. Głosu, który sprawiał, że czułem się właściwie jeszcze
gorzej niż poprzednio. Zrozumiałem, że ten telefon był błędem.
-
Przepraszam cię za wszystko – wykrztusiłem ostatkiem sił i nacisnąłem czerwoną
słuchawkę.
~*~
Przyglądałem się ze smutkiem, jak
chłopaki w pośpiechu pakowali sprzęt do busa, aby ponownie wyruszyć w trasę.
Nasza majówka kończyła się tak samo ponuro jak zapowiadała się już w końcówce
listopada. Spaliśmy te ostatnie pięć miesięcy pięknym snem tylko sporadycznie
przerywanym koszmarami. Przeżywałem pewnego rodzaju deja vu, ponieważ dokładnie
tak samo wyglądało to poprzednim razem, kiedy Seth wyjeżdżał z mojego życia.
Tym
razem wiedziałem, że to już na stałe.
Że nie będzie żadnego powrotu.
Tym razem jednak nie chodziło już tylko
o długą rozłąkę. Dystans oraz wyjazdy – mógłbym to zaakceptować.
Tym
razem chodziło już w stu procentach o moje uczucia, które zupełnie się
zmieniły.
Kochałem
Setha całym swoim sercem. Zawsze był przy mnie wtedy, gdy go potrzebowałem,
obdarowywał mnie czystą oraz szczerą miłością, czułem się przy nim bezpieczny i
spokojny. Mimo wszystko te pięć ostatnich miesięcy pozwoliło mi w pełni
stwierdzić, że to naprawdę nie jest to, czego chciałem w życiu. Byłem zbyt
zniszczony emocjonalnie, aby spokojna przyszłość u boku blondyna mogła mnie
zadowolić. Nie chciałem, żeby moje zepsucie zaprzepaściło jego perspektywy na
normalny związek, na który zasługiwał.
Poza
tym w moim życiu pojawił się już dawno temu całkiem inny mężczyzna – zupełne
przeciwieństwo Setha. Nie mogłem zatrzymać ich obu, a wybór jednego też nie był
prosty. Jednak telefon Gerarda sprzed miesiąca zupełnie odmienił naszą relację,
chociaż czarnowłosy nawet nie jest tego pewnie świadomy. Ja sam dokładnie nie
wiedziałem, kiedy Way wróci do kraju i czy w ogóle to nastąpi, ale nie mogłem
dłużej trwać w związku z jednym mężczyzną, myśląc stale o tym drugim. To nie
było fair wobec ich obojga, a ja sam czułem się źle, ciągnąc relację
dwufrontową. Świństwem jest przebywanie ciałem z blondynem, a sercem gdzieś w
nieokreślonym zakątku Kanady z Wayem.
– I w
taki właśnie piękny i słoneczny dzień, nadeszła chwila naszego ostatecznego
pożegnania – powiedział Seth, opierając się barkiem o bok busa. Powiedział to
wszystko radosnym tonem, ale jego twarz zdradzała całkiem inne emocje. Czułem
się dokładnie tak samo rozbity jak on, choć podejrzewałem, że nadal mniej
cierpiałem, ponieważ pogodziłem się z tym dniem już jakiś czas temu.
–
Chyba tak – odpowiedziałem zachrypnięty, czując, jak duża klucha narasta w moim
gardle. Nawet nie zarejestrowałem dokładnie momentu, w którym po moim policzku
spłynęła leniwa łza. Otarłem ja szybko wierzchem dłoni i postarałem się
odkaszlnąć nieprzyjemna chrypkę.
– Nie
płacz – westchnął, pociągając ukradkiem nosem. – Przecież oboje tak ustaliliśmy
– przypomniał, patrząc w dal gdzieś ponad moją głową, jakby nawiązanie kontaktu
wzrokowego mogło skończyć się dla niego tragicznie w tym momencie.
–
Wiem – odparłem, wbijając dla odmiany własny wzrok w ziemię. Po chwili ciszy,
która między nami zapanowała, poczułem, jak ramiona Setha mocno mnie oplatają.
Ułożyłem odruchowo policzek na piersi chłopaka i wcisnąłem dłonie w kieszenie
jego bluzy.
–
Pamiętaj, że zawsze jestem pod telefonem, zawsze do twojej dyspozycji – szepnął
z rozdzierającym serce smutkiem.
–
Okej – powiedziałem głucho, ponieważ już teraz wiedziałem, że raczej nic
takiego nie nastąpi.
~*~
Leżąca na ziemi lampa mrugała ostatnimi
promieniami światła, nadając na ratunek martwy sygnał SOS. Resztkami sił
wyginała swój klosz w stronę roztrzaskanego ekranu telewizora, który poległ tuż
przed nią przygnieciony przez stolik.
Siedziałem na podłodze, opierając się
plecami o krawędź łózka i patrzyłem na akt zniszczenia, którego dokonałem.
Klatka piersiowa unosiła mi się szybko w rytm urywanych oddechów opuszczających
moje usta. Czułem, że ten bałagan, który mnie otaczał, w pełni odzwierciedlał
stan mojego ducha. Kompletny chaos oraz zagubienie. Siedzenie w tym pokoju
sprawiało mi fizyczny ból, który nawet w połowie nie dorównywał temu
psychicznemu ciągnącemu się już od kilku miesięcy. Szukałem celu w swoim życiu,
który gdzieś ukrywał się w zakamarkach mej nieświadomości i nadal trzymał mnie
jakimś cudem na tym świecie.
Czasami mi się śnił po nocach.
Niby
znajomy, lecz zamazany.
Wyimaginowany
śmiech.
Bo on
się nie śmiał.
Goniłem
go…
Lecz
on ciągle uciekał.
Mój
sens.
Bał
się tego, czym jestem.
Dlatego
wymykał mi się z rąk.
Przerażenie
w jego oczach.
Moje
ręce na jego ciele.
Czułem
do siebie wstręt.
A on
płakał.
Płakał
głośno wobec mojej ignorancji.
I
znikał.
A ja
znowu zostawałem sam.
-
Gerard? – usłyszałem znajomy, nieco podejrzliwy głos po drugiej stronie
telefonu.
-
Chcę już wracać – wyszeptałem.
-
Jeszcze miesiąc, Gerard – odparł spokojnie znajomy głos. Marco. To był Marco.
On był znajomym głosem. – Został ci tylko miesiąc.
-
Niczego nie rozumiesz – odparłem drżącym głosem. – Tym miejscem rządzi sam
szatan. To nie ty nim byłeś, to on nim jest.
-
Bierzesz leki? – zapytał Perez, a ja ledwo powstrzymałem głos, aby się kpiąco
nie zaśmiać.
- Nie
rób ze mnie kurwa wariata! – wrzasnąłem. – Jeśli stąd nie wyjdę, to się zabiję.
Przysięgam ci, Marco, że nie dam dłużej rady. Nie chce tutaj spędzić ani minuty
dłużej, rozumiesz?! – wyrzuciłem z siebie szybko, tracąc co sekundę oddech w
piersi.
-
Dobrze, Gee, tylko spokojnie – usłyszałem. – Już rezerwuję ci jak najszybszy
lot, okej?
-
Okej – szepnąłem. – Okej.
-
Rozłączam się, dobrze?
-
Dobrze – odpowiedziałem. – Dobrze…
~*~
Kiedy wjechaliśmy na podjazd naszego tymczasowego
domu, byłem pod wrażeniem. Ten budynek wyglądał zupełnie jak najzwyklejszy,
typowo amerykański bungalow z werandami, nisko osadzonymi oknami i lekko
spłaszczonym dachem.
-
Przedstawiłeś mi to niemal tak, jakbyśmy mieli zamieszkać w jakieś rozlatującej
się ruderze – powiedziałem do Stevena.
-
Szczerze powiem, że sam jestem w ciężkim szoku – odparł, wychylając się znad
kierownicy. – Marco musiał włożyć trochę funduszy w ten domek. Kiedyś nawet ta
okolica wyglądała zupełnie inaczej.
-
Kiedy ostatni raz tutaj byłeś? – zapytałem.
-
Prawie cztery lata temu – przyznał.
Wysiedliśmy powoli z auta, żeby
zaczerpnąć świeżego powietrza. Wiał lekki wiaterek, który przynosił do nas
ciepłe masy czerwcowego powietrza. W tym regionie przełom letnich miesięcy zazwyczaj
oznaczał nieznośne upały, ale zdawało się, że w tym roku nie będzie tak
tragicznie. Poza tym nie znajdowaliśmy się w centrum Norfolk, a raczej na jego
obrzeżach, więc szum licznych drzew, które nas otaczały, niwelował znacząco
uczucie gorąca.
Kiedy Steven otworzył drzwi frontowe,
zaczęliśmy powoli wnosić cały sprzęt, który ze sobą przywlekliśmy aż z Nowego
Jorku. Nasze komputery, kartony z teczkami, białą tablicę i chyba roczny zapas
jedzenia. Wszystko było nam potrzebne, ponieważ nie mieliśmy stuprocentowej
pewności, ile czasu tak naprawdę tutaj spędzimy. Jedno w tym wszystkim było
pewne – nasze wszelkie zmagania z Carlem zmierzały ku końcowi. Przez ostatni
miesiąc cała sprawa nabrała nieoczekiwanego tempa. Napłynęło do nas wiele
informacji oraz zdjęć. Mężczyzna już od dawna przesiadywał w Norfolk i wszystko
wskazywało na to, że bardzo się tutaj zadomowił i poczuł całkiem bezpiecznie.
Oboje ze Stevenem mamy przeczucie, że właśnie zajechaliśmy na ostatni
przystanek tej długiej i meczącej drogi.
Całą elektronikę rozłożyliśmy w
największym zaraz po salonie pokoju, który z góry był podobno do tych celów
przypisany. Zanim udało nam się podłączyć wszystkie kable i uruchomić cały
sprzęt, zastał nas późny wieczór.
-
Sypialnia jest jedna, ale wierzę, że to nie stanowi większego problemu –
powiedział Steven, kiedy siedzieliśmy przy stole w kuchni, czekając na ciepłą
wodę.
-
Żadnego – poparłem, dochodząc do wniosku, że łóżko i tak jest ogromne.
- W
takim razie uważam, że wieczór niezależnych mężczyzn mogę ogłosić za otwarty –
zaśmiał się radośnie, stawiając zgrzewkę piwa na stole.
- Jak
najbardziej – odpowiedziałem tym samym, zalewając powoli nasze zupki chińskie
wrzątkiem.
~.~
[brak
testu z powodu wyczerpania banku słów autora]
brakuje mi słów żeby napisać jak bardzo uwielbiam to opowiadanie
OdpowiedzUsuń10/10
Wesołych Świąt, Darsa! Dużo prezentów, smacznej kolacji i sto worków weny od dziada w czerwieni!
OdpowiedzUsuń~R
Dziękuję! Wzajemnie ♥ Postaram się odwdzięczyć świątecznym shotem w środku nocy XDDDD
Usuń