niedziela, 25 grudnia 2016

One - Shot

Something




(*kontynuacja zeszłorocznego Nothing. Podczas czytania zachęcam do klikania w linki z piosenkami, robią klimacik do danej sceny *)




Ostatnio często rozmawiałem z mamą. Ciekawiło mnie to, jakim byłem dzieckiem, w jaki sposób się rozwijałem i jakim cudem wychowała mnie tak dobrze pomimo licznych przeciwności losu. Pozwoliła mi rozwinąć same najlepsze cechy, które ułatwiały teraz dorosłe życie, mimo że kiedyś wydawały się być głupotą oraz bezcelowością. Te rozmowy nas też niewiarygodnie zbliżyły. W świetle ostatnich wydarzeń skłaniały do refleksji oraz wnioskowania. Byłem wdzięczny tej kobiecie za wszystko, co osiągnąłem dzięki jej wsparciu oraz wskazówkom i za to jakim stałem się człowiekiem. Narastała we mnie jedynie obawa, że sam nie będę umiał wykorzystać jej rad w praktyce i rodzicielstwo okaże się nie być moim powołaniem, jak niegdyś sądziłem.
Oparłem się o futrynę pokoju Lisy, nie mogąc wyjść z podziwu, jak wiele rzeczy w tym domu zmieniło się właśnie za jej sprawą. Lampki świąteczne nad łóżkiem brunetki jedynie potęgowały ten duchowy efekt rozświetlenia mieszkania. W końcu żyło własnym życiem, życiem rodzinnym. Od ścian odbijał się płacz, śmiech, krzyki, radość, muzyka bajek oraz dźwięk tłuczonego szkła. Powietrze dokoła nas nie było dłużej martwe czy bierne, lecz nabrało kolorów, stało się dynamiczne i zdecydowanie lżejsze.
Powiększenie rodziny wiązało się także ze zmianami w nas samych, ponieważ nie tylko cztery ściany z dachem stanowiły o domu. Nauczyliśmy się dystansu do otaczającego nas świata oraz większej niż zwykle współpracy w pokonywaniu trudności życia codziennego. Tym, który najbardziej z naszej dwójki dojrzał, był zdecydowanie Gerard. Czarnowłosy nadal był mało empatyczny, nie zawsze chciał rozmawiać o swoich problemach i raczej wolał trzymać dręczące go myśli w ukryciu. Mimo wszystko jego emocjonalna ewolucja oraz otwarcie na drugiego człowieka wyryło w tym pozornie skamieniałym sercu wyraźne znamię.
Okres, w którym dziecko osiąga wiek dwóch lat, to czas manifestowania swojego indywidualizmu. Lisa może nie robiła tego w taki oczywisty sposób jak reszta jej rówieśników, jednak sprytnie dopracowywała mechanizm, który przecierał jej szlak do osiągnięcia paru chwil niezależności. Szybko także wydedukowała, że to raczej Gerard jest tym zdecydowanie bardziej uległym i podatnym na wpływy rodzicem. Zawsze zmęczony po pracy, często roztargniony, pozornie zasadniczy oraz nieugięty, lecz w zetknięciu z jej urokiem – bezradny. Dlatego kiedy brunetka zaciągnęła mojego jak zwykle niczego nieświadomego męża do pokoju, wiedziałem jaki ta mała podróż przez korytarz będzie miała finał. Gerard jak zwykle odpłynął w trakcie czytania książki, a Lisa ostrożnie mu ją zabrała i w osamotnieniu studiowała kolorowe obrazki zamiast smacznie spać. To była kolejna cecha, którą zauważyłem – dzieci na tym etapie rozwoju są strasznie ciężkie do usypiania. A także potwornie kreatywne. Doskonale wiedziałem, że dziewczynka wybierała zawsze najnudniejszą książkę dla Waya, a tę lepszą chowała wcześniej pod poduszką. Ja udawałem, że nie mam pojęcia o jej niecnych planach, a ona czerpała cichą radość z tego, że jest najwyraźniej mądrzejsza niż dorośli.
Kiedy nagłym szurnięciem kapci zwróciłem jej uwagę, podniosła szybko wzrok znad książeczki, rzuciła okiem na śpiącego Gerarda i rozczulająco się zaśmiała. Westchnąłem cicho w duchu, podchodząc do niej, kiedy wyciągnęła do góry ramiona.
- Bardzo nieładnie – szepnąłem, biorąc ją na ręce.
- Tatuś śpi – wymamrotała mi do ucha, wplatając od razu swoje palce w moje włosy. Bardzo lubiła to robić. Zawsze też głaskała psa, powtarzając słowo mięciutki. W ośrodku adopcyjnym dowiedzieliśmy się, że to najprawdopodobniej wiązało się z tym, że wychowywała się w otoczeniu miniaturowych królików, które hodowali jej przedwcześnie zmarli biologiczni rodzice. Stały kontakt z ich futrem musiał się jakoś wiązać z przyjemnymi wspomnieniami, które w przypadku tak małego dziecka dopiero teraz ujawniały się w dziwnych nawykach.
- Właśnie widzę – odparłem, zaczynając ją lekko kołysać.
         Lisa nie rozwijała się prawidłowo. W wielu aspektach psychofizycznych była zapóźniona względem reszty dwulatków. Okres jej teoretycznego największego rozwoju przypadł na dom dziecka, gdzie przebywało tyle dzieci, że nie poświecono jej wystarczająco dużo uwagi. Spędziliśmy z Gerardem wiele godzin, rozmawiając na ten temat. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób możemy popracować nad tymi niedociągnięciami. Z pomocą przyszła właśnie wtedy moja mama, której rady od tygodnia systematycznie wykorzystywaliśmy w praktyce, oczekując poprawy.
         Lisa była prawnie naszą córką dokładnie od siedemnastu dni, lecz właściwie od trzech miesięcy pod kontrolą ośrodka adopcyjnego uczyła się z nami żyć i mieszkać w oczekiwaniu na ostateczną decyzje sądu. Usiłowaliśmy ukrywać przed nią cały stres, który nam towarzyszył w tamtych dniach nieprzyjemnego oczekiwania, jednak nie zawsze to wychodziło. Często dochodziło między mną a Gerardem do niewielkich spięć, ale oboje byliśmy świadomi źródła tych kłótni i szybko odsyłaliśmy je w niepamięć. Prędko doszliśmy do wniosku, że nie wyobrażamy sobie bez niej dalszego życia, a sama brunetka także sprawnie zaadaptowała się do nowego otoczenia, traktując zarówno mieszkanie jak i psa jak swoje własne.
         Kiedy Lisa w końcu usnęła mi w ramionach, kopnąłem lekko Gerarda w udo, wybudzając go z drzemki. Mężczyzna spojrzał na mnie nieprzytomnie, przecierając oczy, a kiedy dotarło do niego, gdzie jest, westchnął głęboko, przymykając ostatni raz powieki. Kiedy stanął w końcu o własnych siłach, przeczesał lekko palcami splątane włosy, robiąc sobie na głowie jeszcze większy bałagan.
- Przepraszam – szepnął. Nic mu na to nie odpowiedziałem, kręcąc jedynie głową z uśmiechem.
- Kołdra – powiedziałem cicho, wskazując podbródkiem na łóżko. Gerard szybko odkrył pościel i poprawił zgrabnym ruchem poduszki, umożliwiając mi ściągnięcie ze swojej klatki piersiowej tego przyjemnego ciężaru i ułożeniu go już do ostatecznego snu. – Zgasisz lampki? – mruknąłem, zerkając szybko na mężczyznę. Po sekundzie otulił nas przyjemny mrok, a mnie wraz z nim ramiona Gerarda.
- Śniłeś mi się – westchnął czule, składając leniwy pocałunek na mojej szyi.
- Ach tak? – zapytałem z rozbawieniem. – I jaki to był sen?
- Przyjemny – zaśmiał się ospale, jakby nadal żył tym sennym marzeniem, następnie odnajdując w ciemności moje usta. Każdy jego gest był dla mnie zawsze niesamowicie pobudzający. Zwykły pocałunek mógł uruchomić lawinę niemal za każdym razem pomimo upływu tylu lat. Niezmiennie mnie to fascynowało, że w jakiś przedziwny sposób nigdy choć na moment się sobą nie znudziliśmy.
- Nie tutaj, oszalałeś? – mruknąłem z rozbawieniem, wyciągając jego ręce spod mojej koszulki.
- To gdzie? – zapytał przekornie.
- Weź mnie gdziekolwiek; poza tym pokojem – szepnąłem zmysłowo, odnajdując na oślep klamkę.



***



         Patrzyłem powoli na wytatuowane plecy Franka, nie mogąc się nadziwić temu, jak mało nieoznakowanego miejsca zostało mu jeszcze na skórze. Było w tym coś pięknego, ponieważ do bruneta to w stu procentach pasowało, w żaden sposób go nie szpeciło, a raczej czyniło tylko bardziej interesującym i pociągającym. Taka decyzja też wymagała wiele odwagi, ponieważ niczego, co miał na ciele, nie dało się już w prosty i przyjemny sposób usunąć. Jednak chłopak nigdy nie żałował ani jednego tatuażu, który sobie zrobił. Z każdym wiązała się jakaś ważna historia lub sytuacja w życiu, która znacząco na niego wpłynęła. Zrobił ze swojego ciała ilustrowany pamiętnik, a ja to szanowałem i podziwiałem. Kiedyś mi powiedział, że jeśli nie lubi się swojego ciała, to trzeba je umieć umiejętnie zakryć, lecz nie miałem pojęcia, czy nadal czuje się w ten sposób, ponieważ to było wiele lat temu, a ja nie umiałem z nim o takich rzeczach rozmawiać. Emocje zawsze były moim odwiecznym problemem oraz niemal tematem tabu.
- Czujesz, chyba że zbliżają się święta, nie? – zapytał nagle, idąc w moją stronę z dwoma kubkami kawy.
- Niestety – westchnąłem ze smutkiem, odbierając od niego swoją szklankę.
- Jak my im to powiemy? – wyrzucił z siebie obawę, która wisiała nad nami już od dawna niczym chmura gradowa.
         Moi rodzice nie mieli pojęcia o jakiejkolwiek adopcji. Właściwie byłem pod wrażeniem, że z detektywistycznymi aspiracjami mojej matki tak duże przedsięwzięcie umknęło jej uwadze. Wkraczając na drogę adopcyjną, w ogóle nie zastanawialiśmy się nad konsekwencjami, które ona za sobą pociąga w kwestii rodzinnej. Dziecko w naszym domu było tym jedynym elementem, o którego nieistnienie zabiegała usilnie moja mama, obrzydzając nam te wizje na każdym kroku. Dopiero kiedy Lisa stała się prawnie oraz namacalnie naszą córką, oboje uświadomiliśmy sobie, jak ogromną burzę wywoła ta informacja, jeśli dotrze w mało odpowiednim momencie do Wayów. Rodzice Franka mniej więcej od samego początku zostali wtajemniczeni w nasze plany. Jednak akurat na wsparcie ze strony domu Iero mogliśmy liczyć zawsze, o każdej porze i w każdej kwestii. Tylko to nas podnosiło nieznacznie na duchu. Gdyby obie rodziny były przeciwne naszemu małżeństwu oraz wszystkim planom, które snuliśmy, ten związek raczej by nie przetrwał zbyt długo.
- Myślałem nad tym – odparłem powoli, nawiązując z nim kontakt wzrokowy. Brunet ściągnął brwi, opierając swoje stopy na mojej nodze. – Zrobimy to po prostu rano w wigilie.
- Ja pierdole, ty to masz wyczucie czasu – przewrócił oczami, jakby to był najgorszy plan, jaki kiedykolwiek wymyśliłem.
- Nie – zaprzeczyłem. – Raczej określiłbym to jako świadome działanie – powiedziałem. – Ja po prostu nie chce spędzać z nimi tych świąt.
- Dlaczego? – zapytał, jednak jego mina po sekundzie zasugerowała mi, że uświadomił sobie niedorzeczność wypowiedzianych słów. – Chodzi mi o to, że to po prostu męcząca tradycja, zwyczaj. Nie jestem pewien, czy w taki śmiały sposób powinniśmy to łamać.
- Ale ja już zdecydowałem – wzruszyłem lekceważąco ramionami. – Święta nie są po to, żeby się męczyć, Frank. Musimy to w końcu jakoś przerwać – stwierdziłem, kładąc mu dłoń na udzie. – Wole spokojnie spędzić wigilię z twoją rodziną, kochanie. Bez kłótni, bez sztywności, bez wyrzutów. Tak jak rok temu – mruknąłem błagalnie. Mogłem brzmieć pewnie i przekonująco, ale prawda była taka, że jakby Frank zadecydował inaczej, nie miałbym nic do gadania. W wielu kwestiach zrobiłem się ostatnio zdecydowanie zbyt uległy. Mimo wszystko widziałem po minie chłopaka, że niechętnie przyznaje mi racje. To, co mówiłem, miało po prostu sens.
- Nie zapominaj, że są jeszcze Mikey, Caroline i Alicia. Zniszczysz im całe święta –niepewnie napomknął. Uśmiechnąłem się pod nosem, bawiąc się obrączką na jego palcu. Zawsze myślał o innych i zawsze stawiał ich potrzeby ponad swoje, nawet jeśli wiązało się to z jego niezadowoleniem lub smutkiem. Takiego Franka kochałem ponad życie, lecz tym razem cały jego altruizm był zupełnie zbędny.
- Założę się, że jeszcze nam za to podziękują – powiedziałem spokojnie, splatając ze sobą nasze dłonie. Brunet zerknął na mnie przeciągle z uderzającą niepewnością. Zawsze graliśmy moim rodzicom na nosie, ale raczej przejawiało się to w drobnych, niemal niezauważalnych gestach. Tym razem to było coś innego, odważnego, radykalnego. Po chwili jednak Frank bezradnie pokiwał głową, zaciskając mocniej swoje palce na moich.
- Wiesz, że i tak nadal martwi mnie ich reakcja, prawda? – dopytał ostrożnie.
- Jakoś to przeżyjemy – stwierdziłem bez ogródek.


***




         Od kiedy pamiętałem, bajki animowane były sporą częścią mojego życia. Za dzieciaka wzbudzały we mnie silne emocje swoją nieprzewidywalnością, w dorosłym życiu stawały się łącznikiem z minionymi dniami oraz niewyczerpanym źródłem pięknych oraz niewinnych symboli. Z biegiem lat wcale z nich nie wyrosłem, coraz odświeżając sobie w pamięci stare oraz oglądając te całkiem już nowe produkcje różnej reżyserii. Moi rodzice zaszczepili tę specyficzną miłość w Maggie, ona przekazała ją mi, a ja planowałem również przynajmniej trochę zainteresować bajkami własne dziecko. Na razie udawało mi się to znakomicie, ponieważ mała chłonęła jak gąbka wszystko, co razem oglądaliśmy.
         Lisa szczerze pokochała Mulan. Bywały takie tygodnie, kiedy przychodziła do mnie z tą konkretną płytą nawet pięć razy, zapraszając do wspólnego oglądania. Nigdy nie odmawiałem, ponieważ jest to animacja, która mi się nigdy nie znudziła, chociaż widziałem ją już setki razy. Ta fascynacją chińską legendą urosła do tego stopnia, że byłem w stanie odgrywać charakterystyczne sceny dialogowe sam ze sobą. Gerard nigdy za bajkami nie przepadał, oglądając je tylko wtedy, kiedy miał nastrój i chęci spędzenia ze mną wieczora w ten właśnie sposób. Way zawsze jednak żył w duchu racjonalizmu, dokumentu oraz dramatu. Rzadko kiedy fikcja okazywała się dla niego fascynująca, a bajka czarująca.
- Smutny świerszczyk – powiedziała nagle brunetka, wdrapując mi się niezdarnie na kolana. Zawsze to robiła, kiedy zbliżała się jej ulubiona piosenka. Musiałem wtedy mocno objąć ją ramionami, ratując przed melancholijnym brzmieniem słów. – Smutno mi… - zaczęła nieśmiało pierwsze słowa Lustra lekko drżącym głosem. Nie chciałem jej przerywać, ponieważ za każdym razem miałem nadzieję, że jednak zapamięta resztę słów. Uderzyła parę razy ręką w moje udo, gubiąc na sekundę rytm. - … rolę muszę grać – mruknęła niepewnie, spoglądając na mnie nieśmiało. Uśmiechnąłem się do niej subtelnie, kiwając głową na znak, że świetnie jej idzie. Złapałem dziewczynkę lekko za podbródek, dając tym samym znak, że za chwilę stworzymy naprawdę wspaniały duet. Że zupełnie nie ma się czym przejmować. Słowa przyjdą same w odpowiednim momencie.
- Kim jest ta, której wzrok śledzi mój każdy krok? – zaśpiewałem, kołysząc lekko Lisę, która usiłowała naśladować ustami tekst piosenki w odpowiedzi na ruchy moich własnych warg. Odnosiłem wrażenie, że mój mało kobiecy i raczej nieładny wokal dodawał jej za każdym razem wiary w siebie. - Znów w odbiciu widzę całkiem obcą twarz. Lustro odpowiedź zna. Gdzie jest to drugie ja? – zapytałem powoli, kiedy Lisa nagle zasłoniła mi ręką buzię, jakby czuła się na siłach, by skończyć ten kawałek solo. Mimo wszystko jednak od razu się poddała.
- …radę niech już da… – zanuciliśmy wspólnie, wymieniając powolne uśmiechy.
-… którą drogą odejść stąd, która z nich jest zła? - usłyszałem nagle za plecami, wzdrygając się z przestrachem. Gerard uśmiechnął się z satysfakcją, czerpiąc radość ze swojego niespostrzeżonego wtargnięcia, które zdecydowanie odwróciło uwagę Lisy od bajki. Brunetka wyciągnęła automatycznie ręce do góry, domagając się z jego strony czułości. – Witam moją małą damę – westchnął ciężko, kiedy dziewczynka mocno objęła go za szyję. Początkowo miałem ochotę zabić czarnowłosego za skradanie się, ale szybko tego zaniechałem, widząc jego zdenerwowaną minę.
- Smutny tatuś – powiedziała nagle Lisa, przykładając mu dłoń do policzka.
- Troszkę zmęczony tylko, kochanie – odparł, przybierając wymuszenie radosną minę.
- Coś się stało? – zapytałem niepewnie, ale on tylko pokręcił z irytacją głową.
- Czekaj – mruknął, mijając mnie bez wyjaśnień. Posadził brunetkę ostrożnie na ziemi tuż przy Milo.
- Mięciutki – stwierdziła z rozbrajającą powagą, zatapiając odruchowo rączki w futrze psa. Bajka na nowo okazała się dla niej fascynująca tak jak zaledwie chwilę temu. Gerard uśmiechnął się pod nosem, głaszcząc ją jeszcze szybko po główce. Potem spojrzał znów na mnie, tracąc radość z oczu. Kiwnąłem głową w stronę kuchni, zakładając ręce na klatce piersiowej.
         Cały mój dobry nastrój automatycznie odszedł w niepamięć, idealnie dopasowując się do miny Waya. W powietrzu wisiała jakaś nieprzyjemna informacja i byłem pełen obaw, że w jakikolwiek sposób odnosiła się do naszej córki. Mężczyzna w milczeniu oparł się dłońmi o blat kuchenny tuż przy moim boku, ciężko wzdychając.
- Była u mnie moja matka – wydusił z siebie w końcu.
- No zajebiście – zaśmiałem się z bezsilności, kiedy tylko usłyszałem, że tu chodzi o moją cudowną teściową. Nie byłem pewny, czy chce dać czarnowłosemu dokończyć to, co miał do powiedzenia. Podszedłem w milczeniu do okna, spoglądając ze złością na panoramę tego miasta. Im bliżej świat, tym proporcjonalnie więcej pojawiało się pod naszymi nogami kłód od strony Wayów. Jak co roku, zero wytchnienia. Ciągle coś nowego, żebyśmy przypadkiem się zbytnio nie nudzili. – Co tym razem wymyśliła? – zapytałem ostatecznie, słysząc za sobą jego kroki.
- Powiedziała, że robią w domu remont i mamy tutaj zrobić wigilie – odparł z wahaniem.
- U nas w domu? – upewniłem się, nawiązując z mężem kontakt wzrokowy. Byłem wściekły.
- Tak – szepnął, spuszczając głowę. Prychnąłem z niedowierzaniem, spoglądając ponownie na osiedlowy parking. Nie złościłem się na Gerarda. Nie był niczemu winien w tej sytuacji, jednak to zdecydowanie komplikowało cały nasz świąteczny plan. Od razu zrobiło mi się głupio, że w taki głupi sposób wyładowałem na nim swoją frustrację. Powinniśmy się wpierać, a potraktowałem to wszystko tak, jakby był ze swoimi rodzicami w tajemnej koalicji. Moje serce zrobiło się momentalnie jeszcze cięższe.
- Przecież to jest jakaś ściema – powiedziałem już całkiem łagodnie, nie chcąc wywołać kłótni dalszym bezpostawnym obrażaniem się.
- Wiem – odparł zmęczonym głosem. – Dlatego mnie to tak bardzo martwi.
- To wszystko komplikuje – zauważyłem, zamyślając się. – Nie chcę, żeby Lisa słuchała tego całego cyrku – pokręciłem głowa, jakbym chciał podwójnie zaprzeczyć wizji wigilii w towarzystwie rodziców Gerarda. Odczułem ogromne zmęczenie już w przedbiegach. Taka nieoczekiwana zmiana miejsca sprzyjała zachwianiu sił. Teraz już wiedziałem, że pani Way doskonale wiedziała o tym, co się dzieje w naszym mieszkaniu. Jej potrzeba zrealizowania przedstawienia teatralnego jednak była chyba zbyt silna, aby dać jej działać przedwcześnie w tym względzie. Postanowiłem zachować swoje przemyślenia jednak w tajemnicy. To było wyzwanie, które mi rzucała przez pośrednika. Musiałem je podjąć. – Zawieziemy ją do mojej mamy – powiedziałem nagle po dłuższej chwili wpatrywania się w dal w milczeniu.
- Zróbmy tak – zgodził się Gerard, ostrożnie biorąc mnie w ramiona. Odnosiłem wrażenie, że poczucie winy, które odczuwał było tak ogromne, że zgodziłby się nawet jakbym mu zaproponował spontaniczny lot w kosmos. Nie mogłem znieść tego uczucia. – Przepraszam – szepnął mi do ucha, składając delikatny pocałunek na mojej szyi.
- Przecież to nie jest twoja wina, kochanie – odparłem spokojnie. – Zupełnie nie twoja.
- Przepraszam, że każde święta muszą wyglądać właśnie w ten sposób – powtórzył jednak, zupełnie ignorując moje słowa. Przeczesałem delikatnie jego włosy, wypuszczając spomiędzy ust ciche westchnienie bezradności. Ktoś, kto męczył nas już od ponad dziesięciu lat i nadal go to nie nudziło, nie mógł być łatwym przeciwnikiem. Mimo wszystko w tak ponurych nastrojach, nie byliśmy w stanie nic osiągnąć.
- Kim jest ta, której wzrok śledzi mój każdy krok? – zanuciłem po chwili z rozbawieniem, przenosząc piosenkę z bajki na nasze prywatne życie, mając nadzieję, że to jakoś rozładuje tę ponurą atmosferę. Gerard zaśmiał się niespodziewanie, spoglądając na mnie z nieokreśloną mieszanką uczuć. – Nie przejmuj się dłużej – powiedziałem, gładząc delikatnie jego policzek kciukiem. – Jakoś sobie razem z tym poradzimy – mruknąłem pomimo świadomości, że ja sam byłem już na skraju psychicznego wyczerpania. Czarnowłosy przymknął tylko powieki, kiwając powoli głową na zgodę.



***


         Chodziłem po mieszkaniu, wszędzie szukając Franka. Kiedy przechodząc korytarzem z sypialni do salonu, straciłem resztkę nadziei, zobaczyłem uchylone drzwi balkonowe. Odetchnąłem głęboko, udając się w stronę chłodnej masy powietrza. Frank stał w rogu balkonu, paląc papierosa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że brunet skończył kilka miesięcy temu z nałogiem i nic nie zapowiadało powrotu do niego.
- Frankie… - zawołałem go ostrożnie, jednak zdawał się w ogóle nie zauważyć mojej obecności. – Frank, wejdź do środka, jest strasznie zimno – powiedziałem znacznie głośniej, śledząc niechętnie wzrokiem parę wydobywającą się z moich ust.
- Za chwilę – odparł beznamiętnie, wpatrując się w szare bloki w oddali.
         Podszedłem powoli do chłopaka i wyjąłem mu końcówkę papierosa ze skostniałej dłoni. Wyrzuciłem niedopałek przez balustradę, zwracając tym samym na siebie jego uwagę. Nie zaprotestował. Spojrzał na mnie tylko z rezygnacją, jakby nie upatrywał dzisiaj w swoim życiu nadziei na pomyślność. Otoczyłem go mocno ramionami, chcąc w jakikolwiek sposób dać choćby odrobinę ciepła. Stał na mrozie w samej koszuli, a dzisiejsza temperatura raczej nie mogła wpłynąć korzystnie na kruchy stan jego zdrowia i łatwość zapadania na różne choroby.
- Pierwszy raz widzę ciebie takiego zdołowanego w święta, Frank – szepnąłem, opierając swój podbródek na jego głowie.
- Boje się tego, co może się dzisiaj wydarzyć – powiedział w zamyśleniu.
- Ja też, ale postaraj się o tym nie myśleć – odparłem. - Nie mogę znieść ciebie poważnego – zaśmiałem się niepewnie. Ten dzień naprawdę był inny niż pozostałe, ale jakoś musieliśmy go przetrwać. Od rana snuliśmy się po domu w grobowych nastrojach, gotując bez radości, przystrajając stół bez zapału, ubierając choinkę sztywno i na siłę. - Ktoś musi tutaj być pozytywny.
- Może zamienimy się ten jeden raz rolami? – zapytał, siląc się na nikły uśmiech.
- Nie ma mowy – odmówiłem, całując go w czoło. – W przeciwieństwie do ciebie nie umiem być optymistą.
- Co za pech – odpowiedział zupełnie bez wyrazu. Zaraz po jego słowach, odezwał się dzwonek do drzwi, zupełnie burząc pozory zapasu czasu, którym jeszcze rano dysponowaliśmy. – Idź otworzyć – polecił spokojnie. – Postaram się jakoś w te kilka sekund ogarnąć.
- Dobrze – mruknąłem, składając na jego ustach pocałunek przekazujący całe moje wsparcie, po czym wszedłem do mieszkania.
         Frank bardzo źle znosił obecną sytuację. Wizja konfrontacji z moimi rodzicami przerażała go znacznie bardziej niż mnie samego, co nie było naturalną koleją rzeczy. Czasami zdawało mi się, że jest w tej sytuacji jakieś niedopowiedzenie między nami. Jakby na linii Frank – moja mama istniał punkt, o którego istnieniu nie miałem pojęcia.
Kiedy tylko otworzyłem drzwi, moim oczom ukazały się uśmiechnięte twarze Mikeyego, Alicii i Caroline, która wychylała się zza moich nóg, szukając wzrokiem psa. Milo wyczuł na odległość swoją wierną fankę, pojawiając się w korytarzu bez wołania. Dwójka przyjaciół niemal natychmiast padła sobie w ramiona, upajając się tymi rzadkimi chwilami, kiedy mogli być razem. Planowałem zasugerować bratu kupno psa, ale obawiałem się, że jego żona była główną osobą decyzyjna w tym związku. Wyznawała zasadę Żadnych zwierząt w moim domu już od wielu lat.
- Cześć wszystkim – usłyszałem za plecami radosny głos Franka, który przyszedł zaraz za psem. Zerknąłem ukradkiem na chłopaka. Jego radość wydawała się autentyczna, ale miałem solidne podstawy, aby twierdzić, że to szczęście jest jedynie pozorne i wyreżyserowane.
- Cześć, cześć – powiedział Mikey, zostawiając swoją kurtkę na wieszaku. – Rodziców jeszcze nie ma? – zapytał.
- Jeszcze nie, choć pewnie są już w drodze – wzruszyłem ramionami. – Wchodźcie i rozgośćcie się.
- Mogę pooglądać bajki? – Caroline zapytała Franka, trzymając go mocno za rękę.
- Nie widzę problemu – uśmiechnął się ciepło w odpowiedzi.
- Za bardzo ją rozpieszczasz – westchnął Mikey.
- Tak rzadko się widzimy… - mruknął brunet. Wiedziałem doskonale jednak, że to nie o to chodzi. Chłopak zawsze starał się wynagrodzić Caroline wszystkie te zniszczone przez naszą rodzinę święta. Kupował jej fantastyczne prezenty, starał się zaprowadzić ciepłą, pełną miłości atmosferę przy stole, która chociaż trochę byłaby w stanie zrekompensować późniejszy zawód.
         Frank zawsze powtarzał, że święta to szczęście. Że święta to rodzina. Ja nigdy takich świat w dzieciństwie nie miałem. Co roku było sztywno, cicho i nudno, ale każdy w tym trwał i nie przerywał pewnego przekazywanego z pokolenia na pokolenie schematu wigilijnego postępowania. To był ścisły plan i wszelkie okoliczności, które się w nim nie zawierały, były traktowane jak przestępstwo. Dlatego takim fascynującym człowiekiem był Frank, a jego rodzina pięknym chaosem, w którym nie umiałem się początkowo odnaleźć przez wieloletnie funkcjonowanie w określonych ramach. Dlatego wiedziałem, co on teraz robił i do czego dążył. Dobrem swojego serca chciał stworzyć Caroline święta takie, na jakie zasługiwało dziecko w jej wieku. Był to też jeden z powodów jego podłego nastroju oraz sprzeciwu na mówienie o Lisie w dzień taki jak ten. Czasami naprawdę dochodziłem do smutnego wniosku, że ten chłopak sobie zasłużył w życiu na kogoś o wiele lepszego niż taki sztywniak jak ja. Jego bezapelacyjna miłość w stosunku do mnie oraz bezwarunkowa akceptacja moich wad wydawała się rzeczą niepojętą - zwłaszcza w obliczu tych wszystkich upływających nam na wspólnym życiu lat.
- Kochanie… - szepnąłem, odciągając go na sekundę do tyłu. Brunet spojrzał na mnie pytająco. – Myślę, że powinniśmy ich uprzedzić o wszystkim zanim pojawią się tutaj rodzice – powiedziałem szybko, lecz dyskretnie.
- Też tak sądzę… - mruknął. – Tak prosto z mostu, czy…
- Prosto z mostu – zadecydowałem. – I z góry chcę ciebie przeprosić za słowa, jakie mogą dzisiaj paść w tym domu – dodałem po chwili zastanowienia.
- Co masz na myśli? – zapytał, zdezorientowany.
- Że cię bardzo kocham – odpowiedziałem po prostu. – Nie pozwolę z naszych świąt zrobić sztuki teatru absurdu mojej matki.
- Okej – pokiwał głową w zamyśleniu, po czym ścisnął mocno moja dłoń. – Ufam, że zrobisz to, co będzie należało. Wszystko, co jest właściwe – powiedział zagadkowo, wyraźnie będąc myślami przy którymś z punktów swojego własnego planu tego wieczora. W końcu minął mnie jednak i dołączył do reszty gości, przybierając swój zwyczajny, radosny uśmiech chłopaka bez większych życiowych zmartwień.
- Przeprowadzacie jakieś tajne narady wśród rodziny? – zapytała Alicia żartobliwie, kiedy w końcu do nich dołączyłem.
- Właściwie to rzeczywiście mamy wam coś ważnego do powiedzenia – zacząłem niepewnie, stając za Frankiem.
- Chcielibyśmy, żeby później nikt z was nie dostał zawału przy wigilijnym stole – dodał chłopak opierając się swobodnie plecami o moja klatkę piersiową. Mikey wymienił szybkie spojrzenia ze swoją żoną, zawierając w nich pewnie tysiąc teorii, z których chyba żadna nie była trafna. Nie ulegało wątpliwości, że później każdą z nich i tak szczegółowo omówią, wracając autem do domu.
- Od jakiegoś… miesiąca… - zacząłem niepewnie, udając, że rzeczywiście szacuję ten czas w głowie.
- … nasza rodzina ma o jednego członka więcej – wtrącił Frank, zauważając, że ta informacja z wielkim oporem przechodzi mi przez gardło.
- Co? – zdziwił się młodszy Way, mając zamiast twarzy ogromny znak zapytania. – Jak to? W jakim sensie?
- Adoptowali dziecko, durniu – skrzywiła się szatynka, patrząc na męża jak na niepełnosprawnego intelektualnie mężczyznę, za którego niestety wyszła. – Gratulacje – uśmiechnęła się do nas, mocno przytulając każdego z osobna. – Dlaczego trzymaliście to przed nami w tajemnicy? – mimo wszystko zapytała z lekkim wyrzutem.
- W sumie to… - mruknął Frank, zerkając na mnie. Ja jednak pokręciłem przecząco głową, również nie potrafiąc tego jakkolwiek racjonalnie wyjaśnić.  – To nie wiem – zaśmiał się. – Po prostu chyba tak bardzo chcieliśmy to utrzymać w tajemnicy przed waszymi rodzicami, że sami się w tym trochę zgubiliśmy.
- No dobra, ale to gdzie chowacie wtedy to dziecko? - Mikey rozejrzał się tak, jakby zaraz zza rogu miała wyskoczyć Lisa i ujawnić swoja tożsamość. – Trzymacie je w piwnicy, żeby tylko nie ujrzało światła dziennego?
- Ty to jesteś czasami naprawdę głupi – powiedziałem. – Aż niekiedy się dziwie, że jesteśmy z jednej matki.
- Zawieźliśmy ją do moich rodziców – wyjaśnił szybko Frank, szturchając mnie uprzednio łokciem, zadając mocny cios w żebra.
- I zamierzacie to powiedzieć rodzicom tak przy kolacji? – dociekała Alicia.
- Chyba tak… - zamyśliłem się. – Przynajmniej to właśnie planujemy.
- Genialnie – stwierdziła, wyciągając ręce w górę, imitując rozciąganie. – Może jeszcze zdążę na świąteczną edycję mojego ulubionego programu – powiedziała półżartem, półserio, ale wszyscy zgodnie się zaśmialiśmy, póki tego momentu wesołości nie przerwał drugi tego dnia dzwonek do drzwi. Wymieniliśmy pełne zrozumienia spojrzenia.
- Okej – mruknąłem, dodając samemu sobie odrobinę otuchy.



***



         Od ponad trzydziestu minut jedynym dźwiękiem przy stole była lecąca w tle spokojna playlista oraz sporadyczny szczęk zastawy stołowej. Wszystkie rozmowy ustały zraz po suchych przywitaniach oraz ostentacyjnym zapewnianiu innych, że jako osoba mieszkająca w tym mieszkaniu, podejmująca gości oraz przygotowująca tę całą wigilię i tak dla tej rodziny nie istnieję. Jedynie ciepła dłoń Gerarda na moim udzie uświadamiała mi nadal, że jeszcze ktokolwiek poza mną tutaj żyje. Położyłem powoli swoją rękę na jego, skupiając swoje spojrzenie na tych ciepłych, zielonych oczach. Wymieniliśmy głupkowate uśmiechy jak zawsze, kiedy spokój przy wigilijnym stole stawał się nie do zniesienia. Nazywaliśmy to Syndromem długotrwałej ciszy przy stole. Nie wiedzieliśmy już nawet dlaczego. Kiedyś mimochodem w żartach ta nazwa się pojawiła i przykleiła się do nas parę lat temu. Czarnowłosy przesunął swoje palce nieco wyżej, wykonując sugestywny ruch brwiami. Cała ta otoczka tak bardzo nie pasowała do podobnie seksualnych aluzji. W emocjonalnym chłodzie Wayów, sztywności oraz martwicy, żartowaliśmy sobie z tego wręcz nieprzyzwoicie. Oblizałem dyskretnie usta, aby zostało to tylko przez niego dostrzeżone. Gerard nieoczekiwanie jednak zaśmiał się, dostrzegając ten cały absurd, a ja zakryłem swój własny uśmiech dłonią. Tacy starzy, a tacy głupi, jakby to pewnie podsumowała moja mama.
- Coś ciebie szczególnie bawi, synu? – pan Way zapytał Gerarda, który natychmiast odkaszlnął nagłe rozbawienie.
- Zupełnie nic, ojcze – czarnowłosy odpowiedział z pełną powagą, która mnie także ustawiła do pionu.
- To zajmij się proszę jedzeniem – wręcz rozkazał, patrząc badawczo w oczy swojego pierworodnego. – Chcę widzieć obie twoje ręce na stole – dodał po chwili, wywołując tymi słowami uśmiech na ustach Mikeyego i Alicji, który jednak zniknął tak szybko jak i się pojawił. oni także mieli swój ukryty rytuał, umożliwiający sprawne przetrwanie tych świat.
- Wybacz, ale chyba jestem już na tyle duży, żeby móc samodzielnie decydować o tym, gdzie trzymam ręce – powiedział nagle, wstając od stołu, czym wywołał chwilowe osłupienie gości. Spojrzałem na niego pytająco, ale on jedynie uśmiechnął się delikatnie, całując mnie w czoło. – Przepraszam na sekundę – westchnął cicho, odchodząc w kierunku toalety.
- Wydaje mi się, że wszyscy zjedli, może czas na ciasto? – zapytała szybko Alicia, chcąc prędko zmienić temat rozmowy i załagodzić sytuację, która jeszcze nie zdążyła się rozwinąć.
- Ja nadal jem – odparła wyniośle pani Way, której talerz zdobiły dosłownie cztery oliwki wyciągnięte w dodatku z sałatki.
         Przy stole na nowo zapadła martwa cisza. Caroline spoglądała ciekawsko w stronę niewielkiej choinki, którą przybrałem kilka dni temu z Lisą. Dziewczynka posłała mi pełne cierpienia spojrzenie, na które odpowiedziałem lekkim wzruszeniem ramion, po czym pogłaskałem ją powoli po głowie. Alicia otoczyła ją lekko ramieniem, niewerbalnie pocieszając. Wszyscy kiedyś byliśmy dziećmi. Wszyscy kiedyś odliczaliśmy dni do świąt i prezentów.
Po kilku minutach Gerard wrócił do stołu, wywołując na chwilę ponownie tak bardzo pożądane zamieszanie. Katem oka zauważyłem jak jego matka przenosi szybko spojrzenie ze swojego syna na mnie i już nie zaszczyca żadnego innego obiektu swoją uwagą.
- Zgubiłaś coś na talerzu Franka, mamo? – nagle zapytał Gerard z niewinnym uśmiechem, a ja spojrzałem na niego z niedowierzaniem.
- Nie, dlaczego? – zagubiła się na sekundę.
- Bo tak intensywnie się w niego wpatrujesz, że już miałem wątpliwości – oparł lekkim tonem.
- Przestań – szepnąłem, szturchając go kolanem.
- Ach, nic z tych rzeczy – zaśmiała się fałszywie pogodnie. – Po prostu czekam aż zje, żebyśmy mogli razem przynieść ciasto – oblizała kącik ust, spoglądając na mnie wyzywająco. Do czego ty pijesz? Chcesz, żebyśmy zostali sami? Tego w istocie pragnęła. Chciała mi dopiec na osobności. Jak już nieskończoną ilość razy wcześniej.
- Już jestem wolny – powiedziałem, powoli wstając od stołu.
         Mama Gerarda była na swój sposób niezrównoważona psychicznie. Przed rodziną grała anioła, jednak ja doskonale znałem tę twarz, którą ukrywała. Wiele razy ją przede mną odsłaniała, zdając sobie doskonale sprawę z faktu, że nikomu tego nie wyjawię. Po ciuchu maltretowała mnie psychicznie, dając upust swoim frustracjom.
- Słyszałam, że już nie pracujesz w sklepie muzycznym – zaczęła niewinnie, ponieważ nasz dystans od reszty rodziny nie był nadal wystarczający, aby mogła przybrać swój zwyczajny ton. – Czym się wtedy teraz zajmujesz?
- Jestem producentem – odparłem spokojnie. - Robię muzykę – wyjaśniłem usłużnie.
- Jakie są z tego pieniądze? – kontynuowała, podchodząc powoli do lodówki.
- Całkiem dobre – powiedziałem wymijająco, choć doskonale wiedziałem, że na pewno znalazła jakiś sposób, żeby na bieżąco śledzić wysokość moich miesięcznych dochodów.
         Między nami na sekundę zapadła cisza. Pani Way postawiła blachę z ciastem na blacie kuchennym i sprawnie je pokroiła, pokazując tym samym próbkę swojego wieloletniego doświadczenia w dziedzinie wypieków. Co roku zachwycała wszystkich autorskimi wyrobami cukierniczymi, jednak tym razem zdecydowanie postawiła na minimalizm.
- Gdzie ją ukryliście? – zapytała nagle, przekładając sernik powoli kawałek po kawałku na duży, ozdobny talerz
- Co takiego, mamo? – odbiłem piłeczkę, szukając w szafce odpowiedniej liczby talerzyków oraz widelczyków. Wiedziałem doskonale, że bardzo nie lubi, jeśli nazywam ją tak, jak każdy normalny zięć tytułuje swoją teściową. Nie akceptowała mnie. Byłem dla niej nikim i nie miałem do tego prawa. Kobieta zaśmiała się pogodnie, starając się utrzymać fason. Pokręciła głową w zażenowaniu, jakbym naprawdę zrobił coś bezmyślnego oraz niedojrzałego. Odrzuciła z gracją włosy do tyłu giętkim ruchem szyi.
- Chyba nie sądzisz, że uda ci się zatrzymać mojego syna na dzieciaka? – zakpiła, sztyletując mnie jednocześnie wzrokiem. Wytrzymałem to spojrzenie dzielnie, odpowiadając jej taką dozą beznamiętności, na jaką tylko było mnie w tej chwili stać. Zawsze czułem się wobec niej mały i nijaki. Wyniosłość tej kobiety miażdżyła moją pospolitość, a ona wyczuwała chwilowe osłabienie przeciwnika równie dobrze jak wilk padlinę.
- Nie do końca rozumiem, do czego mama zmierza – odparłem spokojnie, zakładając ręce na klatce piersiowej. Dzięki temu zdawało mi się, że jestem gotowy przyjąć każdy jej słowny atak.
- Zabroniłam ci tak do mnie mówić! – syknęła.
- Niby jak…mamo? – uniosłem prowokująco brew do góry, jednak ona wcale nie sprawiła, że czułem się wygrany. Straciłem tę przewagę niemal od razu, kiedy tylko dłoń kobiety spotkała się z moim policzkiem. Zacisnąłem mocno szczęki, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
- Podstawiałam mu tylu mężczyzn – warknęła, zataczając teatralnie ręką półkole dokoła swojej talii. - Tyle wspaniałych partii z dobrych rodzin, z pespektywami i przyszłością. A on i tak skończył z kimś tak beznadziejnym jak ty – dźgnęła mnie w pierś swoim oskarżycielskim palcem i dźgała już systematycznie z każdą następną obelga kierowaną pod moim adresem. - Zwykłym, bezbarwnym, niewykształconym biedakiem, któremu jedynie zależy na jego pieniądzach. Ciągniesz go w dół. Gdybyś naprawdę kochał Gerarda, już dawno by tutaj ciebie nie było. Pozwoliłbyś mu wieść normalne życie na poziomie, czyli takie, do którego został stworzony. A tym czasem trafiło się ślepej kurze ziarno – prychnęła, patrząc na mnie z obrzydzeniem i pogardą. Nie umiałem na to odpowiedzieć, dlatego czekałem cierpliwie aż skończy. Przyjmowałem dzielnie każde słowo oraz zniewagę, lecz wewnętrznie czułem, że po kolei upadała każda moja bariera. Pani Way mówiła dokładnie wszystko, co kłębiło się w wypartej oraz ciemnej stronie mojej psychiki. Te sztylety wbijały się boleśnie w moje kompleksy, niedoskonałości oraz najszersze obawy czy pretensje wobec samego siebie. - Gdzie on się niby pokaże z kimś takim jak ty? – zapytała scenicznym, syczącym szeptem. – Nigdzie – pokręciła głową w zaprzeczeniu. - Poziom inteligencji zatrzymany na szkole średniej, zwykła miernota, która nigdy nie powinna się znaleźć wśród towarzystwa z klasą. Tym właśnie jesteś. Zerem. Zwykłym pasożytem, który trafił na żyłę złota i ciągnie z niej jak jakaś zasrana pijawka, której od tylu lat nie mogę się pozbyć! – warknęła z nienawiścią, dbając o to, aby każde jej słowo emanowało jadem. Docierało do mnie zawsze wówczas to, jak bardzo mnie nienawidzi. Każda sekunda spędzona ze mną w jednym pomieszczeniu ją zbijała. Zabijała jej profesjonalizm oraz dumę. - Ale nie martw się – westchnęła nieoczekiwanie, niemal pogodnie. Położyła na blacie zdjęcie, zaskakująco podobne do setek innych, które już mi wręczała co roku w liczbie kilku sztuk. - Twój czas się skończy już niedługo – rzekła z uśmiechem, łapiąc oburącz talerz z ciastem. - Bo niby jak można konkurować z kimś takim? – dodała po sekundzie, kiwając głową w kierunku fotografii, po czym opuściła kuchnię dumnym krokiem, unosząc swoje czoło wysoko jak zwykle.
- Ja pierdole… - szepnąłem do siebie, opierając ręce na biodrach. Odchyliłem głowę do tyłu, starając się zapobiec wszelkim łzom, które jakimś cudem mogłyby opuścić moje oczy. Nie mogłem się załamać. Nie teraz. Nie teraz kiedy ta szmata napuszona jak paw siedziała przy wigilijnym stole i tylko czekała na mój powrót – powrót zrozpaczonego i skruszonego chłopca, który wie, że nie pasuje do układanki. Jedna cechę mieliśmy w tym wszystkim wspólną. Pałaliśmy do siebie równie mocną nienawiścią, nie potrafiąc gardzić nikim bardziej niż sobą nawzajem.



***



         Przetarłem powoli dłonią zmęczoną twarz, czekając aż moja mama zniknie mi z pola widzenia, zostawiając Franka samego w kuchni. Słuchając tego całego cyrku, który nieustannie odwalała, utwierdzałem się coraz bardziej w przekonaniu, że wiem, że podejmuję właściwą decyzję. Chciałem się zupełnie od niej odciąć. Urwać wszelki kontakt, rozmowy, nasze wspólne spotkania. Nie zasługiwała na rodzinę, którą tworzyliśmy. Miałem nadzieję, że może doceni to wszystko, dopiero wtedy, gdy ją straci.
         Wszedłem powoli do kuchni, spoglądając na plecy Franka. Stał do mnie tyłem, wyglądając przez okno na uśpione miasto. Palcem wskazującym prawej dłoni lekko obracał zdjęcie, które leżało na blacie, a które szybko schował do kieszeni, kiedy tylko usłyszał za sobą szelest moich ubrań.
- W czymś ci pomóc? – zapytałem szybko, żeby nie wyglądało to, jakbym się skradał.
- Nie, chyba nie – odparł cicho, obracając się powoli w moją stronę z uśmiechem. Jego twarz jednak zdradzała całą gamę emocji zdecydowanie przeciwnych do radości. – Twoja mama raczej mi już we wszystkim pomogła – dodał szybko, przygryzając niepewnie dolną wargę. Prędko zerwał nasz kontakt wzrokowy. Ciężko było mu już najwyraźniej to wszystko w sobie dusić. Westchnąłem cicho, podchodząc bliżej.
- Nie umiesz kłamać, skarbie – szepnąłem, sunąc delikatnie palcem po czerwonych śladach palców odciśniętych na jego policzku. Ucałowałem powoli każdy z osobna, wyciągając z kieszeni chłopaka pomiętą fotografię, która przedstawiała mnie i Grega podczas omawiania jednego z projektów. Często właśnie w taki sposób spędzałem przerwy lunchowe w parku niedaleko firmy. Nie było to nic specjalnie nadzwyczajnego. Uśmiechnąłem się krzywo do samego siebie, rozdzierając zdjęcie na parę mniejszych kawałków. Frank pociągnął dyskretnie nosem, a kiedy otuliłem go ramionami, zakrył dyskretnie usta dłonią, dławiąc szloch narastający od dłuższej chwili w jego piersi. – W imię czego zawsze to wszystko ukrywasz? – zapytałem spokojnie, przeczesując wolną ręką jego włosy raz za razem. To bolało, wiedziałem o tym. Mnie również dotknęłyby te wszystkie aluzje oraz posądzenia o zdradę. Byliśmy w końcu małżeństwem, zależało nam na sobie, a bezpodstawna nienawiść raniła podwójnie. – Wiesz, ile takich pochowanych zdjęć już zniszczyłem? – zaśmiałem się słabo, starając się być dla bruneta oparciem. Doskonale wiedziałem, jakim potworem jest moja matka i czego się dopuszcza za plecami nas wszystkich. Trzymanie tego w tajemnicy było zwyczajną głupotą. Już żadna nowa informacja na temat jej bestialstwa nie mogła mnie zranić. - Jesteś całym moim światem, Frank – powiedziałem, kołysząc go delikatnie w uścisku. Nie lubiłem patrzeć na jego łzy. Tak rzadko się zdarzało, żeby płakał, że niemal mnie samemu sprawiało to fizyczny ból. – Całym – powtórzyłem. - Rozumiesz to? – zapytałem, ujmując jego policzki w obie dłonie. Chłopak nabrał spazmatycznie powietrza, kiwając niemrawo głową.  – Nie ma nikogo ważniejszego – szepnąłem mu do ucha. – Idź się ogarnij do łazienki – poleciłem łagodnie. – Kiedy wrócisz, wszystko im powiemy, dobrze? – mruknąłem pytająco. Frank spojrzał na mnie zaszklonymi, lekko spuchniętymi oczami, podnosząc nieznacznie kąciki ust ku górze. To była świetna wigilia. Jak zawsze szczęśliwa i pełna miłości. Kochałem właśnie w taki sposób spędzać święta. Patrząc na swojego męża doprowadzonego na skraj wytrzymałości przez matkę. Ach te rodzinne, niewinne sprzeczki.
- Dobrze – powiedział słabym głosem po chwili milczenia, łapiąc mnie za rękę. – Zaraz wracam – dodał po sekundzie, ocierając mokry policzek wierzchem dłoni.



- Gdzie jest Frank? – zapytała mama, kiedy usiadłem z powrotem do stołu. Jej wzrok był palący oraz ciekawski. Ja natomiast wzruszyłem bezradnie ramionami.
- Chyba w toalecie – odparłem bez większego zainteresowania.
- A ty gdzie byłeś? – dopytała natychmiast, jakby podejrzewała mnie o jakiś spisek. Ostatkami sił ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć, że mimo wszystko to jest mój dom i powinno ją to gówno obchodzić. Tymczasem tak samo jak mały Gerard – poczułem potrzebę wytłumaczenia się, jakbym to ja był tutaj winny.
- W sypialni. Musiałem odebrać ważny telefon – powiedziałem. Mama spojrzała pytająco na ojca, a ten pokiwał powoli głową, aby potwierdzić, że rzeczywiście otrzymałem telefon. Paskudna mania kontrolowania oraz inwigilacji.
         Wróciliśmy do jedzenia. Każdy nałożył sobie kawałek ciasta, popijając jego okruchy ciepłym naparem z czarnego bzu. Połączenie wyborne, jednak widziałem, że przy świątecznej atmosferze typowej dla rodziny Wayów, nawet takie smakołyki stawały wszystkim w gardle. Poczułem ogromną potrzebę zakończenia tego. Chciałem pozbyć się tego ciężkiego powietrza z mieszkania. Wypuścić całe niezdrowe napięcie drzwiami oraz oknami.
         Po kilku minutach Frank powoli zajął swoje miejsce obok mnie, uśmiechając się tak, jak to miał zawsze w zwyczaju. Jakby nic się nie stało. Tylko niewielkie czerwone rysy na jego policzku mogły cokolwiek zasugerować. Odchrząknąłem subtelnie wszelki stres, zwracając tym samym na siebie uwagę wszystkich zebranych przy stole członków rodziny.
- Skoro zdarzyła się taka piękna okazja… skoro są tutaj wszyscy Wayowie, chcielibyśmy z Frankiem przekazać wam bardzo ważną wiadomość – powiedziałem zdecydowanie, stając za krzesłem, na którym siedział brunet. Położyłem obie dłonie na jego ramionach, dodając sobie tym niewinnym gestem ogromne ilości odwagi.
- Słuchamy – mruknął pod nosem ojciec, który jako teoretyczna głowa tego domu oraz pan wszystkich zebranych musiał wyrazić jawną chęć odebrania komunikatu.
- Mniej więcej w kwietniu udaliśmy się z Frankiem do ośrodka adopcyjnego… - zacząłem niepewnie, zauważając, jak brwi ojca wędrują automatycznie do góry, ręka zamiera w połowie nakładania ciasta do ust, po czym zakrywa je zupełnie, chcąc udaremnić ukazanie jakichkolwiek emocji reszcie gości. – Od tamtego czasu byliśmy raczej jego stałymi gośćmi, uczęszczając na spotkania dla przyszłych rodziców oraz rozmowy z psychologami, które umożliwiły nam przejście do etapu, w którym poznaliśmy pewną małą oraz niesamowicie uroczą dziewczynkę – kontynuowałem z coraz większą pewnością siebie. Frank powoli położył swoją dłoń na mojej, przekazując mi całe swoje wsparcie.
- Słucham? – wykrztusił w końcu ojciec, patrząc na nas jak na kompletnych debili.
- Ma na imię Lisa – przejął pałeczkę Frank. – Jest dwuletnim kłębkiem szczęścia tego domu i niecały miesiąc temu sąd orzekł nas jej prawnymi opiekunami – dokończył z uśmiechem, choć treść tej informacji mogła spowodować zawał u co najmniej jednej osoby przy stole. W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Pięć par oczu przeszywało na wskroś naszą dwójkę, domagając się więcej szczegółów, wyjaśnień lub odejścia do innego pomieszczenia. Milczenie przerwał trzask tłuczonego szkła. Mama strąciła swój kieliszek z winem ze stołu.
- Gorzko tego pożałujesz, Gerardzie – powiedziała nagle, cała trzęsąc się ze złości. – Naprawdę nie rozumiem, jak możesz być aż tak ślepy. Myślałam, że wychowaliśmy cię na inteligentnego mężczyznę, a tymczasem pozwalasz wyprowadzać się w pole. Zostaniesz na lodzie, zabierze ci wszystko! – głos jej się histerycznie załamał, kiedy wypowiadała ostatnie słowa, celując we Franka oskarżycielskim palcem.
- Przecież kazałaś mu podpisać intercyzę – wytknąłem jej z niesmakiem. – Co mi niby zabierze? Psa? – zapytałem z kpiną. Ojciec nie odezwał się ani słowem. Wrócił w ciszy do swojego kawałka ciasta, wyłączając się z tej rozmowy, która osiągała powoli odpowiedni poziom, aby awansować do kategorii międzypokoleniowej kłótni.
- Co ty w nim takiego widzisz, synu? – pokręciła głową w niedowierzaniu, łapiąc się teatralnie za skronie, aby zasygnalizować, że przeze mnie wracają jej silne ataki migreny.
- Nie zamierzam się powtarzać w nieskończoność, mamo – odparłem stanowczo. - Zaakceptuj w końcu to nasze życie takim jakie jest i przestań się łudzić, że masz na nie jakikolwiek wpływ.
- Donald, powiedz coś, ustaw go do pionu! – szturchnęła ojca w ramię, lecz ten pozostał niewzruszony. - Zabierz mu firmę! – wrzasnęła, miotając się jak szalona. Odruchowo zacisnąłem palce na ramieniu Franka, dopiero dostrzegając, z jak strasznym obliczem mojej matki zmagał się od tylu lat, a które przed innymi skrzętnie ukrywała. – Donald!
- Rób co chcesz, nie potrzebuje jej – wtrąciłem się, czerpiąc odwagę z milczenia ojca, który albo był nadal w szoku, albo przyznawał nam w ciszy rację. - Zabierz wszystko. Tylko zostaw nas w końcu w spokoju – dodałem, upajając się ostatecznością, która pobrzmiewała w moich słowach. Tak brzmiała kompletna separacja. Tak brzmiał upragniony koniec tej toksycznej relacji, która nas wyniszczała.
         Mama nieoczekiwanie zamilkła, patrząc na mnie wielkimi oczami. Nie akceptowała tego, co się działo. Nie docierały do niej żadne apele ani przemawiające do rozsądku komunikaty. Nadal widziała jedynie swoją własną rację. I nic poza tym. Rozejrzała się po wszystkich gościach, szukając wsparcia, lecz nikt nawet na nią nie patrzył. W końcu nie wytrzymała ciszy, która zapanowała przy stole i wybiegła z salonu, kierując energiczne kroki w kierunku korytarza. Dotarł do nas jeszcze dźwięk wściekłego mocowania się z wieszakiem na ubrania, który poprzedził głośny trzask drzwi, jaki nastąpił niespełna sekundę później. Cała nasza uwaga skupiła się ponownie na ojcu, który w milczeniu nałożył sobie kolejny kawałek sernika i nalał naparu. Wydawał się niewzruszony całą tą sceną, która miała przed chwilą miejsce, jakby podobne kłótnie składały się na jego monotonną codzienność. Patrzyliśmy na niego w osłupieniu, jednak mężczyzna skutecznie ignorował nasze zdziwione spojrzenia. Po chwili jednak cały jego spokój runął, kiedy w mieszkaniu znowu pojawiła się mama.
- Donald! A ty co niby teraz wyprawiasz?! Wracamy do siebie! – wydarła się.
- Nic już nawet kurwa nie można zjeść w spokoju w tym domu - warknął, rzucając z hukiem widelec na talerz. Alicii opadła szczęka na te słowa, ponieważ zawsze opanowany ojciec nigdy nie przeklinał w naszej obecności. Tym razem jednak z furią zasunął krzesło przy stole i wyszedł bez pożegnania, zamykając za sobą drzwi znacznie spokojniej niż zrobiła to wcześniej matka.
- Mogę teraz otworzyć prezenty? – zapytała nagle Caroline, wyrywając nasz wszystkich ze zdumienia.
- Pewnie, słońce – szepnął Mikey, wymieniając ze mną porozumiewawcze spojrzenia. Wyszło na to, że w ogóle nie znaliśmy własnych rodziców po tylu latach mieszkania z nimi. Na swój sposób, okazało się to stosunkowo przerażającym odkryciem.



***



         Spoglądałem beznamiętnie na panoramę miasta, która się przede mną rozciągała. Odnosiłem dołujące wrażenie, że w przeciągu ostatnich godzin przebywałem na naszym balkonie więcej czasu niż przez cały ostatni rok. Dzisiejszy wieczór był koszmarny w każdym tego słowa znaczeniu. Od początku wiedziałem, że tegoroczna wigilia zakończy się tragedią, lecz zupełnie nie przewidziałem skali tego wydarzenia.
         Gerard zaoferował, że pozmywa naczynia, a ja nie protestowałem. Każdy z nas potrzebował chwili wytchnienia na osobności, a Gerard zawsze sprzątał wtedy, kiedy musiał się nad czymś wyjątkowo głęboko zadumać. Dzisiejszy wieczór całkowicie zburzył obraz rodziny, który w jego przekonaniu funkcjonował i towarzyszył mu od najmłodszych lat. Nawet jeśli od dawna przeczuwał, że coś jest z nimi nie tak, to nigdy nie zostało mu to zaprezentowane w tak bezpośredni sposób. Czasami odnosiłem wrażenie, że wiedziałem o jego rodzicach więcej niż on sam. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jacy potrafią być okrutni, do czego są w stanie się uciec, aby zniszczyć człowieka, który jest niewygodny. Nigdy nie zwierzałem się czarnowłosemu z tego, jak bardzo mnie w życiu upokorzyli oraz ile musiałem znieść, aby nadal trwać przy jego boku i móc razem konstruować przyszłość. Wiele spraw zachowałem dla siebie, ponieważ nie było sensu o nich głośno wspominać.
- Przeziębisz się w końcu – usłyszałem spokojny, lecz zmęczony głos Gerarda. Mężczyzna zarzucił mi ciepły koc na ramiona, kucając tuż obok pod ścianą.
- Za co oni mnie tak nienawidzą? – zapytałem niewyraźnym szeptem. Doskonale znałem odpowiedź na to pytanie, ale i tak musiałem je powiedzieć na głos. Stanowiło one idealne podsumowanie tego dnia. Nie oczekiwałem jednak ze strony czarnowłosego żadnej odpowiedzi. Unikał jej zawsze jak ognia, choć ta i tak wisiała stale w powietrzu. Gdzieś zwyczajnie między nami zastygła.
         Way po prostu objął mnie ramieniem, przytulając mocno do swojej piersi. Przymknąłem powoli powieki, upajając się jego ciepłem oraz odnajdując ukojenie w bliskości jego ciała. Byłem wykończony psychicznie, a od ścian czaszki cały czas odbijały mi się natrętnym echem słowa matki Gerarda. Zawsze wiedziała, jak dobrać słowa, aby te męczyły mnie swoim jadem przez długi czas.
         Gdzieś tam poza świadomością jako człowiek percepcyjny, wyłapywałem szumy miasta, które powinno spać. Lecz tak nie było. Po ulicach nadal licznie jeździły auta, kierowcy na siebie trąbili, a pociągi ospale sunęły po torach. Nie wszystkim było dane usiąść do śnieżnobiałego stołu, zjeść ciepłe pożywienie. Samotni ludzie snuli się parkowymi alejkami, chowali się po ciemnych zakamarkach, chcąc swoją bezbarwnością uciec przed tak gloryfikowanymi oraz czystymi świętami. W gruncie rzeczy mogłem określić siebie jako bardzo szczęśliwego człowieka, mając możliwość spędzenia tego czasu we własnym, ciepłym mieszkaniu z mężczyzną swojego życia.
- Spójrz – mruknął po chwili Gerard, wyrywając mnie z zamyślenia. – Pierwszy śnieg – dodał szeptem. Uniosłem niespiesznie ociężałe powieki, dostrzegając spadające z nieba drobne białe płatki. – Dzisiaj jesteśmy razem czternaście lat, Frankie – powiedział ze spokojem. – Co takiego niby może nas zniszczyć? – zapytał czule, delikatnie się uśmiechając.
- Teraz już chyba nic – odpowiedziałem, spoglądając mu w oczy.
- No właśnie – potwierdził, łącząc nasze wargi w krótkim pocałunku. Jednak ta drobna czułość była dzisiaj dla mnie zupełnie niewystarczająca. Potrzebowałem cielesnego zapewnienia, że wszystko jest między nami jak dawniej. Cielesnego zapewnienia, że nikt już nas nie będzie chciał rozdzielić. Desperacko prosiłem Gerarda o okazanie tej miłości. Żebrałem o gwałtowne jej zaspokojenie.
         Naparłem mocno na usta czarnowłosego, łapiąc go oburącz za kark. Mężczyzna zdecydowanie mnie do siebie przyciągnął, również czując potrzebę zaspokojenia swoich własnych celów, o których nie miałem pojęcia. Jednak dzisiejszej nocy oboje potrzebowaliśmy odbudowania poczucia bezpieczeństwa oraz wzniecenia ognia pożądania, które mogłoby zmazać złe wspomnienia całego wieczora.
         Gerard wepchnął nas oboje na oślep do środka, wyrywając ze szponów lodowatego powietrza mroźnej, ciemnej nocy. Uderzyło w nas ciepło salonu, obejmując przytulnym światłem choinkowych lampek. Żarliwie wymienialiśmy pełne różnych emocji pocałunki, wręcz zdzierając z siebie na oślep wszystkie ubrania. Nie bawiliśmy się w zbędne subtelności, chcąc jak najszybciej pozbyć się frustracji, która nas toczyła, a także zaspokoić pragnienie okazania drugiej osobie bezgranicznej miłości, którą siebie wzajemnie darzyliśmy. Dlatego nie dbaliśmy o to, czy coś porwiemy lub zniszczymy w drodze do łóżka. Musieliśmy mieć siebie tu i teraz za wszelką cenę. Nic nie było nam w stanie tego udaremnić, bo zbyt długo nie posiadaliśmy siebie nawzajem w podobny sposób.
         Czarnowłosy pchnął mnie gwałtownie na kanapę, nakrywając natychmiast swoim nagim, rozgrzanym ciałem. Westchnąłem głośno, z przyjemnością przyjmując na siebie jego ciężar. Zagryzłem się mocno na ustach chłopaka, wbijając mu paznokcie w skórę pleców, wyginając własne ciało w łuk. Way sapał ciężko wprost do mojego ucha, rozpalając wszelkie zmysły do granic możliwości, jako że nie było dla mnie wspanialszego dźwięku od jego dyszenia, które symbolizowało zupełną dominację. Tego dzisiaj chciałem. Zacisnąłem palce na włosach Gerarda, mocno go do siebie przyciągając. Mężczyzna bardzo szybko we mnie wszedł, niemal spijając okrzyk rozkoszy, który opuścił moje usta. Pragnąłem, aby po prostu mnie tej nocy zerżnął, zupełnie ignorując fakt, że ściany przepuszczały nawet najmniejszy dźwięk. Chciałem, aby był brutalny, aby bestialsko zaspokoił swoje pożądanie, obdarowując mnie prezentem w postaci całkowitego spełnienia.
         Dziś mój mąż nie był delikatny. Dziś kochał mnie mocno i bez opamiętania. Kochał mnie tak, jakby nie miało być jutra, zmuszając nasze struny głosowe do ogromnego wysiłku. Wymienialiśmy się sporadycznymi pocałunkami, wdając z siebie niemal zwierzęce odgłosy kopulacji. Jęczałem bez zahamowania, wykrzykując głośno jego imię, które zdominowało wszystkie moje myśli tak, jak pragnienie bliskości jego ciała. Coraz smakowałem ust Gerarda, aby po sekundzie gwałtownie się od nich oderwać, by zaczerpnąć choć odrobiny świeżego powietrza. Mężczyzna błądził dłońmi po całym moim ciele, nie będąc w stanie utrzymać ich w jednym miejscu. W końcu złapał mnie mocno za nadgarstki i przygwoździł je nad moja głową do oparcia kanapy.
- Frankie – wysapał mi wprost do ucha, kiedy oboje znajdowaliśmy się już niemal na skraju wytrzymałości.
         Doszliśmy w tym samym czasie, stękając wystarczająco głośno, aby pobudzić wszystkich sąsiadów, którzy nie spodziewali się, że w naszej definicji, ta noc w ogóle nie dobiegła końca. Po sekundzie znów wróciłem do ust Gerarda, odnajdując wystarczająco siły, aby usiąść na nim okrakiem. Mężczyzna ułożył swoje dłonie na moich biodrach, boleśnie wbijając w nie swoje palce. Przejechał subtelnie wargami po linii mojej szczęki, po czym odchylił moją głowę do tyłu mocnym szarpnięciem za włosy. Język Waya błądził w okolicy moich obojczyków, a jego usta zasysały coraz skórę mojej szyi, doprowadzając mnie do istnego obłędu. Poruszyłem niecierpliwie biodrami, pragnąc więcej. Dlatego Gerard obrócił mnie na brzuch, uprzednio zrzucając pod siebie bez ostrzeżenia i wszedł brutalnie drugi raz tej nocy, składając mi na karku pocałunek, będący obietnicą jeszcze nie jednego orgazmu.



***



         - Moje kochane dzieci – przywitała nas mama Franka z szerokim uśmiechem już od samego progu. Jej nieśmiertelny sweter z reniferem symbolizował następny, świąteczny dzień, który tym razem zapowiadał się wspaniale od samego początku. – Wyglądacie na potwornie zmęczonych – powiedziała, spoglądając na nasze twarze.
- Wcale nie – zaśmiał się brunet, strącając moją dłoń ze swojego pośladka. Szybko poprawił golf na szyi, aby móc swobodnie przytulić mamę bez ryzyka odkrycia setki malinek, które na niej zostawiłem poprzedniej nocy.
- Wesołych świąt, mamo – powitałem kobietę z uśmiechem, zamykając ją w ciepłym, szczerym uścisku moich ramion.
- Gdzie jest Lisa? – od razu zapytał chłopak, wchodząc do salonu, gdzie natychmiast czekała na niego odpowiedź. Dziewczynka smacznie spała w objęciach swojego dziadka, który dostosował do niej własną potrzebę ucięcia sobie popołudniowej drzemki.
- Upiekli rano chyba z milion pierników – wytłumaczyła pani Iero, prowadząc nas do kuchni. – Zakochali się w sobie na zabój – zażartowała, wracając do krojenia owoców na kompot.
- W czymś może ci pomóc? – zapytał brunet, podchodząc instynktownie do piekarnika. Ja tradycyjnie wyłączyłem się z krzątania dokoła stołu, ponieważ nie było tutaj miejsca aż dla tylu świątecznych kucharzy. Usiadłem spokojnie na krześle w rogu i postanowiłem po prostu obserwować rodzinę Iero w akcji.
- Wyjmij ciasto, jak już tam polazłeś i sio mi stąd – zaśmiała się. – Nie potrzebuję ochotników na wyjadanie świątecznych potraw.
- No wiesz… od razu tak wyciągać pochopne wnioski… - obruszył się brunet, stawiając jabłecznik na blacie.
- Synku, błagam cię… - kobieta odparła z pobłażaniem. – Jakbym nie wiedziała, kogo przez tyle lat sobie wychowałam.
- Kotek, nie przeszkadzaj swojej mamie – powiedziałem przekornie, ściągając go do siebie za rękę. Frank usiadł mi powoli na kolanach, zarzucając odruchowo ręce na szyję.
- A ty jesteś po mojej stronie, czy wstąpiłeś do przeciwnej drużyny? – mruknął, składając słodki pocałunek na moich ustach.
- Oczywiście, że po twojej – zaśmiałem się, ścierając kciukiem kruszonkę z jego warg. – Chochliku ty – dodałem po chwili, poprawiając mu golf. Brunet zarumienił się, spuszczając od razu wzrok na nasze splecione palce.
- Prawie jakbym widziała was z liceum – westchnęła nagle mama Franka, obierając jabłko. – Nic się nie zmieniliście – pokręciła głową z rozczuleniem. – Mój syn tak samo nieudolnie chowa swoje malinki jak i dziesięć lat temu.
- Mamo! – oburzył się Frank, sprawiając, że niemal zakrztusiłem się własnym śmiechem.
- A ty tak samo jak kiedyś bezwstydnie je robisz, Gerardzie – zauważyła z przekąsem, przyprawiając mnie o zdrowe rumieńce zawstydzenia.
- Kiedy będzie Maggie? – chłopak bardzo szybko zmienił temat na znacznie wygodniejszy niż nasze życie seksualne dziesięć lat temu i współcześnie.
- Kto to wie… Raczej niedługo – zamyśliła się. – Pół godziny temu dzwoniła, że wkrótce wyjeżdżają z domu, ale wiesz, jak to jest z tą twoją siostrą. Jej wkrótce może potrwać nawet całą dobę.



***



         Dla Lisy podobne święta były prawdziwym szokiem, do którego nie mogła od razu przywyknąć. W naszym mieszkaniu była jedynie ze mną, Gerardem i psem, a dzisiaj nagle pojawiło się dla niej sześć nowych osób. Córki Maggie niemal od razu osaczyły ją z każdej strony i każda chciała się z nią bawić jako pierwsza. Lisa jednak nie była chyba w stanie pojąć, co się dokoła niej dzieje i uciekła prosto na kolana dziadka, który najwyraźniej stał się jej nowym ulubieńcem. Zachowywała się tak, jakby na tych właśnie kolanach zamierzała spędzić całe święta, a mój tata nie śmiał nawet protestować. To dziecko robiło z nim wszystko, co tylko chciało.
- Frank, musisz zobaczyć coś niesamowicie zabawnego – powiedziała nagle Maggie, przywołując mnie do siebie naglącym gestem dłoni.
- Co jest? – zapytałem, podchodząc do okna balkonowego. Na podwórku stał John z Gerardem i przyglądali się z dystansu największej choince w ogrodzie, którą mieli ściąć nam na święta. Rodzice specjalnie żadnej nie stroili, ponieważ zgodnie doszli do wniosku, że to główna radość dzieci, a nie wątpliwa rozrywka dla nich na stare lata.
- Nasi logistycy – wyrwało się jej z przekąsem, kiedy John zaczął pokazywać Gerardowi, w jaki sposób powinni się zabrać do wyrębu tego drzewa, a Way w skupieniu kiwał głową, słuchając wszystkiego, co mówił mąż mojej siostry.
- Mam nadzieję, że w końcu użyją tej siekiery do nowego roku – westchnąłem.
- Czy to tatuś? – zapytała nagle Lisa, zgrabnie mnie wymijając. Przykleiła się jak glonojad do szyby, obserwując Gerarda.
- Tak, to tatuś – zaśmiałem się, kucając tuż przy niej.
- Puk, puk – powiedziała, uderzając piąstką w drzwi balkonowe z pragnieniem zwrócenia na siebie uwagi. Czarnowłosy jednak był zbyt zaaferowany powierzoną misją, aby zwrócić uwagę na jej ciche stukanie. Lisa spojrzała na mnie ze smutną miną, jakby właśnie ta nieświadoma ignorancja pozbawiła ja jednego rodzica. Całe szczęście Maggie jako matka czterech dziewuch, niemal natychmiast zareagowała ze stuprocentową skutecznością.
- Faceci są głusi na nasze prośby, maleńka – zaśmiała się. – To trzeba mocniej – dodała, po czym uderzyła kilka razy otwartą dłonią w grubą szybę. Mężczyźni od razu odwrócili się w stronę niespodziewanego dźwięku. – Widzisz?
- Tak – odpowiedziała nieśmiało, machając od razu Gerardowi na powitanie. Way uśmiechnął się szeroko, odpowiadając obiema rękami. Lisa uszczęśliwiona takim obrotem spraw zawróciła w głąb pokoju, siadając na dywanie przy Milo. – Mięciutki – szepnęła, zatapiając paluszki w jego gęstym futrze. – Mięciutki – powtórzyła głośniej, zaznajamiając z tym faktem mojego tatę.
- Bardzo mięciutki – przyznał jej rację, kiwając ochoczo głową, co bardzo ją uszczęśliwiło, ponieważ miała w nim wiernego słuchacza.
- Ona jest zdecydowanie zbyt urocza – westchnęła Maggie z uśmiechem. – Jak Gerard sprawuje się w roli ojca? – zapytała nieoczekiwanie. W odpowiedzi wzruszyłem jedynie ramionami, spoglądając odruchowo w stronę mojego męża bawiącego się w lokalnego drwala amatora.
- Stara się – odpowiedziałem po chwili zastanowienia. – Naprawdę się stara. Bardzo się zmienił przez ostanie kilka miesięcy – przyznałem szczerze.
- Ale…?
- Ale… - powtórzyłem, dobitnie akcentując. – To nadal jest Gerard. Czasami nie wie, jak okazywać odpowiednie uczucia.
- Przynajmniej widać, że chce się zmienić – pokiwała głową z uznaniem.
- Co masz na myśli? – zapytałem, wyczuwając lekką kpinę w jej mimice oraz tonie głosu.
- W tym roku przyjechał na święta w bluzie, a nie garniturze i krawacie uniemożliwiającym normalne oddychanie.
- Ha. Ha. Ha – zironizowałem, krzyżują ramiona na klatce piersiowej. – Twój poziom żartu jest z każdym rokiem coraz lepszy.
- Oj nie obrażaj się – szturchnęła mnie łokciem. – Wszyscy widzimy, że normalnieje.


         Kiedy choinka w końcu stanęła w salonie, dziewczynki niemal natychmiast zaatakowały worki z ozdobami, przekrzykując się, której pomysł na jej wystrój jest lepszy. W końcu podzieliły drzewko między siebie na cztery części i zarządziły konkurs, której część będzie najpiękniejsza. Pokręciłem głową z niedowierzaniem, obserwując to wszystko z dystansu.
- Wy też tacy byliście – powiedziała nagle moja mama.
- W życiu – zaprzeczyła Maggie. – Nie przypominam sobie, żebym odstawiała z Frankiem takie cyrki.
- Bo byłaś starsza i zawsze stawiałaś na swoim, tłamsząc biednego braciszka – odparł ojciec ze spokojem, klepiąc mnie po ramieniu, na co tylko pozostało mi się niedowierzaniem zaśmiać. Zwłaszcza, że mina siostry okazała się bezcenna.
         Moją uwagę zwróciła jednak natychmiast Lisa, która wybrała sobie ulubioną bombkę, ale nie miała wystarczającej siły przebicia, żeby przecisnąć się między dziewczynkami do choinki. Westchnąłem ze smutkiem, widząc w niej dawnego siebie, który rzeczywiście zawsze stał z ulubiona ozdobą gdzieś w kącie i czekał, aż starsza siostra spełni się artystycznie i zrobi wszystko po swojemu. Podszedłem do niej szybko, otulając od razu ramieniem.
- Gdzie chcesz ją powiesić, słońce? – zapytałem.
- U góry – szepnęła, jakby to niewinne pragnienie miało ściągnąć na nią gniew całej rodziny. Ucałowałem mocno jej zaróżowiony policzek i wziąłem na barana. Kiedy podsadziłem brunetkę do wymarzonej gałązki, złapała ją mocno w obie dłonie i bardzo uważnie zawiesiła na niej swoją pierwszą, ważną, świąteczną bombkę.
         Za plecami usłyszałem dzwonek telefonu Gerarda, który natychmiast odwrócił moją uwagę od choinki. Mężczyzna ze skupieniem spojrzał na ekran, po czym zrobił coś, czego zazwyczaj nigdy nie robił – wyszedł z pomieszczenia, aby odebrać połączenie. Ściągnąłem brwi, zastanawiając się, kto taki się do niego dobijał w pierwszy dzień świat, że nie mógł tego załatwić normalnie przy nas wszystkich.
         Postawiłem ostrożnie Lise na podłodze, szukając wzrokiem Anastazji. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, dziewczynka szybko do mnie podbiegła, ciągnąc za sobą długi, puszysty łańcuch.
- Zaopiekujesz się Lisą? – zapytałem. – Jest za mała, żeby sama ubrać choinkę i potrzebuję kogoś odpowiedzialnego do tego zadania.
- Oczywiście, że pomogę – powiedziała całkiem poważnie, biorąc delikatnie za rączkę swoją nową przyjaciółkę. – Chodź, Lisa. Razem najładniej przystroimy nasze gałązki – oznajmiła z przekonaniem, co bardzo przypadło obu do gustu. Mogły stworzyć opozycyjną koalicję względem reszty skłóconych sióstr.
         Ja tymczasem poszedłem w ślad za Gerardem, chcąc się dowiedzieć, kto ma taki tupet, żeby zakłócać komuś święta. Mężczyzna chodził w tę i z powrotem po korytarzu komórką przy uchu.
- Myślę, że możemy się spotkać dopiero w nowym roku – odparł nagle do swojego rozmówcy. – Teraz jestem u rodziny Franka, więc raczej prędko nie pojawie się w firmie. – Oparłem się dyskretnie o futrynę drzwi, obserwując nerwowy chód Gerarda. – Frank nie musi o niczym wiedzieć – powiedział niespodziewanie, wzdychając z irytacją, a mi od razu szybciej zabiło serce. Nie lubiłem, kiedy Gerard miał prze mną jakiejkolwiek tajemnice, a to była jej jawna deklaracja. – Widywaliśmy się już tyle razy bez jego wiedzy, że ja osobiście nie widzę problemu – kontynuował, coraz bardziej zbijając mnie z tropu. Czarnowłosy uśmiechnął się niemrawo do słuchawki. – Wesołych świąt – powiedział. – Do zobaczenia w nowym roku.


         Przy stole jak zwykle panował istny harmider. Wszyscy się przekrzykiwali, a każda z dziewczynek miała ochotę na coś zupełnie innego do jedzenia niż jej siostra, więc trzeba było bardzo się skupić na prośbach, które postulowały. Ja sam wyjątkowo milczałem, mając w pamięci tajemniczą rozmowę Gerarda. Spoglądałem na niego od czasu do czasu ukradkiem, jednak nie zachowywał się specjalnie inaczej niż zazwyczaj. Bardzo skupiał się na karmieniu Lisy, umiejętnie ignorując cały ten otaczający nas gwar. Zacząłem dochodzić do nieprzyjemnego wniosku, że po ostatnich wydarzeniach byłem trochę zbyt podejrzliwy względem niego i nie powinienem ulegać żadnym głupim myślom. W końcu to był mój Gerard. Powiedziałby mi od razu, gdyby w jego życiu działo się coś ważnego. Dlatego postanowiłem na razie o nic nie pytać.


         - Jak w ogóle będziemy spali? – zapytał mnie czarnowłosy, spoglądając na łóżko z czasów licealnych, które nie wyglądało wcale na takie, które byłoby w stanie zmieścić gdzieś z boku dodatkową osobę.
- Ja śpię w środku – powiedziała Lisa z przekonaniem, raczkując powoli po kołdrze w kierunku swojego wymarzonego miejsca.
- Może nie będzie tak źle – westchnąłem markotnie, siadając na skraju materaca.
- Coś się stało? – zapytał nagle Gerard. – Jakoś dziwnie się dzisiaj zachowujesz.
- Nic się nie stało – odparłem ostrożnie, siląc się na słaby uśmiech. – Chyba zmęczył mnie po prostu cały ten dzisiejszy hałas – skłamałem gładko.
- Rzeczywiście – przyznał, wsuwając się pod kołdrę po lewej stronie łózka. – W tym roku święta są tutaj chyba znacznie głośniejsze niż w zeszłym – dodał niepewnie, przesuwając Lisę w bardziej do siebie, żebym znalazł chociaż skrawek wolnej pościeli. Ułożyłem się ostrożnie na wolnej przestrzeni, zmniejszając odległość między naszymi ciałami do niezbędnego minimum. Dziękowałem brunetce w duchu, że wybrała sobie swój środeczek, ponieważ nie byłbym w stanie ukryć przed Wayem wszystkich swoich wątpliwości, jeśli leżałby w łóżku tak blisko mnie jak zazwyczaj. Poza tym naprawdę czułem, że przesadzam, więc nie chciałem się z nikim dzielić tymi absurdalnymi spostrzeżeniami.
- Dobranoc – szepnąłem, gasząc światło. Czułem, że i tak prędko nie będzie mi dane zasnąć. W mojej głowie kłębiło się zbyt wiele różnych, dziwnych myśli, których istnienia się wstydziłem.



***



         Kiedy przebudziłem się w środku nocy, Lisa leżała na połowie łóżka Franka, a bruneta nigdzie nie było. Zegarek pokazywał równo trzecią, uświadamiając mi boleśnie, że cały dom jeszcze długo będzie pogrążony we śnie. Rozejrzałem się ospale po pomieszczeniu, opierając cały ciężar ciała na łokciu. Spojrzałem raz jeszcze na naszą córeczkę, która zupełnie rozkopała pościel, w której leżała. Odetchnąłem ciężko, okrywając małą kołdrą. Ten pokój był zdecydowanie zbyt zimny na spanie dla tak małego dziecka.
         Zsunąłem się dyskretnie z materaca, uważnie obserwując, czy przypadkiem nie zbudzę w żaden sposób Lisy. Jej sen był naprawdę płytki i byle szelest mógł ją wyrwać z krainy sennych marzeń. Dziewczynka jednak nadal leżała spokojnie, tuląc mocno do piersi swojego ulubionego misia.
         Wyszedłem niespiesznie na korytarz, od razu odnotowując na dole jakiś znajomy szmer oraz serie blasków telewizora. Naciągnąłem sobie rękawy bluzy na dłonie, przeczesując ospale rozczochrane włosy. Zeszedłem powoli do salonu, dostrzegając owiniętego kocem Franka, który siedział po turecku na kanapie. Brunet oglądał po raz tysięczny Miasteczko Halloween, chociaż nie była to właściwie ani trochę ładna bajka. Chłopak kochał wszystkie produkcje Tima Burtona, które mnie osobiście trochę przerażały i nigdy nie dostrzegałem w nich niczego fascynującego.
- Wieki nie widziałem tego filmu – powiedziałem, siadając tuż obok niego. Mężczyzna jednak jakoś specjalnie nie zareagował na moją obecność w salonie. Słuchał w skupieniu, jak koszmarne październikowe stwory śpiewają Making Christmas. Skrzywiłem się nieznacznie, czując się nieswojo wobec tego klimatu.
- Co to był za telefon po południu? – zapytał w końcu, wyjaśniając mi tym samym swój podły charakter, który się go trzymał od wczorajszego wieczora. Przewróciłem oczami, głęboko wzdychając.
- To nie było nic ważnego, nie przejmuj się – odparłem z uśmiechem, kładąc mu dłoń na udzie. Brunet jednak nic mi na to nie odpowiedział, ponownie przenosząc wzrok na ekran telewizora. Wiedziałem, że to wszystko skończy się właśnie w taki sposób. Ukrywanie prawdy przed Frankiem nigdy nie miało najmniejszego sensu. Są jednak sprawy, o których chłopak nie ma bladego pojęcia i nie lubiłem go w to mieszać. To były porachunki firmowo - rodzinne. Nie lubiłem poruszać podobnych kwestii akurat w święta. – Dzwonił mój ojciec – odparłem niechętnie.
- Czego chciał? – mruknął. – Zapytać jak nam mijają święta, które jak zwykle rozwalili? – dodał z goryczą.
- Oj Frank… - szepnąłem, obejmując go ramieniem.
- Przepraszam – odparł, przymykając powieki. – Nadal nie jestem w stanie jakoś przejść nad tym do porządku dziennego.
- Widzę właśnie – powiedziałem mało taktownie, ale szczerze. Chłopak wzruszył w odpowiedzi ramionami, łapiąc mnie za rękę. Zaczął powoli obracać obrączkę na moim palcu, śledząc jednocześnie fabułę filmu. Sally właśnie ubierała Jacka w strój Mikołaja, co wyglądało równie upiornie jak cała ta porąbana bajka.
- To czego chciał? – zapytał w końcu.
- Spotkać się po świętach w firmie i porozmawiać – odparłem bez przekonania.
- Mhm… - mruknął tajemniczo, opierając się plecami o moja klatkę piersiową. Przynajmniej wydawało mi się, że jest już trochę mniej zły niż wcześniej. Po gorzkich słowach mojej matki, nie miałem mu wcale za złe, że każdy podejrzany telefon traktował sceptycznie. Miałem jednak nadzieje, że jego wiara w stałość moich uczuć jest trochę większa. – O czym?
- Nie wiem – przyznałem bez owijania w bawełnę. – Ale prosił, żebyśmy w miarę możliwości pojawili się oboje razem z Lisą.
- Ciekawe – szepnął. – Ciekawe, co dla nas przyszykował.
         Po tych słowach oboje pogrążyliśmy się w ciszy, obserwując mało barwne obrazki na ekranie. Frank nadal bawił się powoli moim pierścionkiem, chyba nie będąc tego w pełni świadomym, podczas gdy ja zacząłem się zastanawiać nad tym, co kłębi się niekiedy w jego głowie. O czym tak właściwie nadal nie mam pojęcia.
         Iero nie byli specjalnie zamożną rodziną, doskonale wiedziałem o tym od samego początku. Brunet właściwie nie krył się z faktem, że czasami brak mu pieniędzy na najprostsze rzeczy. Nie odczuwał wstydu względem swojego statusu majątkowego, bo było to na swój sposób dla niego naturalne. W takich warunkach się wychował, taki był, takim go pokochałem. Jego skromność oraz dobroć serca była ujmująca. Moja matka z kolei odbierała każdy jego uprzejmy uśmiech jako bezczelność i wyniosłość. Często mówiła, że panoszy się po naszym domu, jakby był u siebie. Frank przestał mnie wówczas odwiedzać. Pomyślałem wtedy, że nie raz już słyszał takie słowa z jej ust. Niszczyła krok po kroku jego samoocenę, a on milczał, nie chcąc mnie w tym uświadamiać. Jednak ja o wszystkim wiedziałem. Wiedziałem, że cierpi, lecz nie mówi ani słowa, żeby nie sprawiać mi przykrości. Z czasem zacząłem głęboko rozmyślać nad tym, do jak wielu jego spotkań z moją matką dochodziło już za moimi plecami. Z czasem dowiedziałem się, że było ich całkiem sporo. Długich, męczących oraz ponurych spotkań, które bezustannie podkopywały fundament naszego małżeństwa. Ale Iero nigdy się nie skarżył. Zawsze z wszystkim dzielnie sobie radził w odosobnieniu oraz ciszy, gdzieś z dala od zasięgu mojego wzroku.
         Teraz trwaliśmy w tym dziwnym uścisku na kanapie, owinięci kocem i pozornie wolni. Spędzaliśmy swoje święta leniwie, nigdzie się nie spiesząc, nigdzie nie gnając, w ciepłych swetrach, rozciągniętych bluzach i przetartych spodniach. Dotarło do mnie, że właśnie do takiego życia przez cały ten czas dążyłem. Nie pasowałem do białych ścian oraz posadzek wysadzanych włoskim marmurem. Pasowałem do spokojnego, małego domku, który był czymś pięknym w swojej uroczej, rodzinnej ciasnocie oświetlonej choinkowymi lampkami. Tutaj nikt nie bał się mówić tego, co myśli, o czym marzy i co naprawdę czuje. Taką rodzinę pragnąłem stworzyć.
         Frank w końcu usnął, układając swoją głowę na mojej klatce piersiowej. Zostawił mnie sam na sam z produkcją Burtona, nadal mocno trzymając za rękę. Nie zamierzałem go budzić, dając chłopakowi odespać wszystkie te godziny spędzone na przygnębiającym analizowaniu naszych małżeńskich problemów. Czułem, że teraz w końcu był spokojny i mógł sobie pozwolić na odrobinę snu.
Frank był moim największym szczęściem od chwili, w której go lepiej poznałem. Z przerażeniem wyobrażałem sobie scenariusz życia, który nie uwzględniał go na mojej drodze. Życia, które byłoby sztywne i smutne, zamknięte w ścisłych ramach, których nie miałbym odwagi przekroczyć. Brunet podarował mi możliwość stworzenia normalniej, ciepłej rodziny. Zaufał mi, powierzając nie tylko własne ciało, ale także i duszę. Nigdy nie mogłem dostać od nikogo lepszego prezentu na święta.



***



- Musimy trochę przyspieszyć, kochanie – powiedziałem, idąc w kierunku windy tak szybko, jak tylko mogłem. Lisa była strasznie marudna i niewyspana, więc wcale nie ułatwiała nam obojgu tej wycieczki.
- Bolą mnie nóżki – poskarżyła się płaczliwym głosem. Zakląłem pod nosem, szybko biorąc ją na ręce. Tylko mi do szczęścia jeszcze brakowało ryczącego dzieciaka.
         Ten dzień był klapą od samego rana. Zaspałem na spotkanie w studiu, gdzie powitały mnie nieprzychylne spojrzenia, nagrywanie było długie, żmudne i męczące, Lisa chodziła niewyspana, ponieważ Gerard idąc do biura, niechcący wybudził ją ze snu. Na dodatek zostało nam teraz dosłownie pięć minut, żeby wyrobić się na spotkanie z panem Wayem na najwyższym piętrze biurowca.
         Wbiegłem szybko do windy, tuląc do siebie brunetkę. Odetchnąłem głęboko, zerkając na panel z guzikami, ale zauważyłem, że dwudziestka piątka świeciła się już na zielono. Zerknąłem za siebie, spotykając się spojrzeniami z Gregiem – nowym ulubieńcem mamy Gerarda ze zdjęcia. Skinąłem mu grzecznie głową, na co odpowiedział spuszczeniem wzroku na teczkę. Uśmiechnąłem się pod nosem, kręcą głową z niedowierzeniem. Frajer.
- Idziemy do tatusia? – zajęczała nagle Lisa, opierając bezwładnie policzek na moim ramieniu.
- Tak, skarbie – powiedziałem, bujając ją lekko na ręce.
- Spać – zaczęła marudzić, wplatając palce w moje włosy.
- Jeszcze chwileczka – szepnąłem, masując jej plecy wolną dłonią.
         Pokonywanie każdego następnego piętra było dla mnie czystą udręką. Czułem na sobie oceniający wzrok Grega, który uważnie badał wzrokiem każdy milimetr mojego ciała. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że w swojej koszuli w kratę, spodniach z dziurami, nieładem na głowie i masą tatuaży nie wyglądałem jak ktoś z firmowego środowiska. Już prędzej mogłem uchodzić tutaj za ogrodnika, który przyjechał z dostawą kwiatową. Dałbym sobie uciąć głowę za to, że mężczyzna za mną właśnie czuł się lepiej w swoim garniturze, upajając się poczuciem wyższości, które zapewniał mu wzrost oraz wybujała samoocena fundamentowana przez sztywną postawę ciała.
         Na siedemnastym piętrze do windy wsiadła asystentka Gerarda, która sporo czasu spędzała w naszym domu, dopracowując różne projekty i latając za moim mężem z niepodpisanymi dokumentami. Niesamowicie ulżyło mi, kiedy zobaczyłem jej uśmiechniętą twarz.
- Cześć, Frankie – ucałowała mnie w policzek. – Lecisz do Gerarda, jak mniemam?
- Cześć, tak – westchnąłem. – Dobrze mniemasz.
- To jest ten wasz sekretny brzdąc? – zapytała z zafascynowaniem, spoglądając na śpiącą Lisę.
- Tak – zaśmiałem się, poprawiając mała w ramionach. – Ale chyba właśnie odleciała.
- Jaka urocza kruszynka – powiedziała Carmen, odsuwając ostrożnie palcem dziewczynce włosy z buzi. – Wygląda mi wtedy na to, że będziecie mieli małe spotkanie rodzinne?
- Niestety – skrzywiłem się z niesmakiem. Na samą myśl o patrzeniu dzisiaj na ojca Gerarda, flaki same przewracały mi się w brzuchu.
- Biorąc pod uwagę to, jak one zazwyczaj się kończą, to trzymam mocno kciuki – poklepała mnie ze współczuciem po ramieniu.
- Z czym lecisz do Gee? – zmieniłem szybko temat, póki zostało nam trochę czasu.
- Prezes poprosił o żółtą teczkę z dokumentami, które będą mu dzisiaj koniecznie potrzebne – odparła nieśmiało.
- Nie możesz mi powiedzieć co to za dokumenty, prawda? – domyśliłem się. Kobieta zaprzeczyła powoli ruchem głowy. – Nie przejmuj się – pocieszyłem ją. – I tak średnio obchodzi mnie życie tej firmy.
         Kiedy wysiadaliśmy na ostatnim piętrze, czułem, jak Greg niczym cień, w spokoju za nami podąża. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, a Carmen również skutecznie go zignorowała, ponieważ zdradziła mi w sekrecie, że nie lubi tego napuszonego gnoja.
         Gerard czekał na nas w holu, rozmawiając z sekretarką. Stukał nerwowo palcami w blat jej stanowiska, tłumacząc jakąś raczej mało istotną sprawę. Kiedy w końcu katem oka mnie zauważył, podszedł powoli z szerokim uśmiechem i powitał mocnym pocałunkiem.
- Dobrze dziś wyglądasz – szepnął, mając na uwadze śpiącą Lise, którą delikatnie pogłaskał po głowie.
- Wśród tych wszystkich graniaków czuję się jak kierowca taksówki – zażartowałem, przeczesując wolną ręką jego włosy. Gerard ledwo stłumił głośny śmiech, zgarniając po drodze moją dłoń, której już nie puścił.
- Przesadzasz – powiedział. – Sam z chęcią zdjąłbym to uciskające szyję gówno – dodał z rozbrajającą szczerością. Musiał być już dzisiaj bardzo zmęczony i zdenerwowany spotkaniem z ojcem.
- Gerard? – nagle wtrącił się Greg, przypominając nam, że jesteśmy w firmie i dokoła kręcą się pojedynczy ludzie.
- Słucham? – zapytał czarnowłosy, który był równie zbity z tropu co ja. Objął mnie mocno w pasie, aby nie tracić fizycznego kontaktu i spojrzał na młodego mężczyznę.
- Masz czas, żeby spojrzeć na mój projekt? – zapytał nieśmiało, lecz z zauważalną kokieterią.
- Teraz nie – Way odpowiedział mu bez ogródek. – Zostaw mi go na biurku, wyślę ci wieczorem maila z opinią.
- Hmmm… Sądziłem, że ogarniemy to wspólnie jakoś na spokojnie przy kawie – wtrącił z uśmiechem, zaskarbiając sobie u mnie wysoko uniesione brwi.
- Przykro mi – odparł Gerard. – Jeśli zależy ci na konsultacji z drugim człowiekiem, to założę się, że Carmen będzie miała wolą chwilę popołudniu. Możesz śmiało z nią omówić każdą istotną kwestię – pocieszył go, klepiąc mocno po ramieniu. – Wybacz nam teraz – skinął mu uprzejmie głową. – Idziemy? – zapytał mnie szeptem.
- Chyba tak… - westchnąłem, przygotowując się na to, co nas czekało za drzwiami biura prezesa. Chociaż ojciec Gerarda już od dawna bezpośrednio nie zarządzał firmą, nadal miał w niej swój gabinet, w którym niekiedy przesiadywał, czytając ważniejsze dokumenty i biernie nadzorując działania swojego dziecka.
         Carmen poszła przodem, dzierżąc w dłoniach tajemniczą żółta teczkę, do której miał dostęp tylko pan Way. Kiedy zapytałem Gerarda, czy wie, co w niej jest, ten tylko bezradnie zaprzeczył, kręcąc głową.
Wchodząc do gabinetu, przeszedł mnie bardzo nieprzyjemny dreszcz. Czułem, jakbym na nowo przeżywał dawny koszmar. Ponieważ już kiedyś tutaj byłem. Usiadłem w jednym z tych drogich, skórzanych foteli jak na szpilkach, unikając spojrzenia swoich przyszłych teściów. To było tuż po tym, jak Gerard wyjechał na studia. Niemal jakby podążając za scenariuszem tanich, brazylijskich telenoweli, została mi podarowana biała koperta z ogromną ilością pieniędzy w środku. Żadna kwota nie była dla nich przeszkodą za cenę ponownej wolności swojego pierworodnego syna. Odrzuciłem ofertę, licząc się z tego późniejszymi konsekwencjami.
         Dzisiaj znowu się tutaj pojawiałem.
- Zapraszam - przywitał nas swobodnie, wskazując kanapę na przeciwko siebie. Wzrok mężczyzny od razu spoczął na Lisie i mógłbym przysiąc, że choć na sekundę jego usta wygięły się w przyjaznym uśmiechu. Mogło to być jednak mylne wrażenie.
Na stoliku stało ciasto i filiżanki z kawą. Usiedliśmy powoli w ciszy, dyskretnie na siebie spoglądając. Gerard powoli zazębił ze sobą nasze palce, dodając mi otuchy. Carmen ułożyła przed prezesem żółta teczkę, o którą wcześniej prosił, przedłużając okres nieprzyjemnego napięcia.
- Na wstępie chciałem was przeprosić za tę nieszczęsną wigilię - powiedział. - Nie dość, że byliśmy gośćmi w waszym domu, to jeszcze tamten wieczór miał swój tragiczny finał - chrząknął. - Jak się domyślacie, Donna nadal jest śmiertelnie obrażona, więc przyszedłem tutaj sam.
- O co chodzi, tato? - zapytał w końcu Gerard.
- Przyszedł chyba ten moment, w którym muszę się usunąć całkiem na bok, synu – powiedział zupełnie poważnie, wyciągając na wierzch plik różnych kartek. Zaczął podpisywać odruchowo jedną po drugiej. – Postanowiłem zostawić tobie tę firmę w pełnym tego słowa znaczeniu.
- Po co w takim razie ja tutaj jestem? – zebrałem się na odwagę, aby zabrać jakikolwiek głos. Nie ukrywałem zdumienia jego gestem w kierunku Gerarda. Sam chłopak był w szoku do tego stopnia, że jedynie przyglądał się swojemu ojcu bez słowa. Firma była już ostatnią rzeczą, którą mogła go szantażować matka. Way poświecił całe swoje życie, przygotowując się do jej prowadzenia. Perspektywy na zatrudnienie w tej samej branży, na tym samym stanowisku tylko gdzie indziej były w rzeczywistości bardzo marne. – Nie biorę czynnego udziału w życiu waszego rodzinnego interesu. Kazaliście mi się od tego odwrócić.
- I nadal tę prośbę naturalnie utrzymuję – potwierdził pan Way, kiwając spokojnie głową. Dopiero do mnie dotarło, że ten mężczyzna naprawdę ma już swoje lata. – Jesteś tu, ponieważ trwasz wiernie u boku mojego syna tak wiele lat… Masz wpływ na jego decyzję i razem jakoś idziecie przez to życie – mruknął pod nosem, przekazując dokumenty Gerardowi. W końcu spojrzał mi prosto w oczy, splatając swoje dłonie na brzuchu. – Chciałbym cię przeprosić za wszystkie szkody, które wyrządziliśmy tobie i twojej rodzinie, a sam wiesz, że było ich wiele. Nie mówię od razu, że mamy siebie nawzajem bezgranicznie kochać i puścić całą przeszłość w niepamięć… - zaznaczył z rozbrajająca szczerością.
- To byłoby niemożliwe – powiedziałem bez ogródek, sadzając obok siebie na kanapie rozbudzoną Lisę, która patrzyła na swojego dziadka nieufnie. Chyba jeszcze nawet do końca nie miała pojęcia, gdzie tak właściwie się znajduje.
- Wiem – potwierdził. – Nie ukrywam, że żałuję, że sprawy od samego początku potoczyły się podobnym torem – dodał. – Mimo wszystko właśnie przechodzę na prawdziwą emeryturę. Z tego, co widzę, mój syn dorobił się ślicznej córeczki, raz jeszcze zostałem dziadkiem – oznajmił, uśmiechając się subtelnie do brunetki, która zebrała się na odwagę i do niego pomachała. – Kwestię rodzicielstwa obejmujecie już wspólnie i wiem, że to ty, Frank, pełnisz w tym związku mimo wszystko rolę decyzyjną.
- O co dokładnie chodzi? – zapytał Gerard, przysłuchując się z dystansu tej wymianie zdań.
- Jeśli pozwolicie, chciałbym widywać się z wnuczką tak często, jak to będzie tylko możliwe – odpowiedział całkiem poważnie, rozdzielając swoją uwagę między naszą dwójkę.
- O tej sprawie rzeczywiście musi zadecydować Frank – rzekł poważnie Gerard. – Wybacz, tato – wzruszył ramionami.
- Rozumiem – pokiwał głową, czekając cierpliwie w fotelu, aż czarnowłosy przeczyta uważnie wszystkie papiery i podpisze każdy z osobna. W tym czasie musiałem chyba podjąć decyzję w samotności. Nie była ona ciężka. W końcu Lisa i tak była jego wnuczką. Każda para rąk do pomocy przy jej wychowaniu oraz rozwoju miała znaczenie. Niepokoiła mnie tylko pani Way ze swoimi humorami. Za nic w świecie nie powierzyłbym jej opieki nad swoim dzieckiem.
- Co to za pan? – zapytała nagle dziewczynka, szepcząc mi do ucha. Zrobiła jednak na tyle niedyskretnie, że ojciec Gerarda szczerze się uśmiechnął.
- To jest twój dziadek, myszko – wytłumaczyłem jej spokojnie, ale brunetka pokręciła głową w zaprzeczeniu, jakbym nie miał pojęcia, o czym właściwie mówię.
- Ale ja już przecież mam dziadziusia – powiedziała z przekonaniem, zerkając na nieznajomego.
- Każde dziecko na tym świecie ma dwóch dziadziusiów – uśmiechnąłem się do niej radośnie, na co otworzyła szerzej ze zdumienia swoje oczy. – Chcesz go poznać? – zapytałem, na co niepewnie pokiwała głową. – To możesz podejść do dziadka – zachęciłem, stawiając ją na podłodze.
- Dziękuję – odparł ciepło mężczyzna, wyciągając w jej stronę ręce. – To naprawdę wiele dla mnie znaczy.
- Nie mam nic przeciwko tym spotkaniom tak długo, póki będą się one odbywały w naszym domu – powiedziałem jednak, od razu wyznaczając ścisłe granice tej relacji.
- Frankie… - mruknął niepewnie Gerard, jakby moje słowa bezpośrednio obrażały jego ojca.
- Bardzo mi przykro, ale nie pozwolę twojej matce zajmować się naszym dzieckiem, kochanie. Na pewno nie po tym, co ostatnio nam wszystkim pokazała.
- Nie ma problemu – wtrącił nagle nieoczekiwanie ojciec Gerarda, podrzucając Lisę na swoich kolanach. – Taki układ zupełnie mi nie przeszkadza – stwierdził z przekonaniem, zadziwiając swoją bezkompromisowością zarówno mnie jak i Gerarda.
         Spojrzałem dyskretnie na swojego męża, który to spojrzenie odwzajemnił. Osunęliśmy się w niedowierzaniu na wygodne oparcie kanapy i zaczęliśmy się przyglądać mojemu teściowi, który bez skrępowania zaczął rozmawiać z Lisą jak z kimś na swoim poziomie. Dziewczynce bardzo się to spodobało, ponieważ lubiła być czasami traktowana jak dorosła.
         Dotarło do mnie, że nasza nieszczęsna wigilia sprzed tygodnia była wyznacznikiem pewnych zmian. Wiele spraw osiągnęło na niej swój punkt kulminacyjny oraz zmieniło nasze życie na wielu polach wręcz nie do poznania. Ojciec Gerarda chciał nadrobić strony czas. Wiedział, że był słabym dziadkiem dla Caroline i teraz usiłował to jakoś sobie wynagrodzić, a rodzinie zrekompensować swój brak czułości.
         Ten rok wyznaczył pewien nowy tor w naszym życiu. Zyskaliśmy kolejnego członka rodziny, przeorganizowaliśmy swoje plany na przyszłość oraz karierę zawodową. Jednoznacznie opowiedzieliśmy się, do której z rodzin bardziej pasujemy i, z którą chcemy spędzać przyszłe święta. Staliśmy się zdecydowani oraz nieugięci i odważni. Nauczyliśmy się żyć według własnych zasad, uniezależnić się i kształtować samodzielnie własne otoczenie. Nauczyliśmy się inaczej spoglądać w przyszłość.


        
                                                                                              
        

                                                                              

***

Wesołych świąt! Może trochę spóźnione (jak co roku hehe), ale na pewno szczere. W 2016 tak samo jak i w 2015 i każdym poprzednim, postanowiłam napisać świątecznego shota xD Jest to kontynuacja zeszłorocznego Nothing, które było super kolorowe, urocze i sama je kochałam. Dlatego na przestrzeni ostatniego tygodnia powstało Something, którego napisanie chyba nie było już takim wspaniałym pomysłem, jak to tak teraz czytam xDDDD Ale powstało! Mam nadzieję, że przypadło Wam do gustu na znośnym poziomie i choć trochę umiliło czas między rozpakowywaniem prezentów i zajadaniem się przy stole.


W tym roku już raczej mnie tutaj nie będzie na blogu, dlatego przedwcześnie pożyczę Wam wszystkiego najlepszego w 2017, sukcesów w nauce, sukcesów zawodowych, miłosnych, żywieniowych i jakich tylko sobie tam pragniecie. Oby 2017 był lepszy niż 2016, żebyście weszli w niego z radością oraz motywacją do zmiany swojego życia na lepsze! No i naturalnie, żebyście mnie nie zostawiali XD Jestem już taka stara, a nadal prowadzę tego bloga, że aż już głupio chyba |D

2 komentarze:

  1. Darsa!!!! <3 Nie wiem, co właściwie napisać. Cieszę się, że nadal masz chęć i siły pisać. Ja mam już 20 lat a nadal śledzę wszystko, co publikujesz, what is my life XDDD. Wesołych Świąt :**.

    OdpowiedzUsuń
  2. O kurczaki, jestem w milosci, mocno. To jest takie piękne, I can't aaaa

    OdpowiedzUsuń