poniedziałek, 2 stycznia 2017

Take Care of My Soul

17



                Od czterech godzin siedzieliśmy ze Stevenem w aucie i obserwowaliśmy bar, w którym przesiadywał Carl. W ostatnich dniach parokrotnie mieliśmy okazje zobaczyć mężczyznę na własne oczy, lecz postanowiliśmy nie wykonywać gwałtownych ruchów. Za podstawę naszych działań w pierwszym tygodniu uznaliśmy zdjęcia oraz fragmentaryczne śledzenie trasy, którą codziennie pokonywał. Ślad zawsze urywał się mniej więcej w tym samym miejscu, ale musieliśmy być niesamowicie ostrożni. Jeśli ponownie stracilibyśmy go z oczu, to już moglibyśmy go nigdy nie odnaleźć, a wiele miesięcy ciężkiej pracy poszłoby na marne.
- Masz już jakieś zdjęcia z wnętrza? – zapytał Steven.
- Nadal ich nie dostałem – odpowiedziałem. – Ale ciągle odświeżam pocztę, może niedługo coś do niej wpadnie.
         Ostatnio coraz mniej ze sobą rozmawialiśmy. Wymiana zdań polegała bardziej na zdawkowych informacjach na jakiś temat. Czuliśmy ogromną presję z góry, ponieważ Marco dzwonił kilka razy dziennie, aby dowiedzieć dosłownie o każdym najmniejszym szczególe naszego dnia. Jego żądza krwi względem Carla była nie do opisania. Już teraz współczułem mężczyźnie, choć nawet nie mieliśmy go w swoich rękach. Perez nawet nie chciał już wyciągać z niego jakichkolwiek informacji, słuchać przeprosin czy wytłumaczeń. On pragnął jęków bólu i błagania o litość, której nigdy nie otrzyma.
         Ciszę w aucie przerwał dźwięk telefonu Stevena. Kiedy brunet spojrzał na wyświetlacz, westchnął ciężko, więc nie potrzebowałem nawet wyjaśnień względem tego, kto się do niego dobijał. W powietrzu wręcz zawisło imię naszego szefa.
- Słucham? – odebrał niespiesznie, usiłując nie brzmieć na zbyt zdenerwowanego czy zmęczonego tymi ciągłymi telefonami.
- Musisz wrócić jak najszybciej do Nowego Jorku – powiedział Perez, ożywiając nas oboje. Siedziałem tuż obok, więc treść całej rozmowy nie była dla mnie żadną tajemnicą. – Jesteś tutaj teraz bardzo potrzebny.
- Nawet jeśli wyjadę w tej chwili, to i tak będę dopiero wieczorem. To jest jednak sześć godzin drogi.
- Wiem, dlatego dzwonię już teraz, bo musisz być tutaj przed siedemnastą – powiedział gorączkowo jak nie on. Steven posłał mi zdumione spojrzenie, które natychmiast odwzajemniłem.
- Co się tak nagle wydarzyło? – zapytał, nadal utrzymując ze mną kontakt wzrokowy.
- Zobaczysz na miejscu – usłyszeliśmy tylko zdawkową informację, po której Marco się rozłączył. Na chwilę w samochodzie na powrót zrobiło się cicho, ponieważ nie byliśmy w stanie ułożyć tej plątaniny myśli w jedną, sensowną całość.
- Jak myślisz, o co może chodzić? – zapytałem w końcu.
- Nie mam pojęcia – odparł zdezorientowany, odpalając silnik. – Jednak jeśli mam być na siedemnastą w Nowym Jorku, to muszę cię szybko odstawić do domu.



~*~


         Przyleciałem do Nowego Jorku, odbierając to dobrze znane mi lotnisko jako całkiem obce. Czułem się tutaj niepewnie, choć o wiele bezpieczniej niż w Edmonton. Mijający mnie ludzie wyglądali na mniej napastliwych, choć widok takiego tłumu w obliczu ostatnich miesięcy przepełnionych samotnością wywoływał we mnie zaczątki społecznej fobii.
         Powietrze było tutaj znacznie cieplejsze oraz ciężkie. Podobało mi się. Wprowadzało przyjemny kontrast w stosunku do miasta, które za sobą zostawiłem. W oddali ujrzałem także znajomą twarz. Chociaż ucieszył mnie widok Stevena, nie umiałem uzewnętrznić tej emocji, dlatego mogło to wyglądać, jakbym podszedł to tej sytuacji całkiem obojętnie.
- Wyglądasz gorzej niż gówno – zażartował od razu, przyjmując beztroską postawę, choć w jego oczach widziałem, że Marco zapewne kazał mu obchodzić się ze mną jak z jajkiem. Dlatego minąłem go w milczeniu, posyłając posępne spojrzenie i po prostu wsiadłem do auta, nie chcąc nam już bardziej utrudniać pierwszego kontaktu po tak długim czasie. – Nie masz żadnych swoich rzeczy? – zdziwił się, uruchamiając auto.
- Nie – odpowiedziałem. – Wszystko wyrzuciłem.
- Okej, to jedziemy – mruknął szybko, zapewne nie chcąc jakkolwiek komentować mojego dziwnego zachowania.
         Ruszyliśmy w dalszą drogę w milczeniu. Steven nigdy nie był rozmowną osobą, ale tym razem domyśliłem się, że chce mi dać chwilę na wyciszenie i odezwie się, kiedy nadejdzie odpowiedni moment.
         Tymczasem wyglądałem spokojnie przez okno, chłonąc widoki miasta mojego dzieciństwa. Przypominałem sobie każdy wieżowiec, którego obraz odbijał się w moich oczach i każdy billboard, który je podrażniał. Tęskniłem za godzinami spędzonymi w korkach oraz dźwiękami miejskiej komunikacji.
         Tęskniłem za hałasem życia.
         Mimo włączonej klimatyzacji, mi nadal było gorąco. Wieczór okazał się dużo cieplejszy niż oczekiwałem i byłem przyzwyczajony. W Edmonton raczej nie zdarzało się, aby temperatura przekraczała dwadzieścia stopni. Zdjąłem niespiesznie bluzę, kładąc ją sobie na kolanach i odetchnąłem głęboko, kiedy poczułem chłodnawe powietrze na swojej skórze.
- Wrzuć ją do tyłu – powiedział Steven, wskazując głową tylne siedzenie. Poszedłem za jego radą i odwróciłem się na fotelu, żeby zostawić tam swoje rzeczy.
         Przełknąłem powoli ślinę, dostrzegając ubrania Franka rozrzucone po podłodze. Nie spodziewałem się, że zetknięcie, choćby pośrednio, z jego obecnością nastąpi tak szybko. Dlatego prędko wróciłem do swojej poprzedniej pozycji na siedzeniu i wbiłem zaszklone spojrzenie w dynamiczny ruch uliczny. Zamrugałem parokrotnie powiekami, aby pozbyć się z oczu całej wilgoci, która w nich zalegała. Wypuściłem dyskretnie zalegające w płucach powietrze, przygryzając lekko dolną wargę.
         Nie mogłem sobie aktualnie nawet wyobrazić stanięcia twarzą w twarz z Iero. Ciekawiło mnie, czy nadal tak samo wygląda, czy nic w jego zachowaniu się nie uległo drastycznemu przetworzeniu, czy nadal był taki skromny i niewinny jak dawniej. Zastanawiałem się, jak będzie wyglądało nasze spotkanie – czy się ze mną przywita, czy może minie mnie bez słowa, wzgardzając moim istnieniem. Taka sytuacja była dla mnie nie do pojęcia, ponieważ przez pół roku tyle rzeczy jest w stanie zmienić się w drugim człowieku oraz całym jego otoczeniu…
          W gruncie rzeczy czułem się tak samo jak wtedy, kiedy wyszedłem z zakładu. Teraz byłem tylko trochę mniej zagubiony, lecz tak samo wewnętrznie strzaskany i rozbity emocjonalnie. Ucierpiały moje więzi z bliskimi, jak i ja sam ucierpiałem, tracąc już bezpowrotnie pewne cechy swojej osobowości. Czułem, że muszę zbudować ją na nowo. Chciałem stać się zupełnie nowym człowiekiem, który będzie zasługiwał na szacunek drugiej osoby, który będzie miał w życiu cele oraz ideały. Nie chciałem być znów bezpłciowy i nijaki. Pragnąłem posiąść jakieś cenne wartości, aby moje życie nie opierało się już na śmierci czy zabijaniu.
         Planowałem stworzyć całkiem nowego Gerarda Waya.



~*~


         Snułem się między sklepowymi alejkami, pragnąc jakkolwiek zabić swój czas. Bez Stevena nie mogłem ruszyć dalej ze śledztwem, a analizowanie jego wyników także mijało się z celem, skoro nie mogliśmy ich wspólnie skonsultować. Mój telefon milczał, a niepewność oraz ciekawość doprowadzały do szału. W takiej sytuacji nie mogłem wysiedzieć w miejscu. Postanowiłem opatulić się bluzą z kapturem, założyć maseczkę i okulary przeciwsłoneczne, a następnie wyruszyć na poszukiwanie składników niezbędnych do stworzenia obiadu idealnego.
         Kiedy tak przemierzałem sklepowe alejki, zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę z całych sił chcę doprowadzić do schwytania Carla. Waga tego zadania była bezsprzecznie ogromna oraz istotna. Mimo wszystko już jakiś czas temu zacząłem się zastanawiać, co tak właściwie się ze mną stanie, kiedy cała ta akcja dobiegnie końca. Złapanie Carla stało się głównym motorem napędowym pracy zarówno mojej i Stevena jak i właściwie całej firmy. Angażowaliśmy wszystkie swoje siły w schwytanie trucizny, która nas zżerała od środka. Co jednak nastąpi, kiedy trucizna zostanie usunięta? Jakie staną przed nami perspektywy, skoro teraz nie dostrzegamy nawet tej pojedynczej?
         Wśród moich wewnętrznych rozterek stał jeszcze dodatkowo Gerard, z którym od pół roku nie miałem żadnego kontaktu poza telefonem z przeprosinami. Nie wiedziałem, gdzie jest, co robi i czy nadal żyje, a on najwyraźniej miał zupełnie w dupie to, że umierałem tu z niepokoju o jego marną egzystencję. Wyczekiwałem w napięciu dnia, kiedy będzie mi dane znowu go zobaczyć. Choć na chwile obecną wyobrażenie sobie sytuacji, w której siedzimy naprzeciwko siebie i normalnie rozmawiamy, było poza możliwościami mojej imaginacji, to bardzo chciałem tego doświadczyć.
         Zacisnąłem mocniej powieki, usiłując skierować swoje myśli na jakieś inne tory. Na razie nie było potrzeby polegać na wytworach własnych pragnień, ponieważ znajdowałem się w Norfolk – kawał drogi od Nowego Jorku i nie wiadomo jeszcze jak ogromny od samego Gerarda.



~*~


         Wszyscy troje siedzieliśmy w ciszy. Czułem, jak Marco wymienia ze Stevenem porozumiewawcze spojrzenia gdzieś poza mną. W tych spojrzeniach zapadały względem mnie pewne decyzje, na które nie miałem wpływu. Byłem taktowany jak dziecko, które trafiło do dyrektorki i teraz muszą zostać podjęte pewne kroki w celu uziemienia go.
         Wniosek nasuwał się właściwie sam. Musiałem wyglądać na zewnątrz tak, jak czułem się w środku – martwy.
- Kiedy będziesz mógł wrócić do pracy, Gerard? – padło nagle pytanie, które położyło kres wielominutowej ciszy. Kaszlnąłem w zamkniętą dłoń, chcąc pozbyć się chrypy z gardła i nawiązałem z Perezem kontakt wzrokowy.
- Właściwie już teraz, jeśli coś dla mnie macie – odparłem, czując, że właśnie użyłem tylu słów, ile od dawna nie opuściło mojego gardła. Marco zaczął niepewnie stukać palcami o blat swojego hebanowego biurka, znowu spoglądając ukradkiem na Stevena. Po paru mrugnięciach i zarzuceniu oczami w moją stronę, to właśnie on zabrał głos.
- Pracuję z Frankiem nadal nad sprawą Carla – zaczął ostrożnie, jakby doskonale wiedział, że to jedno słowo klucz wyjątkowo poruszy moje serce. Tak mogło rzeczywiście być, ponieważ brunet zdawał sobie sprawę z wielu rzeczy, które nie zostały nigdy ujęte wprost. – Wszystko prawie dobiega końca, bo mamy go już praktycznie w garści. Siedzimy teraz akurat aż w Norfolk. Parę razy widzieliśmy, jak wchodzi i wychodzi z tamtejszego baru, w którym całymi dniami przesiaduje. Właściwie została do rozwiązania sama kwestia poznania wnętrza tego budynku i wymyślenia sposobu na dyskretne zgarnięcie go tutaj, do Nowego Jorku.
- Do tego nie potrzeba chyba aż trzech osób, prawda? – zasugerowałem beznamiętnie.
- Prawda – przyznał Marco. – Jednak Steven jest mi potrzebny tutaj na miejscu – powiedział zdecydowanie. -  Ponieważ wymagają tego inne okoliczności – dodał już mniej pewnie, co całkowicie zburzyło otoczkę prawdziwości, w którą pragnął ubrać słowa.
- A coś na miejscu? – zapytałem. – Nie ma niczego takiego, żebym nie musiał wyjeżdżać?
- Dlaczego nie to? To bardzo ważna sprawa – odparł poruszony, jakbym rezygnował z oferty na pracę życia.
- Zanim wyjechałem, można powiedzieć, że poważnie pokłóciłem się z Frankiem – częściowo skłamałem.
- No to macie szansę na dogadanie się – wtrącił Steven. – Myślę, że chłopakowi przyda się towarzystwo, bo siedzi tam teraz całkiem sam i nie może ruszyć, póki nie wrócę, a na to też się nie zapowiada – dodał. – Mam tutaj sporo rzeczy do załatwienia.
- Jeśli będzie chciał się dogadać…
- To załatwione – skwitował Perez. Kiedy będziesz czuł się na siłach, możesz ruszać w drogę.



~*~


         W łyżwiarstwie ważna jest precyzja.
         Wrodzona gracja do płynięcia po lodzie.
         Idealna łyżwiarka musi się urodzić z pasją.
Musi słyszeć muzykę.
I chłonąć ją całym ciałem.
Dyg.
I skok.
Oklaski widowni.
Idealnie wykończona figura.
Najmniejszy błąd czy kontuzja mogące położyć kres całej karierze.
Mój mały wieczór niezależnego mężczyzny był bardzo samotny. Czasu spędzonego na kanapie w salonie przy łyżwiarstwie figurowym kobiet raczej nie można uznać za osiągnięcie szczytu szczęścia.
Mimo całej tej samotności w pustym domu, mogłem sobie pozwolić na odrobinę wzruszenia, wspominając przeszłość. Nie moją własną, ale tę opowiedzianą. Historię mojej mamy, która kiedyś w liceum uprawiała ten sport. Oddała całą swoją młodość łyżwiarstwu figurowemu. Choć dziadek był przeciwny tej pasji, to babcia bardzo wspierała ją w jej rozwijaniu. Największym sukcesem, jaki udało się jej osiągnąć, to wygranie paru zawodów na szczeblu stanowym i dotarcie do eliminacji krajowych. W dalszej karierze przeszkodziła jej miłość oraz ciąża, która dała początek lawinie życiowych niepowodzeń.
Teraz zdarza mi się niekiedy trafić na moment, w którym widzę, jak mama ogląda stare kasety lub aktualne zawody czy mistrzostwa świata. Zastanawiam się, jakie emocje tłumi w sobie, kiedy patrzy, jak ktoś inny spełnia jej marzenia na ekranie. Wiele razy nasuwało mi się wówczas pytanie, czy w głębi serca żałuje swoich wyborów, które przywiodły ją do miejsca, w którym się obecnie znajduje – niema, siedząca na kanapie, rozpaczliwie szukająca jakichkolwiek perspektyw.
Miała coś wspólnego z Isabelle. Kiedy przyszedłem do domu Gerarda, aby upewnić się, że jego zniknięcie to nie jest kiepski żart, zastałem tam Izzy. Dziewczyna też nie miała o niczym pojęcia, bo Way po prostu spakował swoje rzeczy w torbę i wyszedł bez słowa. Dopiero dowiedziała się od Marco, że już go nie zobaczy przez następne pół roku lub może i więcej. Jednak blondynka siedziała na kanapie, kiedy wszedłem do mieszkania. Przykryta kocem, jadła z miski suchy ryż i oglądała stare kasety, które pokazywały małą Isabelle jeżdżącą na łyżwach po zamarzniętym jeziorze.
- Byłam śliczna, prawda? – zapytała mnie wtedy, jak bez słowa podszedłem bliżej i usiadłem obok.
- Nadal jesteś śliczna – odpowiedziałem, uśmiechając się ze smutkiem.
- To nie to samo – szepnęła ze wzorkiem wbitym w ekran. – Wtedy byłam śliczna w niewinny sposób. Teraz sam wiesz, jak jest.
- Wiem – potwierdziłem.
         Tamten wieczór spędziliśmy wspólnie na oglądaniu małych pudełeczek przepełnionych wspomnieniami.



~*~


         Kiedy zajechałem na podjazd domku, w którym zatrzymał się Frank ze Stevenem, wezbrała we mnie panika. Bałem się, że Iero nie był teraz tą samą osobą, co kiedyś, ponieważ ja sam bardzo się zmieniłem. Może postrzeganie drugiej osoby przez pryzmat własnych doświadczeń jest absurdalne, ale ostatnio przepełniały mnie właśnie same takie absurdalne myśli oraz spostrzeżenia. Najbardziej jednak chyba przerażała mnie opcja, w której chłopak będzie mnie nienawidził do stopnia, który wykluczy nasze wspólne przebywanie w jednym pomieszczeniu. To także było możliwe. Zanim wyjechałem, stworzyłem w jego oczach mylne wyobrażenie o sobie jako tym, który chce skrzywdzić bliskie mu osoby. Permanentnie bruneta raniłem i zawodziłem, wykluczając możliwość zachowania o mnie w pamięci pozytywnych wspomnień.
         Złapałem w końcu torbę z rzeczami od Stevena, po czym wysiadłem z samochodu. Nie mogłem zalegać całej nocy w aucie, oczekując cudu. Z salonu biła poświata telewizora, co oznaczało, że Frank nadal nie poszedł spać. Tuż przed drzwiami zawahałem się jeszcze na moment, ponieważ doszedłem do wniosku, że powinienem chyba zapukać. Jednak to nie było w stylu starego Gerarda i nowy również nie przewidywał aż tak drastycznych zmian charakteru.
         Wszedłem, a właściwie wślizgnąłem się po kryjomu, w ciemny, zaciszny korytarz, chcąc narobić jak najmniej hałasu. Postawiłem powoli swoją torbę na podłodze i ściągnąłem buty, odwlekając jak najbardziej moment wejścia do salonu. Wychyliłem się subtelnie zza rogu, ale moim oczom ukazał jedynie tył kanapy i fragment programu sportowego z powtórką mistrzostw świata w łyżwiarstwie figurowym. Westchnąłem cicho, robiąc parę wolnych kroków na przód, aż w końcu ukazał mi się zarys sylwetki śpiącego chłopaka. Uśmiechnąłem się pod nosem, czując ulgę. To oznaczało, że mam jeszcze trochę czasu, aby przygotować się psychicznie do tej rozmowy.
         Kiedy jechałem autem do Norfolk, w mojej głowie pragnąłem sformułować pytania, które zadam już na miejscu brunetowi. Zastanawiałem się, czy powiem je na głos, czy on w ogóle mi jakkolwiek odpowie. Teraz, kiedy leżał spokojnie pogrążony we śnie, nie miałem tego zmartwienia. Mogłem po prostu usiąść na stoliku przy kanapie i przez chwilę na niego popatrzeć.
         Fizycznie nic a nic się nie zmienił. Nadal był tym niskim dzieciakiem, którego widziałem pół roku temu przed restauracją. Miał na sobie teraz za dużą bluzę z kapturem i dziurawe na kolanach spodnie, co na pewno nie dodawało mu lat, a wręcz przeciwnie – dodatkowo ich ujmowało. Trochę zbyt długie włosy opadały kosmykami na twarz bruneta, uwypuklając tę dziecinność, której nie stracił ani grama. Dlatego tak miło mi się na niego patrzyło. Wiedziałem, że przynajmniej niektóre dotyczące go rzeczy nadal były stałe oraz niezmienne.  
         Przesunąłem delikatnie palcem po policzku Iero, aby upewnić się, że naprawdę tu jest. Może brzmiało to banalnie, lecz ostatnio tyle razy śniło mi się jego nagłe zniknięcie, że już niczego nie mogłem być w stu procentach pewny. Tymczasem stawiłem czoła sennemu marzeniu, przekonując się o jego rzeczywistości.
         Wsunąłem delikatnie ręce pod ciało chłopaka i stwierdziłem, że naprawdę waży tyle, na ile wygląda – czyli prawie nic. Przechyliłem go lekko do swojej klatki piersiowej, dziwiąc się, jak bardzo był podatny na wszelkie wstrząsy, ponieważ nawet nie podjął lunatycznej próby poruszenia jakąkolwiek kończyną. Ruszyłem powoli przed siebie, wymijając kanapę. Nie chciałem, aby leżał w salonie, bo sytuacja skomplikowałaby się tylko bardziej, jeśli pojawiłbym się znikąd i w dodatku zajął sypialnię. Sam czułbym się jeszcze bardziej niekomfortowo niż teraz.
         Dopiero kiedy nakryłem chłopaka kocem i zamknąłem za sobą drzwi, poczułem, jak bardzo jestem zmęczony psychicznie oraz fizycznie powrotem do pozornej normalności. Ludzie dokoła mnie wymagali wcześniejszej postawy wobec życia, tego samego zachowania oraz gotowości do pracy, mimo że czuli, że nie jest ze mną najlepiej. Sprostanie podobnym oczekiwaniom zapowiadało się o wiele cięższe, niż początkowo sądziłem. W głębi serca liczyłem raczej na więcej wyrozumiałości, ale musiałem to zaakceptować. Z ich strony mój powrót także wprowadzał zamęt, nie umieli się obsadzić w nowych rolach. Wszyscy okazaliśmy się w różnym stopniu zagubieni.
         Wszedłem powoli do kuchni, czując, jak burczy mi w brzuchu. Właściwie nie było to dla mnie szokującym zjawiskiem; przeciż nie jadłem prawie od dwóch dni. Apetyt jednak wrócił, a głód zaatakował nieoczekiwanie, zupełnie jakby poczuł, że już może domagać się o jego zaspokojenie, skoro nic bardziej pierwszorzędnego nie zajmowało dłużej moich myśli.
         Otworzyłem ostrożnie lodówkę, jakby każdy niekontrolowany ruch mógł zbudzić Franka. Nie chciałem z nim teraz rozmawiać. Jutro i tak wydawało się za mało odległe. Zlustrowałem zatem wnętrze mojej dzisiejszej stołówki, miło siebie zaskakując, ponieważ była całkiem pełna. Kiedy wyjeżdżałem gdziekolwiek ze Stevenem, prawie zawsze jechaliśmy na konserwach lub zupkach chińskich, albo zupełnie głodowaliśmy, bo żadnemu nie chciało się ruszyć tyłka do sklepu. Dlatego teraz ucieszyłem się, że mogę zasmakować takich rozkoszy jak kanapka z szynką i serem.
         Do stołu usiadłem, myśląc o Carlu.
A więc to koniec.
Któryś z najbliższych wieczorów zakończy wielomiesięczną, ciężką pracę nas wszystkich. Tym, co mnie zastanowiło, była zupełnie normalna sprawa, która zrodziła całkiem naturalne pytanie – „Co dalej?”. Nie mogłem sobie wyobrazić w firmie zastoju. To zupełnie nie pasowało do tego miejsca, w którym zawsze coś się działo. Teraz właściwie balem się doprowadzić sprawę Carla do końca, ponieważ nasza przyszłość stawała pod ogromnym znakiem zapytania.
         Bałem się powiedzieć na glos, że nastąpi regres.



~*~


         Kiedy otworzyłem rano oczy, pierwszym co pomyślałem, było to, że zupełnie nie pamiętałem wczorajszej drogi do sypialni. Nie wiedziałam, jak się tutaj znalazłem, a niczego specjalnego wieczorem nie piłem, aby tak łatwo zapomnieć. Uznałem jednak, że to nie jest ważne podług mojego zupełnego wyspania się pierwszy raz od bardzo dawna. W końcu nikt mnie budził o świcie, a cały materac miałem tylko dla siebie.
         Podniosłem powoli ciało z łóżka i poszedłem do kuchni, gdzie zastał mnie zlew z górą niepomytych naczyń z całego tygodnia. Odwlekanie tego w nieskończoność nie było najlepszym pomysłem, ale ani ja, ani Steven, nie byliśmy wzorowymi panami domu. Musiałem się jednak za to w końcu zabrać, ponieważ doskonale wiedziałem, że nie mam nawet na czym zejść śniadania i w czym wypić kawy, a porządek też sam się nie zrobi.
         Włączyłem radio, które przywitało mnie radosnymi piosenkami country idealnymi w letni poranek na zmywanie naczyń. Człowiekowi dosłownie aż zachciewało się ponownie żyć i szorować tygodniowe talerze z zaschniętymi resztkami jedzenia. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy najlepszym rozwiązaniem nie byłoby zaopatrzenie się w jakąś szpachelkę, jednak machnąłem na to wszystko ręką.
         Martwił mnie i zastanawiał jednocześnie brak telefonu od Stevena. Nie chciałem myśleć o tym, że mogłoby stać się coś złego. Poza tym wątpię, że nikt by mnie nie powiadomił, jeśli w Nowym Jorku zacząłby się światowej skali Armagedon. To milczenie na swój sposób było jednak niepokojące. Nie rozumiałem trzymania w tajemnicy spraw, które zapewne i tak dotyczyły nas wszystkich, a prędzej czy później do mnie dotrą. Sam dzwonić nie chciałem, obawiając się, że w czymś przeszkodzę. Błędne koło zdawało się uparcie dążyć przed siebie.
         Często czułem się w wielu sprawach pomijany. Marco traktował mnie ozięble oraz z góry, udając czasami, że w ogóle nie ma mnie w danym pomieszczeniu. Wszystko to trwało od tamtego incydentu z pobiciem, którego nie wspominam najlepiej. Perez wiedział, że popełnił błąd, fałszywie mnie osądził, ulegając emocjom. Przeproszenie mnie było poniżej jego godności, a brak tych przeprosin także zdawał się kłócić z jego moralnością. W wyniku tego emocjonalnego konfliktu tragicznego, powstało takie oto combo – niby siedziałem w firmie i dla niego pracowałem, ale z drugiej strony równie dobrze w obliczu tej całej ignorancji mógłbym w ogóle nie istnieć.
         Wszystkie te pesymistyczne myśli pochłonęły mnie do tego stopnia, że nawet nie zauważyłem momentu, w którym odłożyłem ostatni talerz na kuchenny blat. Dopiero kiedy sięgnąłem ręką do pustego zlewu, musiałem się otrząsnąć z letargu i zamknąć kran. Spojrzałem na górę naczyń, przeklinając w duchu te małą suszarkę, która nie była raczej przygotowana na dwóch brudasów roku i nie mogła przyjąć trzech czwartych wyczyszczonego przeze mnie szkła.
Westchnąłem z irytacji, ściągając z impetem pierwszy stos talerzy z blatu. Kiedy jednak odwróciłem się w złości za siebie, aby rozłożyć je na stole, moje oczy przywitał zupełnie inny widok, którego w życiu nie spodziewałem się zastać.
Gerard stał po drugiej stronie drewnianego blatu i opierał się niedbale o ścianę, jakby mieszkał tu od zawsze.
Jakby ostatnie pół roku było jedynie fikcją.
Jego biała, pomięta koszulka z krótkim rękawem bardzo mocno kontrastowała z nieładem czarnych włosów na głowie. Twarz Waya pokazywała ogromne zmęczenie, a postura ciała wygłodzenie. Tylko tlący się między jego palcami papieros był nadal taki sam jak kiedyś. Wyglądał jak chodząca śmierć, a jednak moje serce zaczęło bić na tyle szybko, aby zagłuszyć wszelkie odgłosy dochodzące z mojego otoczenia. Gdzieś w tle już nie grało dla mnie radio, a ptaki za oknem od dawna były martwe. Cała percepcja w mgnieniu oka zaważyła się do tu i teraz, jakby cały świat nagle przestał istnieć. Patrzyłem na chłopaka w szoku oraz dezorientacji, nie będąc w stanie zebrać do kupy ani jednej myśli, która bardzo chciała zaistnieć gdzieś w odmętach moich splątanych okrzyków zagubienia.
Nawet jeśli ten opis wydawał się długi, cały ten proces obserwacji trwał zaledwie kilka sekund i został przerwany głośnym hukiem sterty talerzy roztrzaskujących się o podłogę.
Usta Gerarda wygięły się w nieprzyjemnym grymasie, a głowa lekko uciekła w bok, jakby miało to choć trochę osłabić nieprzyjemny dźwięk, który zadzwonił nam w uszach. Mimo całego tego zamieszania, ja sam nie poruszyłem się nawet o milimetr i nadal nie spuszczałem spojrzenia z czarnowłosego chłopaka. Kiedy on sam nawiązał ze mną kontakt wzrokowy, nie było w nim nic z tej pewności siebie, którą spodziewałem się tam zastać. Zbiło mnie to z tropu do tego stopnia, że natychmiast wbiłem spojrzenie w podłogę.
- Przepraszam – szepnąłem nieoczekiwanie, zaskakując samego siebie, ponieważ moje usta działały szybciej, niż mózg wysyłał do nich informacje. Natychmiast kucnąłem i zacząłem zbierać większe odłamki szkła, które co chwila mi się wymykały z drżących rąk.
- Też się cieszę, że w końcu ciebie widzę, Frank – odparł tak nieprzyjemnie zachrypniętym głosem, jakby już dawno żadne słowa nie opuściły jego gardła. Natychmiast postarał się to odchrząknąć, aż w końcu podszedł na tyle blisko, że mogłem z łatwością poczuć silny zapach jego fajek.
         W milczeniu uklęknął przy mnie i zaczął zbierać resztki talerzy, wyrozumiale udając, że nie widzi, jaki jestem roztrzęsiony. Tymczasem ja sam nadal nie byłem w stanie pojąc tego, jakim cudem przebywaliśmy właśnie w jednym pomieszczeniu. W jednym mieście nawet. To wszystko było nie do pojęcia tym bardziej w nerwach, które mi towarzyszyły.
         Zerknąłem szybko w bok na Waya, który w skupieniu zbierał szkło z podłogi, trzymając papierosa między wargami.
O czym teraz myślał?
Co tutaj robił?
Kim właściwie był?
Wstałem powoli z klęczek, wrzucając całe szkło do kosza na śmieci, przemycając jeden większy kawałek w dłoni. Zacisnąłem na nim mocno swoje palce, patrząc wciąż na Gerarda. Chciałem, aby to nie był sen. Nie miałem pojęcia, co mu powiedzieć, o co zapytać, jak się zachować. Po prostu tak desperacko pragnąłem, żeby tylko gdzieś tu był i już więcej nigdzie nie odchodził, że aż nie umiałem tego w żaden sposób zakomunikować. Czułem, jak szkło rozcina mi skórę, a ciepła krew zaczyna ściekać w dół po palcach. Dopiero wtedy część napięcia ze mnie zeszła, uświadamiając mi, że to naprawdę rzeczywistość. Uśmiechnąłem się pod nosem, póki nie okazał się na tyle dojmujący, że wypuściłem szkło z dłoni. Kawałek talerza upadł z powrotem na podłogę, brudząc kafelki moją własną krwią.
Gerard podniósł się do pionu, podnosząc po drodze ten ubrudzony odłamek. Niczego nie skomentował, choć jego wzrok przez chwile zawisł na mojej twarzy. Odwróciłem się szybko do zlewu, od razu puszczając z kranu zimną wodę, która obmyła mi ranę. Kątem oka zaobserwowałem, że Way oparł się barkiem o drzwi lodówki, uporczywie wpatrując się w moją zakrwawioną dłoń. Westchnął cicho, sięgając do koszyczka w szafce ponad nią. Wyjął z niego bandaż i podsunął mi bez słowa, cofając się od razu na swoje miejsce. Musiał bezbłędnie wyczytać z mojego zachowania, że raczej nie życzę sobie jego bliskości, ponieważ nawet do końca nie docierał do mnie fakt, że znajdujemy się w jednym domu.
- Dziękuję – szepnąłem tylko niewyraźnie w popłochu. Kiedy przewiązałem sobie niedbale opatrunek między palcami, chciałem opuścić pomieszczenie. Jednak jak na złość jedyne przejście między kuchnią, a resztą domu znajdowało się tam, gdzie lodówka. A o lodówkę opierał się Gerard, zajmując wystarczająco przestrzeni, aby uczynić bezdotykowe przejście obok niego niemożliwym.
         Chłopak chyba zauważył moje zakłopotanie, ponieważ oparł się plecami o białą chłodziarkę, zwalniając trochę więcej miejsca. Natychmiast wykorzystałem podarowaną mi przez niego okazję i czym prędzej wybiegłem z kuchni, starając się ujarzmić wyskakujące z piersi serce.


                                 


~.~




Yay, nareszcie. Nawet nie wiecie, jak bardzo się cieszę, że w końcu się spotkali, bo wizja tego zetknięcia męczyła mnie natrętnymi obrazami już od bardzo dawna. Teraz to już z górki c:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz