18
Przyglądałem się śpiącemu Gerardowi
z bezpiecznego dystansu, opierając ramieniem o futrynę. Pomimo wszelkich
starań, mój oddech wcale nie był miarowy. Jedynie skrzyżowane na klatce
piersiowej ramiona zdawały się trzymać jakoś serce na uwięzi. Ledwo hamowałem
potrzebę sprawdzania co chwilę, czy ta sytuacja ma naprawdę miejsce w świecie rzeczywistym.
Badałem rysy twarzy chłopaka z zapartym tchem.
Pół roku.
Pół roku.
Właśnie tyle czasu go nie widziałem.
Zmiany, które w nim zaszły, były na
swój sposób drastyczne. Wydawał mi się obecnie taki kruchy i podatny na urazy.
Zupełnie nie w ten sposób go zapamiętałem. Tamten Gerard emanował pewnością
siebie, bezczelnością oraz tajemniczą, brutalną siłą. Każde spojrzenie Waya
rzucało wyzwanie. Każdy gest przesycała amoralność. Teraz jego twarz była o
wiele bledsza niż kiedyś, a pod oczami zarysowywały się niezdrowe sińce jako
efekt chronicznego zmęczenia. Nawet samo spojrzenie straciło swój przekorny
blask, jakby wszystkie emocje postanowiły skryć się gdzieś głęboko w sercu i
już nie wychodzić.
Zacząłem się zastanawiać, co tak
naprawdę przydarzyło mu się w tej Kanadzie. Wyglądał po prostu okropnie.
Wychudzony jak strach na wróble, bez życia, zobojętniały, lękliwy. Snuł się powoli
dokoła, obejmując mieszkanie dzikim spojrzeniem, które przeszło w wyblakłą
obojętność, kiedy w końcu usiadł w fotelu z dala ode mnie. Przez cały dzień
zachowywaliśmy właściwie bezpieczny dystans, nie zamieniając ze sobą nawet
najmniejszego słowa. Nie wiedziałem, co niby miałbym mu powiedzieć, o co
zapytać, aby nie było niezręcznie. Jeśli miałbym być szczery, to tak właściwie
nigdy ze sobą normalnie nie rozmawialiśmy. Nasza relacja od była czymś
absurdalnym o nieskrystalizowanych podstawach. Wyglądała tak od samego początku.
Obcy sobie ludzie.
Spojrzałem na bandaż owinięty dokoła
mojej dłoni. Stanowił on potwierdzenie, że obecność Waya nie była jedynie
kolejnym dziwnym snem, wytworem mojej wybujałej wyobraźni. Gdyby jednak okazało
się inaczej, chciałem trwać w tej ułudzie. Zbyt długo czekałem na przyjazd
chłopaka, żeby dać mu teraz w prosty sposób odejść.
Zamknąłem w końcu drzwi sypialni,
zostawiając Gerarda sam na sam z jego sennymi marzeniami. Miałem nadzieję, że
nie będzie go dręczył żaden koszmar. Wyglądał na człowieka, który potrzebuje
wielu godzin odpoczynku dla nadrobienia tych wszystkich wcześniej utraconych.
Poza tym musiałem w końcu zadzwonić do Stevena. Chciałem zażądać wyjaśnień,
ponieważ w obecnej sytuacji w pełni na nie zasługiwałem.
Wyszedłem
na werandę na tyłach domu, zderzając się z ciepłym, dusznym powietrzem letniej
nocy. Właśnie w takim miejscu chciałbym kiedyś spędzić wakacje. Z dala od
miejskiego zgiełku, otoczony przyrodą, odcięty od pracy. Póki co i tak nie było
możliwe. W moim życiu stale coś się działo, a ponure myśli nie dawały mi
spokoju nawet na sekundę.
Wybrałem
w końcu numer Stevena, opierając się łokciami o balustradę. Mężczyzna odebrał
dopiero po kilku sygnałach, zapewne zastanawiając się, czy w ogóle odebrać ode
mnie to połączenie. Mężczyzna zawsze miał telefon przy tyłku jak każdy z nas.
Niemożliwa była sytuacja, w której ktoś dzwoni, a druga strona milczy.
-
Tak? – zaczął niepewnie.
- Co
się z nim dzieje? – zapytałem bez ogródek. Nie obchodziło mnie teraz, w jakim
celu Gerard został tutaj przysłany, co mamy wspólnie robić, ani jak razem
poprowadzić to zadanie. Martwiłem się bardziej o stan zdrowia Waya, tę
tragiczną bladość jego twarzy oraz wychudzenie ciała.
– Sam
nie wiem. Już taki był, kiedy odebrałem go z lotniska – powiedział wymijająco,
ale raczej nie kłamał. Najwyżej planował przemilczeć pewne fakty.
–
Dlaczego przyjechał zamiast ciebie? – mruknąłem niechętnie, aby nie wyjść na
kogoś, kto szczerze się cieszył z takiego obrotu sprawy. Mimo wszystko w kilku
aspektach taka nieoczekiwana zmiana nie wpływała korzystnie na sprawę Carla.
– Brzmisz,
jakbyś był rozczarowany – zaśmiał się dwuznacznie, co tylko mnie zirytowało. Ta
aluzja wcale nie była jego pierwszą. Steven wiedział o moich sporadycznych
kontaktach z Gerardem. Przynajmniej o pierwszym incydencie na plaży. Nie uważałem
jednak, aby to go do czegokolwiek upoważniało.
–
Wolałbym, żebyś mnie po prostu, po ludzku, kurwa, uprzedził – powiedziałem ze
złością. - Jesteśmy w trakcie czegoś ważnego, a ty mnie przyprawiasz prawie o
zawał serca z wyłaniającym się z nicości Gerardem. To jest zwyczajnie chamskie
i chyba trochę nie w porządku, nie sądzisz? – wyrzuciłem mu na jednym wdechu,
wbijając malutką szpileczkę w postaci zarzutu o brak profesjonalizmu. Mężczyzna
nic mi na to nie odpowiedział. Właściwie to zamilkł na dłuższą chwilę.
Słyszałem jego oddech po drugiej stronie słuchawki, dlatego dałem mu czas na
przemyślenie tego, co chciał mi przekazać. Jeśli planował wziąć mocno do siebie
te słowa, to nie widziałem przeszkód. To było to, co myślałem i chciałem
powiedzieć na głos.
–
Pomóż mu Frank – poprosił jednak z rozbrajającą troską.
–
Niby jak mam tego dokonać? – zapytałem z niedowierzaniem. Nie prowadziłem
środka terapeutycznego. Nawet nie wiedziałem, co stanowiło przyczynę obecnego
wyglądu oraz zachowania Gerarda. Podobne prośby zawsze było łatwo kierować do
kogoś innego na odległość.
–
Masz na niego większy wpływ niż ci się zdaje – przekonywał.
–
Steven… - westchnąłem ze zmęczeniem. Naprawdę nie czułem się na siłach i w
jakiejkolwiek kompetencji na pomaganie drugiemu człowiekowi. Sam sobie nie
potrafiłem pomóc. Prośba bruneta była totalnie bezsensowna.
- Wiem,
co między wami było Frank – powiedział całkiem poważnie. Skrzywiłem się
nieznacznie na te słowa, czując, że zaraz zacznie wyciągać wszystkie brudy, o
których wiedział, na wierzch. Wszystko, byleby jakkolwiek mnie przekonać do
swojej racji i zmusić do wypełnienia prośby. - Wiem, że Gerard także nie jest
ci obojętny. Tak samo jemu zależy na tobie równie mocno, jeśli nie bardziej,
skoro to właśnie przez ciebie wyjechał do Kanady, a teraz…
- Chwila,
chwila – przerwałem mu ostro. Potrzebowałem sekundy na zebranie wszystkich
myśli i przetrawienie dziwnego komunikatu, który trafił do mojego prawego ucha.
- Jak to przeze mnie? – zapytałem niemal opresyjnie. Przez moment poczułem się
jak osoba, która nieświadomie wyrządza innym ludziom krzywdę i dowiaduje się
tego całkiem przypadkowo.
– Bo
się w tobie zakochał, Frank – powiedział bez ogródek, wprawiając mnie w
osłupienie. Nagle poczułem, jakby cały świat zawalił mi się pod nogami. Te
słowa do mnie nie docierały. Jak to… zakochał? Steven nie mógł wiedzieć takich
rzeczy. Gadał podobne głupoty tylko po to, żeby wywołać we mnie poczucie winy;
żeby to nie on musiał stawiać Waya na nogi. W życiu nie słyszałem większego
absurdu. - Gerard nie zna takich uczuć dobrze, dlatego właśnie uciekł z Nowego
Jorku. To go przerosło – dodał po chwili spokojnym głosem, jakby wyczuł na
odległość, jaki wpływ miała na mnie ta informacja. Pokręciłem sam sobie głową w
zaprzeczeniu. Po prostu nie.
– Nie
siedzisz w jego głowie. Skąd niby możesz być tego taki pewien? – zapytałem
drżącym głosem, opierając się całym ciałem o balustradę, ponieważ miałem
wrażenie, że zaraz runę na te deski w podeście i już z nich nie wstanę. To było
jak dla mnie zdecydowanie zbyt wiele informacji na raz.
– Znam
Gerarda jak własną kieszeń – zapewnił Steven. – Postępuje od lat dokładnie w
ten sam sposób. Ucieka przed samym sobą, szukając w życiu czegoś, co ma na
wyciągnięcie ręki – mówił spokojnie, ale nadal perswazyjnie. – Do tego nie
trzeba jakiś psychologiczno-psychiatrycznych umiejętności, Frank. Wystarczy, że
teraz przy nim będziesz i wesprzesz głupim słowem. W tej Kanadzie stało się coś
bardzo strasznego, co niesamowicie go zmieniło. Nie sądzę, że powinien w
najbliższym czasie zostawać sam.
~*~
Śniło
mi się, że siedziałem związany w rogu znajomego pokoju. Właściwie to nie był
sen, a mgliste wspomnienie czegoś nieprzyjemnego, o czym z całych sił starałem
się zapomnieć.
Widziałem Zayna.
Stał przy oknie w świetle
księżyca i zapinał pasek swoich spodni. Patrzył przy tym na mnie z wyższością
oraz bliżej nieokreślonym uśmiechem, błąkającym się między jednym kącikiem ust
a drugim.
Czułem strach.
Lęk sparaliżował cale moje
ciało, kiedy Zayn podszedł do mnie, na sekundę kucając przy moich związanych
jego krawatem nadgarstkach. Załapał mnie za podbródek, zmuszając do spojrzenia
w jego beznamiętne, pełne nieuzasadnionej nienawiści oczy.
- Słabsze sardynki w ławicy umierają z braku tlenu –
wyszeptał niemal ze współczuciem, odtrącając na bok moją twarz. Jego zuchwały
śmiech jeszcze długo zalegał w ścianach pokoju; zdawał się odbijać echem od
zielonkawej tapety wiele godzin po tym, jak za Suskindem zatrzasnęły się drzwi.
Właśnie z takim obrazem przed oczami
zbudziłem się ze snu, rozglądając panicznie po pomieszczeniu, w którym się
obecnie znajdowałem. Długo analizowałem każdy mebel czy kolor, który akurat
znalazł się w polu mojej percepcji, zaciskając mocno dłonie na chłodnej
pościeli. Panicznie układałem wszystkie elementy w jedną całość, stopniowo się
uspokajając, kiedy poszczególne punkty coraz bardziej eliminowały zagrożenie. Odetchnąłem
z ulgą, przypisując wygląd pokoju sypialni w Norfolk, a nie obskurnej,
kanadyjskiej klitce, w której przyszło mi wcześniej wegetować.
Za oknem królowała parna noc, a w domu
panowała grobowa cisza. Wszystko wskazywało na to, że siedzę tutaj całkiem sam.
Objąłem się lekko własnymi ramionami,
siadając powoli na krawędzi materaca. Pochyliłem się mocno do przodu, układając
głowę między kolanami. Wziąłem kilka spokojnych, głębokich oddechów, mocno
zaciskając powieki. Czułem przejmującą pustkę, lecz także paradoksalne
bezpieczeństwo. Czułem się spokojny, przebywając w tym mieszkaniu. Wiedziałem,
że gdzieś tam w innym pomieszczeniu powinien siedzieć Frank. Nie byłem sam.
Byłem osamotniony, lecz nie sam.
Wyszedłem w sypialni, ostrożnie
stawiając kroki na ciemnym korytarzu. Jedno spojrzenie w stronę salonu dało mi
znać, że jest on całkiem pusty. Drzwi do biura Stevena jednak były rozpostarte
na oścież, a z jego wnętrza dało się wyczuć lekki powiew powietrza. Zajrzałem
niepewnie do środka, odnotowując uchylone drzwi balkonowe, prowadzące na
werandę. Pokonałem niespiesznie dystans, który mnie od niej dzielił, zauważając
z daleka zarys sylwetki Iero.
Brunet siedział na poręczy balustrady, najwyraźniej
głęboko się nad czymś zastanawiając, ponieważ nie wyczuł od razu mojej
obecności, co w jego przypadku raczej było dość niezwykłe. Chłopak prawie
zawsze wyłapywał z otoczenia szczegóły, których ja nigdy nie byłbym w stanie
zauważyć. Kiedy ktoś go śledził – wiedział już po kilku minutach. Rzadko kiedy
dałby się zajść od tyłu. Teraz jednak byliśmy tutaj zupełnie sami. Raczej nie
musiał wytężać swojej czujności w razie sytuacji bezpośredniego zagrożenia.
Podszedłem spokojnie do Franka, stając
tuż obok niego, jednak niezbyt blisko. Nie chciałem, aby czuł z mojej strony
jakieś negatywne zamiary. Wolałem zachować mimo wszystko zdrowy dla naszych
dziwnych relacji dystans. Oboje pragnęliśmy uciec od osaczenia.
-
Wystraszyłeś mnie – wzdrygnął się jednak, wyczuwając w końcu moją obecność.
-
Przepraszam – uśmiechnąłem się niepewnie, spuszczając wzrok na swoje dłonie.
Wiedziałem, że brunet uważnie mi się przygląda i nie czułem się z tym jakoś
wyjątkowo komfortowo. To nie był wzrok zawiści czy strachu. To był wzrok
pożałowania oraz zaniepokojenia moim stanem. Znałem go. Wiedziałem też, jak
teraz wyglądam. Byłem takim samym śmietnikiem na zewnątrz jak i wewnątrz. Nie
mogłem nic na to poradzić. Potrzebowałem chwili czasu, aby wrócić do dawnej
formy.
–
Wróciłeś szybciej niż się spodziewałem – powiedział spokojnie, bez wyrzutu czy
pretensji. Powiedział to tak, jakbym urwał się z tygodniowej delegacji po
trzech dniach i wrócił prędko do domu przed wyznaczonym terminem. W ogóle nie
było z jego strony czuć, że nie mieliśmy kontaktu przez prawie pół roku.
Dlatego w odpowiedzi po prostu pokiwałem twierdząco głową, jakbym chciał mu
przekazać, że zwyczajnie tak jakoś wyszło. – Jak tam było? – zapytał po chwili
obustronnego milczenia. Nie odpowiedziałem mu od razu, ponieważ musiałem w
sobie zwalczyć nagłą falę nieprzyjemnego wzruszenia związaną z niezbyt
kolorowym pobytem w Edmonton. Spojrzałem w bok, wzruszając lekko ramionami.
– Nie
najlepiej – odparłem cicho, raczej wszystko tymi słowami mu wyjaśniając. Nie
był głupi, więc na pewno dostrzegł, że póki co, ten wyjazd stanowił temat tabu.
–
Wtedy jak dzwoniłeś… - zaczął niepewnie.
- Nie
chciałem – zaprzeczyłem od razu, przerywając mu w mało delikatny sposób.
– Za
co mnie przepraszałeś, Gerard? – dokończył jednak mimo wszystko, płynnie
uzupełniając urwane pytanie. Zamilkłem. Nie chciałem się z tego tłumaczyć. To
był zwykły impuls. Nigdy nie powinienem był tego robić. Podniosłem głowę do
góry, żeby spojrzeć Frankowi w oczy. Uśmiechnąłem się mimowolnie, dostrzegając
w nich to stare, przyjazne ciepło, na które nigdy nie zasługiwałem.
– Za
wszystko – powiedziałem szeptem, spostrzegając, jak oczy bruneta lekko zaczęły
się szklić. – Za wszystko, co ci zrobiłem – dodałem jeszcze, przeczesując
nerwowo włosy.
– Nie
mam do ciebie żalu – wyznał szczerze, zsuwając się ostrożnie z balustrady na
ziemię. Nagle stał się o wiele niższy ode mnie. Takie niespodziewane zachwianie
poziomów wywołało we mnie nieznaczny dysonans.
–
Powinieneś – odparłem, robiąc nieświadomie krok w jego stronę. Zaraz jednak
opamiętałem się, cofając się aż o dwa. Nie chciałem… Nie chciałem.
– Ale
nie mam – uśmiechnął się szczerze, zmniejszając dystans między naszymi ciałami.
Wiedział, o co mi chodziło. Taki gest z mojej strony nie był dobrym
rozwiązaniem. Cieszyłem się, że bezbłędnie to odczytał.
–
Nigdy więcej ciebie nie dotknę, jeśli nie będziesz tego chciał, Frank –
wyrzuciłem z siebie z rozbrajającą szczerością. Iero wydawał się być
zszokowany, ale po chwili pokiwał głową w zrozumieniu.
–
Dobrze – odparł łagodnie, patrząc w moje oczy z niesłychanym spokojem. –
Dziękuję.
~*~
Kiedy w końcu na moją pocztę dotarły
zdjęcia z wnętrza baru, jak zwykle gniliśmy w aucie tuż pod jego drzwiami.
Życie w Norfolk było na swój sposób niesamowicie nudne. Kompletnie nic się
tutaj nie działo, a mieszkańcy peryferii zdawali się cieszyć swoją spokojną,
nijaką monotonią. My również powoli zgrywaliśmy się z tym schematem, ale w
ogóle nas to nie bawiło.
- Mam
już zdjęcia – powiedziałem spokojnie, wcale nie odczuwając z tego powodu
większej ekscytacji. Czekaliśmy na te materiały bardzo długo, powiedziałbym
nawet, że niedorzeczną i niedopuszczalną ilość czasu.
- W
końcu – szepnął Gerard, opierając się ustami na moim ramieniu. Od razu wbił
wzrok w ekran laptopa, więc postanowiłem to zignorować, choć moje serce
zachowywało się, jakby miało zamiar wyskoczyć na zewnątrz.
Klikałem powoli palcem na strzałkę,
przewijając ciągle zdjęcia, ale myślami byłem już w całkiem innym miejscu.
Ostatnio między mną i Wayem zaczęło się wytwarzać bardzo dziwne napięcie. Żaden
z nas nie chciał zrobić tego pierwszego kroku, ale oboje stale o siebie gdzieś
zahaczaliśmy. Raz było normalnie, a raz niezręcznie. Zachowywaliśmy się jak
para nastolatków, którzy postanowili wejść w jakąś bardziej intymną relację bez
wcześniejszego poznania siebie nawzajem.
Nie było co się oszukiwać. Zaczęliśmy z
Gerardem to wszystko od dupy strony zarówno dosłownie jak i w przenośni. Nic
tak na dobrą sprawę o sobie nie wiedzieliśmy, co wcale nie przeszkodziło nam w
parokrotnym spaniu ze sobą. Teraz, kiedy oboje byliśmy w pewnym sensie
skrzywieni przez przeszłe zdarzenia, nauczyliśmy się sztuki dialogu.
Spędzaliśmy wspólnie czas na głupotach, wymieniając się informacjami, które
były tak bezużyteczne, że nie mogliśmy ich wyczytać z akt. Właśnie te
informacje były najpiękniejsze. Ulubiony kolor, kreskówka czy zajęcie.
Omijaliśmy ciężkie tematy jak na przykład jego pobyt w zakładzie, a moją relację
z ojcem. Obydwoje czytaliśmy swoje teczki i nie czuliśmy potrzeby psucia sobie
i tak marnego humoru podobnymi wspomnieniami.
Nagle ciszę w aucie przerwało burczenie
mojego brzucha i natychmiastowy śmiech Gerarda w odpowiedzi na te
niespodziewaną melodię. Czułem, jak na policzki powoli wkrada mi się rumieniec
wstydu, że w przerwanie tej chwili intymności musiała się akurat zaangażować
fizjologia.
-
Jesteś głodny? – zapytał czarnowłosy, podbierając się nadal ręką na moim
fotelu.
-
Trochę – przyznałem nieśmiało. Dzień od samego świtu był taki paskudny, że aż
nie miałem ochoty na śniadanie. Jednak teraz dobiegało południe i chyba organizm
sam zaczął się dopominać o swoje dzienne kaloryczne zapotrzebowanie.
- No
to zaraz gdzieś podjedziemy – powiedział z westchnieniem, wracając na swoje
miejsce. Odpalił z ociąganiem silnik i wyprowadził samochód na drogę.
Ogólnie wyznawaliśmy zasadę, że w
pobliżu baru nie wysiadamy z auta, póki nie będzie to kompletnie niezbędne dla
przebiegu zadania. Nie chcieliśmy, aby ktokolwiek nas stad kojarzył. Zawsze też
gdzieś mógł się na nas napatoczyć Carl, a to oznaczałoby albo kompletną porażkę
tej wyprawy, albo ogromne zamieszanie lub nawet strzelaninę na środku ulicy.
Dla bezpieczeństwa, sprawy drugiego rzędu raczej załatwialiśmy w mieście obok
albo na jego drugim końcu w bezpiecznej odległości od baru.
Nie pytałem, gdzie jedziemy tym razem.
Gerard zdawał się znać Norfolk znacznie lepiej ode mnie, jakby to nie był
pierwszy raz, jak tutaj przebywał. Ja również nie czułem potrzeby robienia za
przewodnika lub osobę decyzyjną. Siedziałem zawsze cicho w fotelu, obserwując
drogę oraz przydrożne sklepy czy domostwa. Od czasu do czasu spoglądałem też
ukradkiem na Gerarda. Widziałem, jak marszczył czoło, kiedy zastanawiał się,
czy nie pomylił drogi. Zawsze wtedy pokładał się lekko ciałem na kierownicy i
rozglądał na boki, wyginając usta w podkowę. Kiedy czuł się bardziej pewnie,
prowadząc, siadał wygodnie na siedzeniu, lekko prowadząc nas w tylko sobie
wiadomą stronę. Wtedy przenosiłem swoją uwagę na jego dłonie. Nie umiałem
wyjaśnić wówczas myśli, które uderzały mi do głowy, ponieważ tak bardzo
niekiedy się od siebie różniły. Często zastanawiałem się nad tym, ile ludzi
właśnie przez te dłonie poniosło śmierć, żeby parę godzin później tłumić w
sobie pragnienie bycia przez nie dotykanym.
Gerard zaparkował auto pod lokalnym
bistro, które, jeśli zawierzać szyldowi, sprzedawało to, z czego słynęli
amerykanie – frytek, steków oraz kawy. Budynek sprawiał raczej sympatyczne
wrażenie. Nie był zbyt duży, ale także nie wydawał się klaustrofobicznie
ciasny. Po prostu wyglądał na zwykłe bistro, które często stawiano przy stacjach
paliwowych lub motelach.
- To
chyba pierwsze, co mi przyszło dzisiaj do głowy – powiedział, kiedy szliśmy do
wejścia.
-
Znasz to miejsce? – zapytałem, drepcząc powoli tuż za nim.
- Mhm
– mruknął niechętnie. – Byłem tutaj raz czy dwa. Maja dobre jedzenie – uciął
temat. Nie wnikałem. Usiedliśmy w rogu przy oknie, żeby już całkiem nie zamykać
się na świat, jak to ostatnimi czasy mieliśmy w zwyczaju. Zawsze siadaliśmy w
najdalszych z możliwych kątów pomieszczenia. Nie ukrywaliśmy się. Po prostu tak
wychodziło. Woleliśmy nie rzucać się w oczy z głupiego przyzwyczajenia. – Na co
masz ochotę? – zapytał po chwili, przyglądając mi się uważnie.
- Nie
mam pojęcia – wzruszyłem ramionami. – Zdam się dzisiaj na ciebie – dodałem z
uśmiechem.
-
Okej – westchnął, odchodząc od naszego stolika. Kiedy jeden z pracowników
odbierał zamówienie, usłyszałem tylko - Dwa razy danie dnia, tylko jedna porcja
niech będzie bez oliwek.
Wyjrzałem powoli przez okno na martwą
ulicę. Doszedłem do wniosku, że właściwie to chyba mógłbym tutaj żyć. Z dala od
zgiełku Nowego Jorku. Ale dynamizm też posiadał pewien urok. Symbolizował
życie, pożerając jednak nasz czas w zastraszającym tempie. Na wsi wszystko
zwalniało. Dni stawały się dłuższe, a noce zapewniały lepszy wypoczynek.
Człowiek nie odczuwał presji, że gdzieś nie zdąży, z czymś się nie wyrobi, o
kimś zapomni. To życie wydawało się po prostu łatwiejsze.
Gerard usiadł w milczeniu naprzeciwko
mnie i przez długi czas nie podejmował żadnej rozmowy. Zaakceptowałem to,
pogrążając się w ciszy oraz własnych myślach. Spokój między nami był całkiem
naturalny, nie czułem się niezręcznie. Way w ogóle miewał momenty, w których
bardzo długo uciekał w głąb siebie. Strasznie dużo myślał, przybierając wtedy
ponury wyraz twarzy. Nie pytałem, gdzie dokładnie odbiegał myślami, ponieważ
nic nie wskazywało na to, że są przyjemne. A my unikaliśmy bolesnych tematów.
Nie wiedziałem jeszcze, czy to dobra metoda na budowanie jakiejkolwiek relacji,
ale to nie był odpowiedni etap, na podejmowanie podobnej decyzji.
-
Kogo ja widzę, Franklin! – usłyszałem nagle radosny, męski i zdecydowanie
donośny głos. Pojawienie się podobnych decybeli, których się zupełnie nie
spodziewałem, wywołało dreszcze na całym moim ciele. Spojrzałem z dezorientacją
na starego znajomego Setha, Gusa. – Co ty tutaj robisz? – zapytał ciekawsko,
spoglądając podejrzliwie w stronę Gerarda.
- Em…
jestem przejazdem – odparłem z uśmiechem. – A ty?
-
Aaaa, mam małe zlecenie w bazie marynarki wojennej. Siedzę już tutaj kilka dni
jak jakiś ciołek – machnął ręką. Gus był raczej mężczyzną sporych gabarytów.
Wyglądem przypominał farmera z Tennessee, który prowadzi tajemne życie
hearleyowca. Nie powstrzymywało go to jednak przed byciem osobą bardzo głośną
oraz energiczną. – A co z tobą? Długo cię bolało po ostatnim? – zapytał,
zupełnie nie biorąc pod uwagę faktu, jak to mogło brzmieć dla postronnego
słuchacza. Zauważyłem katem oka, jak Way unosi do góry brwi, zakładając ręce na
klatce piersiowej. Moja twarz od razu przybrała zapewne odcień purpury.
-
Niecały tydzień – odparłem ze speszonym uśmiechem.
- To
dobrze – mruknął, znowu zerkając na Waya. Gus mógł nie mieć pojęcia, że już nie
jestem z Sethem. Niesamowicie lubił nas jako parę, a Gerard raczej nie wyglądał
na kochanego, opiekuńczego chłopaka cudzych marzeń. – Nie będę wam dłużej
przeszkadzał – powiedział bez ogródek. – Tak tylko zobaczyłem cię z daleka i
chciałem się przywitać.
-
Pewnie – uśmiechnąłem się przyjaźnie. – Dobrze było się spotkać po takim
czasie.
- W
razie interesów dzwoń – machnął mi ręką na pożegnanie. – Do zobaczenia.
- Do
zobaczenia – odpowiedziałem tym samym gestem, odprowadzając mężczyznę wzrokiem
pod same drzwi. Aby w jakikolwiek sposób obniżyć temperaturę swojego ciała, od
razu przyssałem się do mrożonej herbaty, którą niepostrzeżenie podała nam
kelnerka.
-
Długo cię bolało po ostatnim? – zapytał chłopak z niedowierzaniem, sprawiając,
że prawie zakrztusiłem się tym, co piłem.
-
Chodziło o tatuaż, Gerard – wyjaśniłem spokojnie. – O tatuaż – powtórzyłem
dobitniej, jakby mnie samemu nigdy nie przyszedł do głowy ten sam scenariusz co
jemu.
-
Okej – odparł, nieudolnie maskując kpinę. – I gdzie ten twój tatuaż? – zapytał
z westchnieniem, spoglądając przelotnie na dziewczynę, która postawiła przed
nami talerze z makaronem. Way szybko zamienił je miejscami, podsuwając mi danie
bez oliwek. To było na swój sposób dziwne, że zapamiętał taki szczegół jak to,
że ich nie lubię.
- Na
podbrzuszu – powiedziałem niepewnie, wywołując u niego tylko kolejną fale
złośliwej wesołości.
-
Podbrzuszu? – uśmiechnął się zawadiacko, szturchając mnie lekko kolanem pod
stołem.
-
Jedz – mruknąłem niewyraźnie, wbijając zawstydzony wzrok prosto w talerz.
~*~
Kiedy tylko zaparkowaliśmy w ciemnym
zaułku, natychmiast odpiąłem swój pas, chwytając za klamkę. Chciałem mieć to
szybko z głowy.
-
Zostań w aucie – poleciłem Frankowi, otwierając drzwi.
- Bo?
– zapytał lekceważąco, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Brzmiał w tej chwili
jak dziecko, które rodzic zostawia w samochodzie, idąc do sklepu z zabawkami na
własną rękę. Właściwe takie porównanie okazało się niezwykle rozczulające.
-
Boooo… - powiedziałem z przekąsem. – Bo tam pewnie nie jest jakoś super
bezpiecznie – dokończyłem, trzaskając za sobą drzwiami. Nie chciało mi się z
nim dyskutować i przekonywać o swojej racji. Postawienie chłopaka przed faktem
dokonanym ucinało pole do sprzeczki.
Odkąd spędzałem więcej czasu z
Frankiem, moja kondycja psychiczna uległa nieznacznej poprawie. Nadal czasami
dręczyły mnie nieprzyjemne koszmary, jednak nie pojawiały się już co noc. Było
mi zdecydowanie lżej na sercu; odzyskiwałem dawną pewność siebie i
najzwyczajniej w świecie po prostu czułem się lepiej.
Ostatni tydzień mogłem określić jako
znaczący dla mojej relacji z brunetem. Może nie posiadałem go w sposób
fizyczny, ale ten duchowy aspekt relacji był równie przyjemny. Można
powiedzieć, że trochę tej cielesności nawet się obawiałem, dlatego starałem się
unikać zbytniej bliskości z chłopakiem. Wyraźnie dałem mu wolna rękę w kwestii
wchodzenia ze mną w jakiekolwiek kontakty seksualne. Czekałem cierpliwie, aż to
Iero wybierze dla siebie odpowiedni moment. Nie chciałem go już nigdy więcej w
żaden sposób krzywdzić. Wierzyłem głęboko w to, że skończyłem z braniem siłą,
które nie pociągało za sobą żadnych pozytywnych konsekwencji. Z mijającymi dniami
było jednak coraz ciężej znieść to dziwne napięcie, które się we mnie
kumulowało. Niekiedy oboje zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy chcieli się na
siebie rzucić i zamknąć w sypialni na cztery spusty, ale zaraz potem Frank
nagle się dziwnie dystansował, jakby nie był pewien, czy może mi do końca
zaufać.
Rozumiałem
to.
Patrząc
wstecz nie byłem pewien, czy na jego miejscu chciałbym w ogóle na siebie
patrzeć.
~*~
Paliłem
spokojnie papierosa, rozglądając się uważnie dokoła, czy nikt nie nadchodzi.
Miałem pewnego rodzaju manię prześladowczą, odkąd tylko pamiętałem. Stale
czułem obecność drugiej osoby, bezustannie oglądając się za siebie nawet na
pustej drodze. Starałem się unikać nocnych autobusów, zawsze wybierałem tłoczne
drogi nawet za cenę wydłużenia czasu dotarcia na miejsce. Najzwyczajniej w
świecie panicznie bałem się doznania jakiejkolwiek cielesnej krzywdy ze strony
drugiego człowieka. Dzięki tatuażom byłem w stanie choć trochę zaakceptować
swoje ciało takim, jakie było. Póki co nie udało mi się jeszcze zakryć
wszystkich szram, ale przynajmniej ukrycie pod tuszem części z nich było
ogromną ulgą.
Wstyd.
To
właśnie zawsze odczuwałem, kiedy wcześniej padały propozycje pójścia na plażę
czy basen.
Po
prostu wstyd.
Wstyd
jako reakcja na brzydkie ciało, w którym przyszło mi jakoś funkcjonować na tym
świecie.
Kiedy
latem nad wodą mężczyźni latali bez koszulek, kobiety w bikini…
Kiedy
w mieście ludzie chodzili w koszulkach na ramiączkach lub krótkich rękawkach…
Kiedy
oni wszyscy z dumą lub zaledwie lekką niepewnością manifestowali własną
cielesność, ja skrywałem ją pod bluzami lub koszulami z długim rękawem.
Zawsze
świadomy tych wszystkich blizn, tych wszystkich szram dosłownie na każdym
skrawku skóry, które stale paliły, nie dając zapomnieć o swoim istnieniu.
-
Miałeś siedzieć w aucie – usłyszałem za plecami, automatycznie się wzdrygając.
Resztka papierosa wyleciała mi spomiędzy palców prosto w kałużę, a ja
westchnąłem tylko z irytacją, chcąc uspokoić swoje głupie serce.
-
Chciałem tylko zapalić – powiedziałem niechętnie z kwaśną miną. Gerard jednak mile
mnie zaskoczył, podając mi swoja paczkę. – Czego się dowiedziałeś? – zapytałem,
wyciągając papierosa. Chłopak wzruszył ramionami, wyciągając do mnie rękę z
zapalniczką. Uśmiechnąłem się pod nosem, zauważając, że to ta sama, którą
kiedyś dałem mu na plaży. To nie było miłe wspomnienie. Jednak na swój sposób z
biegiem czasu nauczyło mnie dystansu do pewnych spraw. Way też to zauważył.
Kiedy płomień pojawił się tuż pod moim nosem, nawiązałem z czarnowłosym kontakt
wzrokowy, który ten natychmiast urwał, odsuwając się pod ścianę. To była po
prostu nasza wspólna, niezbyt wesoła przeszłość, o której oboje chcieliśmy
zapomnieć.
-
Widziałem go – odpowiedział mi po dłuższej chwili milczenia. - To takie dziwne…
- szepnął.
- Co?
– dopytałem, starając się wyłapać z cienia rysy jego twarzy.
-
Widzieć Carla po takim czasie – odparł spokojnie, zamyślając się. – Strasznie
się zmienił – kontynuował po paru chwilach. – Kiedyś bardzo o siebie dbał. Ta
ciągła ucieczka przed Marco zrobiła z niego zwykłego łacha – zauważył niemal ze
smutkiem. To musiało być dziwne uczucie – ścigać kogoś, z kim się kiedyś
pracowało. Zastanawiałem się, czy Gerardowi jest ciężko pracować przy tej całej
sprawie. Zawlec na śmierć dawnego kolegę… To musiała być ciężka rzecz. Mimo
wszystko to był Gerard. Trochę odmieniony, ale jednak nadal Gerard. Nie mogłem
mieć pewności co do tego, że wszystkie jego brutalne odruchy zostały zupełnie
wygaszone. – Złapanie go w tym miejscu wcale nie będzie trudne – westchnął
momentalnie, jakby ciężar przemyśleń sprzed sekundy całkiem już opuścił jego
ramiona. – Tłoczno, parno, zwykła speluna.
- To
wracamy do domu? – zapytałem, rzucając niedopałek na ziemię. Po chwili jednak
zalała mnie fala subtelnej niezręczności. W obecnych warunkach i naszej
osobistej relacji, słowo dom brzmiało
nieco dziwnie. – W sensie… - mruknąłem, naciągając rękawy bluzy na dłonie.
- W
sensie, bo w sensie – zaśmiał się w odpowiedzi, podchodząc bliżej. Spojrzałem
niepewnie, kiedy nachylił się nade mną, znacznie spłycając moje możliwości
pobierania powietrza z atmosfery. Chłopak jednak złapał najzwyczajniej w
świecie za klamkę, otwierając mi drzwi do auta. Przełknąłem mało dyskretnie
ślinę, patrząc mu w oczy. Nienawidziłem tych spontanicznie inicjowanych chwil
intymności. Za każdym razem wtedy czułem, jakby moje serce miało wyskoczyć z
piersi. Kiedyś nasza relacja opierała się tylko i wyłącznie na seksie. Nie
mieliśmy innej. Wiedzieliśmy już, jak smakują nasze usta i jak wzajemnie
dopasowują się do siebie nasze ciała. Te wizje i informacje na pewno nie
siedziały tylko i wyłącznie w zakamarkach mojej głowy. Dzieliliśmy to wspólnie,
co sprawiało, że to wszystko było jeszcze trudniejsze. – Cholera by to wzięła –
zaśmiał się nagle Way, oblizując usta. Odwrócił głowę w drugą stronę,
zabierając swoją rękę z klamki. – Wsiadaj – westchnął, odchodząc z ociąganiem
na drugą stronę auta. Kiedy ciepło jego ciała tak nagle mnie opuściło razem z
magnetyzmem oczu, prędko usadziłem tyłek w fotelu, bo nie miałem pewności, jak
długo jeszcze nogi zdołają utrzymać mnie w pionie. To wszystko stawało się
coraz cięższe z każdym mijającym dniem.
Na początku wcale nie rozmawialiśmy
dużo. Mógłbym nawet powiedzieć, że nasza wymiana zdań polegała na cześć rano i dobranoc wieczorem. Między nami zaczęły padać bardziej złożone
komunikaty dopiero kiedy Gerard zauważył, że wybieram z jedzenia oliwki.
Zapytał wtedy, dlaczego ich nie lubię, a następnie zgarnął je z mojego talerza
na swój. Zaczęliśmy długą konwersację o jedzeniu, kończąc jeść śniadanie
dopiero w południe.
Chyba obu nam ten incydent uświadomił,
że nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawialiśmy. Zdawkowych pytań oraz odpowiedzi
czy rzucania sobą o ściany i pieprzenia się, gdzie popadnie, raczej za poprawną
komunikację nikt by nie uznał. To odkrycie było na swój sposób bardzo
tragiczne. Tak nie powinno być. Ciężko było zapomnieć o tym, co między nami
było i tym ciężej budować coś nowego, z założenia bardziej niewinnego oraz
przemyślanego, skoro tamto było brudne i spontaniczne. Przedtem wszystko oparliśmy
na fundamencie naszej seksualności. Teraz silnie dawało nam się to we znaki.
Do domu za Norfolk ruszyliśmy w ciszy.
Gerard nerwowo stukał palcem w kierownice, zaciskając usta, a ja zacząłem sobie
wbijać dla odmiany paznokcie jednej dłoni w kciuka tej drugiej. Zdecydowanie
oboje odczuwaliśmy niezręczność tamtej chwili. Napięcie wisiało w powietrzu i
zdawało się być tylko kwestią czasu, aż znajdzie ono w końcu swoje ujście.
Aby odwrócić swoją uwagę od tych
wszystkich niepotrzebnych myśli, zacząłem się zastanawiać, co nowego się dzieje
u mojej mamy. Nie widziałem jej prawie miesiąc, lecz za każdym razem, kiedy
pisaliśmy, zapewniała, że czuje się świetnie, a we wszystkim pomaga jej
właściciel cukierni. Tęskniłem trochę za domem, ale odczuwałem ulgę, że przynajmniej
to jedno zmartwienie mogłem zostawić za sobą. Mama zdawała się powoli
odnajdywać w społeczeństwie. Była nadal całkiem młoda oraz piękna mimo własnej
niepełnosprawności. Dużo czasu spędzała z mamą Gerarda, ponieważ chyba obie
czuły, że sąsiedztwo do czegoś zobowiązuje. Miały dożo czasu wolnego w domu, bo
Mikey wyprowadził się od Donny już kilka miesięcy temu, a ja raczej też u
siebie nie byłem częstym gościem. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie ponadto
fakt, że właściciel cukierni ochoczo się podjął pomagania mamie w codziennych
obowiązkach, które jednak wymagały odrobiny męskiej siły. Cieszyło mnie
patrzenie na to, jak po okresie szoku oraz izolacji w końcu uczyła się zupełnej
samodzielności.
- Co
tam? – zapytał nagle Gerard, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Lubię
jechać autem nocą – rzuciłem bezmyślnie, wywołując u chłopaka śmiech. Z drugiej
strony… co niby tak właściwie miałem mu odpowiedzieć na tak debilnie
sformułowane pytanie.
- To
fajnie – powiedział z uśmiechem, nawet nie starając się ukrywać wesołości. Przewróciłem
oczami.
- To
wyjątkowo uspokajające – dorzuciłem jeszcze na swoją obronę.
-
Okej – pokiwał głową z uznaniem, jakbym powiedział coś naprawdę odkrywczego i
mądrego.
- A
goń się – mruknąłem, dając mu kolejny powód do kpiny.
Sunęliśmy spokojnie przez pola, w ogóle
nie zważając na brak oświetlenia na jezdni. Wszystko za oknem zdawało się
zlewać w jednolitą masę. Gerard przyjechał swoim autem, dlatego nie
przejmowałem się, że mknął powyżej dozwolonej prędkości. Steven rzadko kiedy
używał samochodu od Marco. Uważał, że jego prywatny lepiej maskuje się w
otoczeniu. Mimo wszystko, kiedy pędził po ulicy pełnej nieoczekiwanych
zagłębień w asfalcie, miałem silne podstawy do wytworzenia lęku o własne życie.
Gerard zawsze parkował za domem, jakby
się bał, że na tym zadupiu ktokolwiek go okradnie. Jedynym minusem tej sytuacji
był fakt, że zawsze trzeba było iść wtedy na około, żeby dostać się do środka
od frontu. Kiedy chłopak wygasił silnik, w samochodzie nastała martwa cisza.
- Nie
wysiadasz? – zapytałem niepewnie.
- A
ty? – odbił piłeczkę, spoglądając mi w oczy. Przełknąłem ślinę. O nie, nie, nie… Otworzyłem lekko usta,
wypuszczając dyskretnie nadmiar zgromadzonego w płucach powietrza. Spuściłem w
końcu wzrok, uśmiechając się niezręcznie.
-
Dobra, w takim razie ja wysiądę pierwszy – szepnąłem, odpinając niespiesznie
pas. Zachodziłem w głowie, dlaczego, do cholery, to on nie może zrobić
pierwszego kroku. Widziałem, że chce, a ja sam raczej też nie ukrywałem jakoś
skrzętnie swoich uczuć.
Dopiero kiedy obie moje nogi stanęły na
ziemi, a drzwi trzasnęły za plecami, dotarło do mnie w pełni, dlaczego Way taki
jest. Dlaczego nadal czeka i nie robi dosłownie nic, aby posunąć naszą relację
do przodu. Nigdy więcej ciebie nie
dotknę, jeśli nie będziesz tego chciał, Frank. Dokładnie to mi powiedział
od razu po swoim przyjeździe. Pacnąłem się otwartą dłonią w czoło. Nie
sądziłem, że naprawdę się do tego zastosuje. Myślałem, że powiedział to
bardziej w sposób symboliczny, żeby się pogodzić czy przełamać lody.
-
Idziemy? – westchnął z niezadowoleniem, stając przede mną. Spojrzałem na niego
z niedowierzaniem.
- Ale
ty jesteś głupi – powiedziałem z rozbrajającą szczerością.
-
Słucham? – zapytał spokojnie, lecz z lekkim oburzeniem. Uśmiechnąłem się do
niego nieśmiało, nie do końca wierząc w to, co chciałem zrobić.
-
Pocałuj mnie – wyszeptałem, już zupełnie zbijając go z tropu. Siebie z resztą
też. Ale jeśli dzięki temu miało przestać nas męczyć to stałe napięcie, nie
widziałem innego wyjścia.
-
Frank… - mruknął, uciekając wzrokiem.
- Po
prostu to zrób – zaśmiałem się, przestępując z nogi na nogę. – Już teraz mi
głupio, więc więcej nie poproszę.
- Ty
jesteś jakiś popierdolony – uśmiechnął się, kręcąc głową na boki w osłupieniu.
natychmiast jednak zabił między nami jakąkolwiek przestrzeń i nachylił się nade
mną, kładąc dłonie na szybie samochodu – Byłeś tak bezpośredni, że aż mi teraz niezręcznie
– zażartował, delikatnie muskając moje wargi, na czym jednak poprzestał.
- Hm?
– mruknąłem pytająco, kiedy z uśmiechem przejechał subtelnie kciukiem po moim
policzku.
- Nic
– szepnął, znowu delikatnie dotykając moich ust. Przeczesałem powoli włosy
chłopaka, układając swoje dłonie na jego karku. – Nic – powtórzył, łącząc żarliwie
nasze wargi w taki sposób, że aż zabrakło mi tchu.
Pół roku.
Pół roku musiałem czekać, aż w końcu
przyciśnie mnie brutalnie do drzwi auta i zacznie rozbierać z tylko sobie znaną
delikatną gwałtownością.
Pół roku zajęło mu przyjście do mnie,
aby wziąć to, co i tak od dawna na niego czekało.
Pół roku potrzebowaliśmy na to, żeby
zrozumieć swoje błędy i pójść zupełnie inną drogą.
Pół roku.
Jęknąłem mało dyskretnie, kiedy udo
Gerarda wślizgnęło się między moje nogi. Usta chłopaka jednak wszystko
skutecznie stłumiły. Nasze języki zawzięcie tańczyły jakiś pełen pasji układ,
nie wiedząc do końca, jak przekazać to, co nimi kieruje. Byliśmy siebie
spragnieni. Spragnieni do tego stopnia, że spuchnięte i zmiażdżone wargi
przestały się w jakikolwiek sposób liczyć. Bezustanne sapanie tylko wzajemnie
nas nakręcało, prowadząc niemal do utraty tchu. Ale całowaliśmy się dalej, nie
mając pojęcia, co zrobić z rękoma. Podwórko za domem było raczej mało adekwatne
do uprawiania seksu po tak długim czasie. Poza tym oboje raczej czuliśmy, że
tym razem wypadałoby to zrobić po praz pierwszy normalnie. Z drugiej strony
zbyt długo czekaliśmy, żeby już się od siebie odkleić.
Zacisnąłem
mocno palce na włosach chłopaka, kiedy ten postanowił na sekundę rozłączyć
nasze wargi, by zaczerpnąć powietrza. Way zaśmiał się uroczo, oddychając nieco
spazmatycznie. Jednak ja wcale nie byłem lepszy. Płuca pękały mi prawie tak,
jakbym właśnie przebiegł co najmniej długość maratonu. Położyłem powoli
Gerardowi swoją dłoń na klatce piersiowej, czując szybkie bicie jego serca. Odchyliłem
ciało do tyłu, patrząc w rozgwieżdżone niebo.
Kręciło
mi się w głowie.
To
chyba było szczęście.
W sypialni świat się dla nas jakby
zatrzymał.
Czas zwolnił.
Ruchy stały się bardziej nastawione na
dotyk niż przelotne ocieranie.
Gerard popchnął mnie powoli na ścianę,
nie odrywając jednak swoich ust od mojej szyi. Stał się teraz bardzo delikatny,
jakby nie chciał mnie w żaden sposób uszkodzić.
Jakbym
był z porcelany.
Westchnąłem
cicho, kiedy zimny nos chłopaka lekko przesunął się wzdłuż linii mojej szczeki.
Temperaturowy dysonans jedynie potęgował targające moim ciałem dreszcze.
Przyciągnąłem Gerarda za brodę z powrotem do swoich warg, czując się źle z tym,
że przez tak długi czas były w separacji. Wniknąłem powoli swoimi dłońmi pod
jego bluzę, zsuwając mu ją z ramion. Chłopak uśmiechnął się subtelnie,
zrzucając ją na ziemie tuż pod nasze nogi. Kiedy jednak jego własne palce
odpięły guzik moich spodni, narosła we mnie nagła panika. Pozwoliłem się im
zsunąć niespiesznie na dół, ale w mojej głowie gdzieś tam już zakwitła myśl, że
góra będzie następna. A ja nie chciałem jej zdejmować. Gerard chyba wyczuł moje
nieznaczne wahanie, ponieważ nie posunął się dalej ponad to.
-
Boisz się? – zapytał szeptem. Nie odpowiedziałem mu. To nie był strach. To było
coś innego, czego nie umiałem dokładnie opisać. Jakby wstyd. Wstyd przed tym,
że zobaczy moje ciało. – Nie zrobię ci krzywdy – zapewnił.
-
Wiem – odpowiedziałem niepewnie. – To nie o to chodzi – zapewniłem go,
spuszczając wzrok.
- To
o co? – szepnął, całując mnie w policzek. Złapałem mocno za krawędź swojej
koszulki, walcząc sam ze sobą. Gerard spojrzał w dół, łapiąc mnie powoli za
pięść. Przeniósł moje dłonie na swoją bluzkę, tym samym pozbywając się jej ze
swojego ciała. – Nie przejmuj się tym – powiedział. – Przecież wiem o wszystkim
– dodał cicho. Spojrzałem na niego niepewnie, zastanawiając się, czy na pewno
mówimy o tym samym. Nie miał prawa wiedzieć.
– Dla mnie i tak jesteś piękny – mruknął, rozbierając się zupełnie do
naga, jakby miało mi to dodać choć odrobinę odwagi.
Wstrzymałem oddech. Dotarło do mnie, że
tak właściwie jeszcze nigdy nie widziałem Waya zupełnie bez ubrań. Jego skóra
była mlecznobiała do tego stopnia, że zdawał się dodatkowo rozświetlać
pomieszczenie. Nie miał specjalnie atletycznej budowy ciała, raczej
powiedziałbym, że po prostu w Edmonton niezbyt dobrze się odżywiał.
Spojrzałem niepewnie na Gerarda,
czując, że z mojej winy siada cały nastrój wesołego podniecania, który
towarzyszył nam jeszcze sekundę temu. Nigdy nie miałem podobnych problemów z
Sethem. Blondyn od samego początku o wszystkim wiedział, więc niekiedy o tym
zapominałem. Z Wayem było zupełnie inaczej.
Pochyliłem się ostrożnie w jego stronę,
niepewnie oplatając mu rękoma szyję. Nie byłem tego wszystkiego do końca
pewien. Chciałem po prostu dzisiaj z nim być, oddać się w jego ręce, spędzić z
nim noc. Jeśli miało to się okazać złą decyzją, nie byłaby to taka pierwsza w
moim życiu, którą podjąłem pochopnie. Dlatego objąłem delikatnie wargi Gerarda swoimi
wargami z myślą, że co ma się dzisiaj stać, to się stanie. Położyłem wszystko
na jedną kartę.
Czarnowłosy bardzo szybko przeszedł do
rzeczy, czując, że dostaje ode mnie zielone światło. Umiejętnie scałował
wszelkie wątpliwości z moich lekko niepewnych warg, na nowo przywracając
utracony żar. Starał się poskromić własną napastliwość, za co byłem mu
niezmiernie wdzięczny. Wiedziałem, że chłopak raczej do cierpliwych nigdy nie
należał, więc dodatkowo doceniałem ten niewinny gest.
W
końcu Gerard złapał mnie mocno za biodra, obracając spod ściany zwinnym
piruetem plecami w stronę łóżka. Jedną ręką szybko pozbył się mojej bluzki,
rzucając ją gdzieś w kąt. Poczułem nagle, jak ogarnia mnie chłód, lecz to
wrażenie nie utrzymywało się jakoś specjalnie długo. Zostałem mocno pchnięty na
materac, a Way w mgnieniu oka okrył mnie swoim ciałem, sprawiając, że na powrót
czułem się bezpieczny. Dłonie chłopaka powoli błądziły po mojej skórze,
poznając po raz pierwszy wszystkie jego zakamarki. Zdawał się w ogóle nie
zauważać licznych wypukłości, na które stale natrafiał opuszkami palców. Nie poświęcał
im większej uwagi, jakby uznawał je odgórnie za naturalne krzywizny skóry. Sunął
delikatnie rękoma w dół wzdłuż linii mojego ciała, rozsuwając w końcu mało
inwazyjnie w bok moje nogi.
Spomiędzy warg wypuściłem głośne
westchnienie, wbijając chłopakowi boleśnie paznokcie w plecy. Gerardowi jednak
zdawało się to w ogóle nie przeszkadzać, ponieważ spokojnie kontynuował
obsypywanie mojej klatki piersiowej drobnymi pocałunkami. Kiedy we mnie
wchodził, trzymał swoje usta tuż przy moim uchu, nie kryjąc się zupełnie z
żadnymi dźwiękami, które wydobywały się z jego gardła. Zacisnąłem mocno ręce na
pościeli, nabierając gwałtownie powietrza. Jęknąłem głośno, kiedy Way wysunął
się ze mnie trochę, aby następnie zanurzyć już do samego końca. Odchyliłem
głowę do tyłu, przymykając powieki. W moich myślach nie było już miejsca na nic
konstruktywnego. Plątanina urywanych zdań i bliżej nieokreślonych pragnień
zupełnie stłumiła zdrowy rozsądek. Gerard złapał mnie mocno za rękę, splatając
ze sobą nasze palce. Drugą dłoń zaciskał mi niemal boleśnie na biodrze, podczas
gdy ja swoją wplotłem w jego włosy. Czułem go w sobie wyraźnie, nie będąc w
stanie skupić się na niczym prócz oddychania.
Energiczne
ruchy Waya szły w parze z jego żarliwymi pocałunkami na każdym skrawku mojego
ciała.
Jego
stękanie szło w parze z moim sapaniem oraz spontanicznymi okrzykami rozkoszy.
W
końcu udało mi się odnaleźć usta chłopaka, który na ułamek sekundy nawiązał ze
mną kontakt wzrokowy, uśmiechając się delikatnie pod nosem. Chwilę potem ukrył
jednak twarz w mojej szyi, przyspieszając ruchy swoich bioder.
W miarę upływającego czasu, każdy mój
jęk wydawał się być głośniejszy od poprzedniego, a duchota w pokoju coraz
bardziej nie do zniesienia. Kiedy jednak Gerard w końcu wykonał ten ostateczny
ruch bioder, wygiąłem ciało w łuk, otwierając szeroko usta, z których jednak
nie wydobył się żaden dźwięk. Zacisnąłem mocno palce na karku Waya, aby po paru
sekundach poczuć ciężar jego ciała upadającego na moje.
Zanurzyliśmy się powoli w miękkim
materacu, oddychając szybko i nierówno. Moje nogi odmówiły posłuszeństwa
trwania w poprzedniej pozycji, zsuwając się powoli z bioder chłopaka. Gerard
natomiast resztkami sił zdołał obrócić się na bok tak, że oboje teraz leżeliśmy
w poprzek łózka zupełnie nadzy, ale na swój sposób szczęśliwi. Położyłem
czarnowłosemu delikatnie rękę na policzku, którą przyjął z lekkim uśmiechem, od
razu nakrywając swoją własną. Przejechał parę razy kciukiem po skórze mojej
dłoni, podnosząc się po chwili na łokciu. Na usta chłopaka zakradł się
nieokreślony uśmiech. Widziałem, że chciał coś powiedzieć, ale w końcu
zrezygnował, aby móc mimo wszystko najpierw ucałować moje usta. W żadnym razie
nie protestowałem, kiedy znowu się na mnie położył, kończąc w końcu między
moimi nogami.
-
Czyli to są te twoje jaskółki? – zapytał z westchnieniem, skupiając się
całkowicie na podbrzuszu.
- Tak
– odparłem z nieśmiałym uśmiechem, przyglądając się, jak kiwa powoli głową. Sam
nie miał ani jednego tatuażu. Nie miałem pojęcia czy to dlatego, że nie chce,
czy po prostu mu się nie podobają. Teraz też nie wyczuwałem z jego strony ogromnego
entuzjazmu, a raczej zwykłe zainteresowanie. W końcu zagryzł lekko dolną wargę,
spoglądając na mnie z uśmiechem.
-
Masz jeszcze jakieś tatuaże? – zaciekawił się, obrysowując z uwagą opuszkiem
palca wskazującego oba ptaki.
- Mam
jeden… - powiedziałem niepewnie. – Na plecach - dodałem cicho.
-
Okej, nie musisz mi go pokazywać, jak nie chcesz – zapewnił spokojnie. Westchnął
głęboko, ziewając po chwili. Skupił się przez sekundę na widoku za oknem, jakby
coś specjalnego zwróciło w oddali jego uwagę. Wzruszył jednak w końcu
ramionami. – Byłem po prostu ciekawy – dodał i poklepał mnie po brzuchu, uśmiechając
się pokrzepiająco. – Zaraz wracam – oznajmił, zsuwając się z materaca. Bez
skrępowania odwrócił się do mnie gołym tyłkiem, znikając w toalecie.
Odetchnąłem głęboko, przysłaniając
sobie oczy ręką. Starłem zmęczenie z powiek, uderzając otwartymi dłoniami w
pościel. Zaśmiałem się pod nosem, nie do końca wierząc w to, co się dzisiaj
stało, choć od początku wydawało się jedynie kwestią czasu. Zastanowiłem się,
dlaczego właściwie wcześniej ogarnęła mnie taka panika. Nie da się przecież uprawiać
seksu w kaftanie bezpieczeństwa.
Usiadłem powoli na materacu, zerkając
niepewnie w stronę światła, które uciekało spod drzwi na korytarz. Nasza relacja
wydawała się teraz taka dziwnie normalna i naturalna. Ciężko było mi ją nawet opisać
przez tę pozorną zwyczajność. Zastanawiałem się, jak przenieśmy ją na nasze
obecne życie. Tutaj, w Norfolk, obowiązywały nas całkiem inne zasady niż w
Nowym Jorku. Nie byłem tylko do końca pewny, czy był sens teraz ten problem w
ogóle roztrząsać… Ta sprawa mogła poczekać.
Kiedy
dotarł do mnie dźwięk spuszczanej wody, obróciłem się niespiesznie tyłem do
wejścia pokoju. Podciągnąłem nogi pod klatkę piersiową, opierając brodę na
kolanach. I tak byłem zupełnie nagi, co ta mała różnica właściwie zmieniała w
naszej relacji. Raczej nie pierwszy i nie ostatni raz przekraczaliśmy pewnie
granice intymności. Ta mała blokada siedziała tylko i wyłącznie we mnie. To ja
miałam ze sobą problem, a nie Gerard.
- Na
osiemnastkę wytatuowałem sobie dynię na plecach – powiedziałem, kiedy Way
wyszedł w końcu z toalety. Przez chwilę stał za mną, nie mówiąc ani słowa. W końcu
raczej niecodziennie widzi się całkiem poharatane ciało drugiej osoby. W pewien
sposób naprawdę starałem się to zrozumieć.
-
Dlaczego akurat taki wzór? – zapytał jednak całkiem swobodnie po kilku minutach
martwej ciszy. Poczułem, jak materac ugina się pod ciężarem jego ciała. Chłopak
usiadł powoli tuż za mną, kładąc mi dłoń na ramieniu.
- Bo
urodziłem się w Halloween – wyjaśniłem. – Taka symbolika – dodałem szeptem,
kiedy Gerard przesunął palcem po linii mojego kręgosłupa. Między nami zapadło
długie milczenie. Przymknąłem powieki, skupiając się na wrażeniach odbieranych
z ciała. Way powoli dotykał szram na mojej skórze, nie komentując niczego nawet
pojedynczym słowem czy westchnieniem. W ciszy obserwował moje plecy, jakby
uczył się każdej blizny na pamięć. - Skąd wiedziałeś? – zapytałem cicho,
nawiązując do wcześniejszej rozmowy pod ścianą.
- Hm…
- mruknął niewyraźnie, zatrzymując się kciukiem w okolicy prawej łopatki. –
Pamiętasz, jak kiedyś jechaliśmy na takie dziwne spotkanie i w środku pola
siadło nam auto?
-
Złapała nas wtedy ulewa – potwierdziłem, przywołując we wspomnieniach obrazy z
tego koszmarnego dnia.
- Biegliśmy
do auta… - mruknął powoli, składając mi leniwy pocałunek na karku. – Przemokła ci
cała koszula – powiedział spokojnie, wpadając w lekko melancholijną nutę. – Pamiętam, że pomyślałem wtedy... że trafiłem na małego, niewinnego anioła – zaśmiał się cicho
bez cienia wesołości. - Anioła, który po prostu już zbyt wiele razy upadł –
szepnął, opierając swoje czoło na moim ramieniu. Zacisnąłem mocno powieki, wstrzymując na chwile oddech. – Wiedziałem o
tym wszystkim od bardzo dawna, Frank. To zupełnie niczego nie zmienia.
~.~
Rozdział
wielkości shota? Zawsze.
Takie to
trochę bleh, ale mam nadzieje, że przez to, że sama czytam to chyba piaty raz.
30
stycznia mija 5 lat, jak jestem na bloggerze (WOW). Chciałam dodać rozdział
właśnie wtedy, ale sesja nie ma serca. Trzymajcie się! ♥
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz