czwartek, 26 stycznia 2017

Take Care of My Soul

18



                Przyglądałem się śpiącemu Gerardowi z bezpiecznego dystansu, opierając ramieniem o futrynę. Pomimo wszelkich starań, mój oddech wcale nie był miarowy. Jedynie skrzyżowane na klatce piersiowej ramiona zdawały się trzymać jakoś serce na uwięzi. Ledwo hamowałem potrzebę sprawdzania co chwilę, czy ta sytuacja ma naprawdę miejsce w świecie rzeczywistym. Badałem rysy twarzy chłopaka z zapartym tchem.
         Pół roku.
         Pół roku.
         Właśnie tyle czasu go nie widziałem.
         Zmiany, które w nim zaszły, były na swój sposób drastyczne. Wydawał mi się obecnie taki kruchy i podatny na urazy. Zupełnie nie w ten sposób go zapamiętałem. Tamten Gerard emanował pewnością siebie, bezczelnością oraz tajemniczą, brutalną siłą. Każde spojrzenie Waya rzucało wyzwanie. Każdy gest przesycała amoralność. Teraz jego twarz była o wiele bledsza niż kiedyś, a pod oczami zarysowywały się niezdrowe sińce jako efekt chronicznego zmęczenia. Nawet samo spojrzenie straciło swój przekorny blask, jakby wszystkie emocje postanowiły skryć się gdzieś głęboko w sercu i już nie wychodzić.
         Zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę przydarzyło mu się w tej Kanadzie. Wyglądał po prostu okropnie. Wychudzony jak strach na wróble, bez życia, zobojętniały, lękliwy. Snuł się powoli dokoła, obejmując mieszkanie dzikim spojrzeniem, które przeszło w wyblakłą obojętność, kiedy w końcu usiadł w fotelu z dala ode mnie. Przez cały dzień zachowywaliśmy właściwie bezpieczny dystans, nie zamieniając ze sobą nawet najmniejszego słowa. Nie wiedziałem, co niby miałbym mu powiedzieć, o co zapytać, aby nie było niezręcznie. Jeśli miałbym być szczery, to tak właściwie nigdy ze sobą normalnie nie rozmawialiśmy. Nasza relacja od była czymś absurdalnym o nieskrystalizowanych podstawach. Wyglądała tak od samego początku. Obcy sobie ludzie.
         Spojrzałem na bandaż owinięty dokoła mojej dłoni. Stanowił on potwierdzenie, że obecność Waya nie była jedynie kolejnym dziwnym snem, wytworem mojej wybujałej wyobraźni. Gdyby jednak okazało się inaczej, chciałem trwać w tej ułudzie. Zbyt długo czekałem na przyjazd chłopaka, żeby dać mu teraz w prosty sposób odejść.
         Zamknąłem w końcu drzwi sypialni, zostawiając Gerarda sam na sam z jego sennymi marzeniami. Miałem nadzieję, że nie będzie go dręczył żaden koszmar. Wyglądał na człowieka, który potrzebuje wielu godzin odpoczynku dla nadrobienia tych wszystkich wcześniej utraconych. Poza tym musiałem w końcu zadzwonić do Stevena. Chciałem zażądać wyjaśnień, ponieważ w obecnej sytuacji w pełni na nie zasługiwałem.
Wyszedłem na werandę na tyłach domu, zderzając się z ciepłym, dusznym powietrzem letniej nocy. Właśnie w takim miejscu chciałbym kiedyś spędzić wakacje. Z dala od miejskiego zgiełku, otoczony przyrodą, odcięty od pracy. Póki co i tak nie było możliwe. W moim życiu stale coś się działo, a ponure myśli nie dawały mi spokoju nawet na sekundę.
Wybrałem w końcu numer Stevena, opierając się łokciami o balustradę. Mężczyzna odebrał dopiero po kilku sygnałach, zapewne zastanawiając się, czy w ogóle odebrać ode mnie to połączenie. Mężczyzna zawsze miał telefon przy tyłku jak każdy z nas. Niemożliwa była sytuacja, w której ktoś dzwoni, a druga strona milczy.
- Tak? – zaczął niepewnie.
- Co się z nim dzieje? – zapytałem bez ogródek. Nie obchodziło mnie teraz, w jakim celu Gerard został tutaj przysłany, co mamy wspólnie robić, ani jak razem poprowadzić to zadanie. Martwiłem się bardziej o stan zdrowia Waya, tę tragiczną bladość jego twarzy oraz wychudzenie ciała.
– Sam nie wiem. Już taki był, kiedy odebrałem go z lotniska – powiedział wymijająco, ale raczej nie kłamał. Najwyżej planował przemilczeć pewne fakty.
– Dlaczego przyjechał zamiast ciebie? – mruknąłem niechętnie, aby nie wyjść na kogoś, kto szczerze się cieszył z takiego obrotu sprawy. Mimo wszystko w kilku aspektach taka nieoczekiwana zmiana nie wpływała korzystnie na sprawę Carla.
– Brzmisz, jakbyś był rozczarowany – zaśmiał się dwuznacznie, co tylko mnie zirytowało. Ta aluzja wcale nie była jego pierwszą. Steven wiedział o moich sporadycznych kontaktach z Gerardem. Przynajmniej o pierwszym incydencie na plaży. Nie uważałem jednak, aby to go do czegokolwiek upoważniało.
– Wolałbym, żebyś mnie po prostu, po ludzku, kurwa, uprzedził – powiedziałem ze złością. - Jesteśmy w trakcie czegoś ważnego, a ty mnie przyprawiasz prawie o zawał serca z wyłaniającym się z nicości Gerardem. To jest zwyczajnie chamskie i chyba trochę nie w porządku, nie sądzisz? – wyrzuciłem mu na jednym wdechu, wbijając malutką szpileczkę w postaci zarzutu o brak profesjonalizmu. Mężczyzna nic mi na to nie odpowiedział. Właściwie to zamilkł na dłuższą chwilę. Słyszałem jego oddech po drugiej stronie słuchawki, dlatego dałem mu czas na przemyślenie tego, co chciał mi przekazać. Jeśli planował wziąć mocno do siebie te słowa, to nie widziałem przeszkód. To było to, co myślałem i chciałem powiedzieć na głos.
– Pomóż mu Frank – poprosił jednak z rozbrajającą troską.
– Niby jak mam tego dokonać? – zapytałem z niedowierzaniem. Nie prowadziłem środka terapeutycznego. Nawet nie wiedziałem, co stanowiło przyczynę obecnego wyglądu oraz zachowania Gerarda. Podobne prośby zawsze było łatwo kierować do kogoś innego na odległość.
– Masz na niego większy wpływ niż ci się zdaje – przekonywał.
– Steven… - westchnąłem ze zmęczeniem. Naprawdę nie czułem się na siłach i w jakiejkolwiek kompetencji na pomaganie drugiemu człowiekowi. Sam sobie nie potrafiłem pomóc. Prośba bruneta była totalnie bezsensowna.
- Wiem, co między wami było Frank – powiedział całkiem poważnie. Skrzywiłem się nieznacznie na te słowa, czując, że zaraz zacznie wyciągać wszystkie brudy, o których wiedział, na wierzch. Wszystko, byleby jakkolwiek mnie przekonać do swojej racji i zmusić do wypełnienia prośby. - Wiem, że Gerard także nie jest ci obojętny. Tak samo jemu zależy na tobie równie mocno, jeśli nie bardziej, skoro to właśnie przez ciebie wyjechał do Kanady, a teraz… 
- Chwila, chwila – przerwałem mu ostro. Potrzebowałem sekundy na zebranie wszystkich myśli i przetrawienie dziwnego komunikatu, który trafił do mojego prawego ucha. - Jak to przeze mnie? – zapytałem niemal opresyjnie. Przez moment poczułem się jak osoba, która nieświadomie wyrządza innym ludziom krzywdę i dowiaduje się tego całkiem przypadkowo.
– Bo się w tobie zakochał, Frank – powiedział bez ogródek, wprawiając mnie w osłupienie. Nagle poczułem, jakby cały świat zawalił mi się pod nogami. Te słowa do mnie nie docierały. Jak to… zakochał? Steven nie mógł wiedzieć takich rzeczy. Gadał podobne głupoty tylko po to, żeby wywołać we mnie poczucie winy; żeby to nie on musiał stawiać Waya na nogi. W życiu nie słyszałem większego absurdu. - Gerard nie zna takich uczuć dobrze, dlatego właśnie uciekł z Nowego Jorku. To go przerosło – dodał po chwili spokojnym głosem, jakby wyczuł na odległość, jaki wpływ miała na mnie ta informacja. Pokręciłem sam sobie głową w zaprzeczeniu. Po prostu nie.
– Nie siedzisz w jego głowie. Skąd niby możesz być tego taki pewien? – zapytałem drżącym głosem, opierając się całym ciałem o balustradę, ponieważ miałem wrażenie, że zaraz runę na te deski w podeście i już z nich nie wstanę. To było jak dla mnie zdecydowanie zbyt wiele informacji na raz.
– Znam Gerarda jak własną kieszeń – zapewnił Steven. – Postępuje od lat dokładnie w ten sam sposób. Ucieka przed samym sobą, szukając w życiu czegoś, co ma na wyciągnięcie ręki – mówił spokojnie, ale nadal perswazyjnie. – Do tego nie trzeba jakiś psychologiczno-psychiatrycznych umiejętności, Frank. Wystarczy, że teraz przy nim będziesz i wesprzesz głupim słowem. W tej Kanadzie stało się coś bardzo strasznego, co niesamowicie go zmieniło. Nie sądzę, że powinien w najbliższym czasie zostawać sam.



~*~


         Śniło mi się, że siedziałem związany w rogu znajomego pokoju. Właściwie to nie był sen, a mgliste wspomnienie czegoś nieprzyjemnego, o czym z całych sił starałem się zapomnieć.
Widziałem Zayna.
Stał przy oknie w świetle księżyca i zapinał pasek swoich spodni. Patrzył przy tym na mnie z wyższością oraz bliżej nieokreślonym uśmiechem, błąkającym się między jednym kącikiem ust a drugim.
Czułem strach.
Lęk sparaliżował cale moje ciało, kiedy Zayn podszedł do mnie, na sekundę kucając przy moich związanych jego krawatem nadgarstkach. Załapał mnie za podbródek, zmuszając do spojrzenia w jego beznamiętne, pełne nieuzasadnionej nienawiści oczy.
- Słabsze sardynki w ławicy umierają z braku tlenu – wyszeptał niemal ze współczuciem, odtrącając na bok moją twarz. Jego zuchwały śmiech jeszcze długo zalegał w ścianach pokoju; zdawał się odbijać echem od zielonkawej tapety wiele godzin po tym, jak za Suskindem zatrzasnęły się drzwi.

         Właśnie z takim obrazem przed oczami zbudziłem się ze snu, rozglądając panicznie po pomieszczeniu, w którym się obecnie znajdowałem. Długo analizowałem każdy mebel czy kolor, który akurat znalazł się w polu mojej percepcji, zaciskając mocno dłonie na chłodnej pościeli. Panicznie układałem wszystkie elementy w jedną całość, stopniowo się uspokajając, kiedy poszczególne punkty coraz bardziej eliminowały zagrożenie. Odetchnąłem z ulgą, przypisując wygląd pokoju sypialni w Norfolk, a nie obskurnej, kanadyjskiej klitce, w której przyszło mi wcześniej wegetować.
         Za oknem królowała parna noc, a w domu panowała grobowa cisza. Wszystko wskazywało na to, że siedzę tutaj całkiem sam.
         Objąłem się lekko własnymi ramionami, siadając powoli na krawędzi materaca. Pochyliłem się mocno do przodu, układając głowę między kolanami. Wziąłem kilka spokojnych, głębokich oddechów, mocno zaciskając powieki. Czułem przejmującą pustkę, lecz także paradoksalne bezpieczeństwo. Czułem się spokojny, przebywając w tym mieszkaniu. Wiedziałem, że gdzieś tam w innym pomieszczeniu powinien siedzieć Frank. Nie byłem sam. Byłem osamotniony, lecz nie sam.
         Wyszedłem w sypialni, ostrożnie stawiając kroki na ciemnym korytarzu. Jedno spojrzenie w stronę salonu dało mi znać, że jest on całkiem pusty. Drzwi do biura Stevena jednak były rozpostarte na oścież, a z jego wnętrza dało się wyczuć lekki powiew powietrza. Zajrzałem niepewnie do środka, odnotowując uchylone drzwi balkonowe, prowadzące na werandę. Pokonałem niespiesznie dystans, który mnie od niej dzielił, zauważając z daleka zarys sylwetki Iero.
         Brunet siedział na poręczy balustrady, najwyraźniej głęboko się nad czymś zastanawiając, ponieważ nie wyczuł od razu mojej obecności, co w jego przypadku raczej było dość niezwykłe. Chłopak prawie zawsze wyłapywał z otoczenia szczegóły, których ja nigdy nie byłbym w stanie zauważyć. Kiedy ktoś go śledził – wiedział już po kilku minutach. Rzadko kiedy dałby się zajść od tyłu. Teraz jednak byliśmy tutaj zupełnie sami. Raczej nie musiał wytężać swojej czujności w razie sytuacji bezpośredniego zagrożenia.
         Podszedłem spokojnie do Franka, stając tuż obok niego, jednak niezbyt blisko. Nie chciałem, aby czuł z mojej strony jakieś negatywne zamiary. Wolałem zachować mimo wszystko zdrowy dla naszych dziwnych relacji dystans. Oboje pragnęliśmy uciec od osaczenia.
- Wystraszyłeś mnie – wzdrygnął się jednak, wyczuwając w końcu moją obecność.
- Przepraszam – uśmiechnąłem się niepewnie, spuszczając wzrok na swoje dłonie. Wiedziałem, że brunet uważnie mi się przygląda i nie czułem się z tym jakoś wyjątkowo komfortowo. To nie był wzrok zawiści czy strachu. To był wzrok pożałowania oraz zaniepokojenia moim stanem. Znałem go. Wiedziałem też, jak teraz wyglądam. Byłem takim samym śmietnikiem na zewnątrz jak i wewnątrz. Nie mogłem nic na to poradzić. Potrzebowałem chwili czasu, aby wrócić do dawnej formy.
– Wróciłeś szybciej niż się spodziewałem – powiedział spokojnie, bez wyrzutu czy pretensji. Powiedział to tak, jakbym urwał się z tygodniowej delegacji po trzech dniach i wrócił prędko do domu przed wyznaczonym terminem. W ogóle nie było z jego strony czuć, że nie mieliśmy kontaktu przez prawie pół roku. Dlatego w odpowiedzi po prostu pokiwałem twierdząco głową, jakbym chciał mu przekazać, że zwyczajnie tak jakoś wyszło. – Jak tam było? – zapytał po chwili obustronnego milczenia. Nie odpowiedziałem mu od razu, ponieważ musiałem w sobie zwalczyć nagłą falę nieprzyjemnego wzruszenia związaną z niezbyt kolorowym pobytem w Edmonton. Spojrzałem w bok, wzruszając lekko ramionami.
– Nie najlepiej – odparłem cicho, raczej wszystko tymi słowami mu wyjaśniając. Nie był głupi, więc na pewno dostrzegł, że póki co, ten wyjazd stanowił temat tabu.
– Wtedy jak dzwoniłeś… - zaczął niepewnie.
- Nie chciałem – zaprzeczyłem od razu, przerywając mu w mało delikatny sposób.
– Za co mnie przepraszałeś, Gerard? – dokończył jednak mimo wszystko, płynnie uzupełniając urwane pytanie. Zamilkłem. Nie chciałem się z tego tłumaczyć. To był zwykły impuls. Nigdy nie powinienem był tego robić. Podniosłem głowę do góry, żeby spojrzeć Frankowi w oczy. Uśmiechnąłem się mimowolnie, dostrzegając w nich to stare, przyjazne ciepło, na które nigdy nie zasługiwałem.
– Za wszystko – powiedziałem szeptem, spostrzegając, jak oczy bruneta lekko zaczęły się szklić. – Za wszystko, co ci zrobiłem – dodałem jeszcze, przeczesując nerwowo włosy.
– Nie mam do ciebie żalu – wyznał szczerze, zsuwając się ostrożnie z balustrady na ziemię. Nagle stał się o wiele niższy ode mnie. Takie niespodziewane zachwianie poziomów wywołało we mnie nieznaczny dysonans.
– Powinieneś – odparłem, robiąc nieświadomie krok w jego stronę. Zaraz jednak opamiętałem się, cofając się aż o dwa. Nie chciałem… Nie chciałem.
– Ale nie mam – uśmiechnął się szczerze, zmniejszając dystans między naszymi ciałami. Wiedział, o co mi chodziło. Taki gest z mojej strony nie był dobrym rozwiązaniem. Cieszyłem się, że bezbłędnie to odczytał.
– Nigdy więcej ciebie nie dotknę, jeśli nie będziesz tego chciał, Frank – wyrzuciłem z siebie z rozbrajającą szczerością. Iero wydawał się być zszokowany, ale po chwili pokiwał głową w zrozumieniu.
– Dobrze – odparł łagodnie, patrząc w moje oczy z niesłychanym spokojem. – Dziękuję.



~*~



         Kiedy w końcu na moją pocztę dotarły zdjęcia z wnętrza baru, jak zwykle gniliśmy w aucie tuż pod jego drzwiami. Życie w Norfolk było na swój sposób niesamowicie nudne. Kompletnie nic się tutaj nie działo, a mieszkańcy peryferii zdawali się cieszyć swoją spokojną, nijaką monotonią. My również powoli zgrywaliśmy się z tym schematem, ale w ogóle nas to nie bawiło.
- Mam już zdjęcia – powiedziałem spokojnie, wcale nie odczuwając z tego powodu większej ekscytacji. Czekaliśmy na te materiały bardzo długo, powiedziałbym nawet, że niedorzeczną i niedopuszczalną ilość czasu.
- W końcu – szepnął Gerard, opierając się ustami na moim ramieniu. Od razu wbił wzrok w ekran laptopa, więc postanowiłem to zignorować, choć moje serce zachowywało się, jakby miało zamiar wyskoczyć na zewnątrz.
         Klikałem powoli palcem na strzałkę, przewijając ciągle zdjęcia, ale myślami byłem już w całkiem innym miejscu. Ostatnio między mną i Wayem zaczęło się wytwarzać bardzo dziwne napięcie. Żaden z nas nie chciał zrobić tego pierwszego kroku, ale oboje stale o siebie gdzieś zahaczaliśmy. Raz było normalnie, a raz niezręcznie. Zachowywaliśmy się jak para nastolatków, którzy postanowili wejść w jakąś bardziej intymną relację bez wcześniejszego poznania siebie nawzajem.
         Nie było co się oszukiwać. Zaczęliśmy z Gerardem to wszystko od dupy strony zarówno dosłownie jak i w przenośni. Nic tak na dobrą sprawę o sobie nie wiedzieliśmy, co wcale nie przeszkodziło nam w parokrotnym spaniu ze sobą. Teraz, kiedy oboje byliśmy w pewnym sensie skrzywieni przez przeszłe zdarzenia, nauczyliśmy się sztuki dialogu. Spędzaliśmy wspólnie czas na głupotach, wymieniając się informacjami, które były tak bezużyteczne, że nie mogliśmy ich wyczytać z akt. Właśnie te informacje były najpiękniejsze. Ulubiony kolor, kreskówka czy zajęcie. Omijaliśmy ciężkie tematy jak na przykład jego pobyt w zakładzie, a moją relację z ojcem. Obydwoje czytaliśmy swoje teczki i nie czuliśmy potrzeby psucia sobie i tak marnego humoru podobnymi wspomnieniami.
         Nagle ciszę w aucie przerwało burczenie mojego brzucha i natychmiastowy śmiech Gerarda w odpowiedzi na te niespodziewaną melodię. Czułem, jak na policzki powoli wkrada mi się rumieniec wstydu, że w przerwanie tej chwili intymności musiała się akurat zaangażować fizjologia.
- Jesteś głodny? – zapytał czarnowłosy, podbierając się nadal ręką na moim fotelu.
- Trochę – przyznałem nieśmiało. Dzień od samego świtu był taki paskudny, że aż nie miałem ochoty na śniadanie. Jednak teraz dobiegało południe i chyba organizm sam zaczął się dopominać o swoje dzienne kaloryczne zapotrzebowanie.
- No to zaraz gdzieś podjedziemy – powiedział z westchnieniem, wracając na swoje miejsce. Odpalił z ociąganiem silnik i wyprowadził samochód na drogę.
         Ogólnie wyznawaliśmy zasadę, że w pobliżu baru nie wysiadamy z auta, póki nie będzie to kompletnie niezbędne dla przebiegu zadania. Nie chcieliśmy, aby ktokolwiek nas stad kojarzył. Zawsze też gdzieś mógł się na nas napatoczyć Carl, a to oznaczałoby albo kompletną porażkę tej wyprawy, albo ogromne zamieszanie lub nawet strzelaninę na środku ulicy. Dla bezpieczeństwa, sprawy drugiego rzędu raczej załatwialiśmy w mieście obok albo na jego drugim końcu w bezpiecznej odległości od baru.
         Nie pytałem, gdzie jedziemy tym razem. Gerard zdawał się znać Norfolk znacznie lepiej ode mnie, jakby to nie był pierwszy raz, jak tutaj przebywał. Ja również nie czułem potrzeby robienia za przewodnika lub osobę decyzyjną. Siedziałem zawsze cicho w fotelu, obserwując drogę oraz przydrożne sklepy czy domostwa. Od czasu do czasu spoglądałem też ukradkiem na Gerarda. Widziałem, jak marszczył czoło, kiedy zastanawiał się, czy nie pomylił drogi. Zawsze wtedy pokładał się lekko ciałem na kierownicy i rozglądał na boki, wyginając usta w podkowę. Kiedy czuł się bardziej pewnie, prowadząc, siadał wygodnie na siedzeniu, lekko prowadząc nas w tylko sobie wiadomą stronę. Wtedy przenosiłem swoją uwagę na jego dłonie. Nie umiałem wyjaśnić wówczas myśli, które uderzały mi do głowy, ponieważ tak bardzo niekiedy się od siebie różniły. Często zastanawiałem się nad tym, ile ludzi właśnie przez te dłonie poniosło śmierć, żeby parę godzin później tłumić w sobie pragnienie bycia przez nie dotykanym.
         Gerard zaparkował auto pod lokalnym bistro, które, jeśli zawierzać szyldowi, sprzedawało to, z czego słynęli amerykanie – frytek, steków oraz kawy. Budynek sprawiał raczej sympatyczne wrażenie. Nie był zbyt duży, ale także nie wydawał się klaustrofobicznie ciasny. Po prostu wyglądał na zwykłe bistro, które często stawiano przy stacjach paliwowych lub motelach.
- To chyba pierwsze, co mi przyszło dzisiaj do głowy – powiedział, kiedy szliśmy do wejścia.
- Znasz to miejsce? – zapytałem, drepcząc powoli tuż za nim.
- Mhm – mruknął niechętnie. – Byłem tutaj raz czy dwa. Maja dobre jedzenie – uciął temat. Nie wnikałem. Usiedliśmy w rogu przy oknie, żeby już całkiem nie zamykać się na świat, jak to ostatnimi czasy mieliśmy w zwyczaju. Zawsze siadaliśmy w najdalszych z możliwych kątów pomieszczenia. Nie ukrywaliśmy się. Po prostu tak wychodziło. Woleliśmy nie rzucać się w oczy z głupiego przyzwyczajenia. – Na co masz ochotę? – zapytał po chwili, przyglądając mi się uważnie.
- Nie mam pojęcia – wzruszyłem ramionami. – Zdam się dzisiaj na ciebie – dodałem z uśmiechem.
- Okej – westchnął, odchodząc od naszego stolika. Kiedy jeden z pracowników odbierał zamówienie, usłyszałem tylko - Dwa razy danie dnia, tylko jedna porcja niech będzie bez oliwek.
         Wyjrzałem powoli przez okno na martwą ulicę. Doszedłem do wniosku, że właściwie to chyba mógłbym tutaj żyć. Z dala od zgiełku Nowego Jorku. Ale dynamizm też posiadał pewien urok. Symbolizował życie, pożerając jednak nasz czas w zastraszającym tempie. Na wsi wszystko zwalniało. Dni stawały się dłuższe, a noce zapewniały lepszy wypoczynek. Człowiek nie odczuwał presji, że gdzieś nie zdąży, z czymś się nie wyrobi, o kimś zapomni. To życie wydawało się po prostu łatwiejsze.
         Gerard usiadł w milczeniu naprzeciwko mnie i przez długi czas nie podejmował żadnej rozmowy. Zaakceptowałem to, pogrążając się w ciszy oraz własnych myślach. Spokój między nami był całkiem naturalny, nie czułem się niezręcznie. Way w ogóle miewał momenty, w których bardzo długo uciekał w głąb siebie. Strasznie dużo myślał, przybierając wtedy ponury wyraz twarzy. Nie pytałem, gdzie dokładnie odbiegał myślami, ponieważ nic nie wskazywało na to, że są przyjemne. A my unikaliśmy bolesnych tematów. Nie wiedziałem jeszcze, czy to dobra metoda na budowanie jakiejkolwiek relacji, ale to nie był odpowiedni etap, na podejmowanie podobnej decyzji.
- Kogo ja widzę, Franklin! – usłyszałem nagle radosny, męski i zdecydowanie donośny głos. Pojawienie się podobnych decybeli, których się zupełnie nie spodziewałem, wywołało dreszcze na całym moim ciele. Spojrzałem z dezorientacją na starego znajomego Setha, Gusa. – Co ty tutaj robisz? – zapytał ciekawsko, spoglądając podejrzliwie w stronę Gerarda.
- Em… jestem przejazdem – odparłem z uśmiechem. – A ty?
- Aaaa, mam małe zlecenie w bazie marynarki wojennej. Siedzę już tutaj kilka dni jak jakiś ciołek – machnął ręką. Gus był raczej mężczyzną sporych gabarytów. Wyglądem przypominał farmera z Tennessee, który prowadzi tajemne życie hearleyowca. Nie powstrzymywało go to jednak przed byciem osobą bardzo głośną oraz energiczną. – A co z tobą? Długo cię bolało po ostatnim? – zapytał, zupełnie nie biorąc pod uwagę faktu, jak to mogło brzmieć dla postronnego słuchacza. Zauważyłem katem oka, jak Way unosi do góry brwi, zakładając ręce na klatce piersiowej. Moja twarz od razu przybrała zapewne odcień purpury.
- Niecały tydzień – odparłem ze speszonym uśmiechem.
- To dobrze – mruknął, znowu zerkając na Waya. Gus mógł nie mieć pojęcia, że już nie jestem z Sethem. Niesamowicie lubił nas jako parę, a Gerard raczej nie wyglądał na kochanego, opiekuńczego chłopaka cudzych marzeń. – Nie będę wam dłużej przeszkadzał – powiedział bez ogródek. – Tak tylko zobaczyłem cię z daleka i chciałem się przywitać.
- Pewnie – uśmiechnąłem się przyjaźnie. – Dobrze było się spotkać po takim czasie.
- W razie interesów dzwoń – machnął mi ręką na pożegnanie. – Do zobaczenia.
- Do zobaczenia – odpowiedziałem tym samym gestem, odprowadzając mężczyznę wzrokiem pod same drzwi. Aby w jakikolwiek sposób obniżyć temperaturę swojego ciała, od razu przyssałem się do mrożonej herbaty, którą niepostrzeżenie podała nam kelnerka.
- Długo cię bolało po ostatnim? – zapytał chłopak z niedowierzaniem, sprawiając, że prawie zakrztusiłem się tym, co piłem.
- Chodziło o tatuaż, Gerard – wyjaśniłem spokojnie. – O tatuaż – powtórzyłem dobitniej, jakby mnie samemu nigdy nie przyszedł do głowy ten sam scenariusz co jemu.
- Okej – odparł, nieudolnie maskując kpinę. – I gdzie ten twój tatuaż? – zapytał z westchnieniem, spoglądając przelotnie na dziewczynę, która postawiła przed nami talerze z makaronem. Way szybko zamienił je miejscami, podsuwając mi danie bez oliwek. To było na swój sposób dziwne, że zapamiętał taki szczegół jak to, że ich nie lubię.
- Na podbrzuszu – powiedziałem niepewnie, wywołując u niego tylko kolejną fale złośliwej wesołości.
- Podbrzuszu? – uśmiechnął się zawadiacko, szturchając mnie lekko kolanem pod stołem.
- Jedz – mruknąłem niewyraźnie, wbijając zawstydzony wzrok prosto w talerz.



~*~



         Kiedy tylko zaparkowaliśmy w ciemnym zaułku, natychmiast odpiąłem swój pas, chwytając za klamkę. Chciałem mieć to szybko z głowy.
- Zostań w aucie – poleciłem Frankowi, otwierając drzwi.
- Bo? – zapytał lekceważąco, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Brzmiał w tej chwili jak dziecko, które rodzic zostawia w samochodzie, idąc do sklepu z zabawkami na własną rękę. Właściwe takie porównanie okazało się niezwykle rozczulające.
- Boooo… - powiedziałem z przekąsem. – Bo tam pewnie nie jest jakoś super bezpiecznie – dokończyłem, trzaskając za sobą drzwiami. Nie chciało mi się z nim dyskutować i przekonywać o swojej racji. Postawienie chłopaka przed faktem dokonanym ucinało pole do sprzeczki.
         Odkąd spędzałem więcej czasu z Frankiem, moja kondycja psychiczna uległa nieznacznej poprawie. Nadal czasami dręczyły mnie nieprzyjemne koszmary, jednak nie pojawiały się już co noc. Było mi zdecydowanie lżej na sercu; odzyskiwałem dawną pewność siebie i najzwyczajniej w świecie po prostu czułem się lepiej.
         Ostatni tydzień mogłem określić jako znaczący dla mojej relacji z brunetem. Może nie posiadałem go w sposób fizyczny, ale ten duchowy aspekt relacji był równie przyjemny. Można powiedzieć, że trochę tej cielesności nawet się obawiałem, dlatego starałem się unikać zbytniej bliskości z chłopakiem. Wyraźnie dałem mu wolna rękę w kwestii wchodzenia ze mną w jakiekolwiek kontakty seksualne. Czekałem cierpliwie, aż to Iero wybierze dla siebie odpowiedni moment. Nie chciałem go już nigdy więcej w żaden sposób krzywdzić. Wierzyłem głęboko w to, że skończyłem z braniem siłą, które nie pociągało za sobą żadnych pozytywnych konsekwencji. Z mijającymi dniami było jednak coraz ciężej znieść to dziwne napięcie, które się we mnie kumulowało. Niekiedy oboje zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy chcieli się na siebie rzucić i zamknąć w sypialni na cztery spusty, ale zaraz potem Frank nagle się dziwnie dystansował, jakby nie był pewien, czy może mi do końca zaufać.
Rozumiałem to.
Patrząc wstecz nie byłem pewien, czy na jego miejscu chciałbym w ogóle na siebie patrzeć.



~*~



Paliłem spokojnie papierosa, rozglądając się uważnie dokoła, czy nikt nie nadchodzi. Miałem pewnego rodzaju manię prześladowczą, odkąd tylko pamiętałem. Stale czułem obecność drugiej osoby, bezustannie oglądając się za siebie nawet na pustej drodze. Starałem się unikać nocnych autobusów, zawsze wybierałem tłoczne drogi nawet za cenę wydłużenia czasu dotarcia na miejsce. Najzwyczajniej w świecie panicznie bałem się doznania jakiejkolwiek cielesnej krzywdy ze strony drugiego człowieka. Dzięki tatuażom byłem w stanie choć trochę zaakceptować swoje ciało takim, jakie było. Póki co nie udało mi się jeszcze zakryć wszystkich szram, ale przynajmniej ukrycie pod tuszem części z nich było ogromną ulgą.
Wstyd.
To właśnie zawsze odczuwałem, kiedy wcześniej padały propozycje pójścia na plażę czy basen.
Po prostu wstyd.
Wstyd jako reakcja na brzydkie ciało, w którym przyszło mi jakoś funkcjonować na tym świecie.
Kiedy latem nad wodą mężczyźni latali bez koszulek, kobiety w bikini…
Kiedy w mieście ludzie chodzili w koszulkach na ramiączkach lub krótkich rękawkach…
Kiedy oni wszyscy z dumą lub zaledwie lekką niepewnością manifestowali własną cielesność, ja skrywałem ją pod bluzami lub koszulami z długim rękawem.
Zawsze świadomy tych wszystkich blizn, tych wszystkich szram dosłownie na każdym skrawku skóry, które stale paliły, nie dając zapomnieć o swoim istnieniu.
- Miałeś siedzieć w aucie – usłyszałem za plecami, automatycznie się wzdrygając. Resztka papierosa wyleciała mi spomiędzy palców prosto w kałużę, a ja westchnąłem tylko z irytacją, chcąc uspokoić swoje głupie serce.
- Chciałem tylko zapalić – powiedziałem niechętnie z kwaśną miną. Gerard jednak mile mnie zaskoczył, podając mi swoja paczkę. – Czego się dowiedziałeś? – zapytałem, wyciągając papierosa. Chłopak wzruszył ramionami, wyciągając do mnie rękę z zapalniczką. Uśmiechnąłem się pod nosem, zauważając, że to ta sama, którą kiedyś dałem mu na plaży. To nie było miłe wspomnienie. Jednak na swój sposób z biegiem czasu nauczyło mnie dystansu do pewnych spraw. Way też to zauważył. Kiedy płomień pojawił się tuż pod moim nosem, nawiązałem z czarnowłosym kontakt wzrokowy, który ten natychmiast urwał, odsuwając się pod ścianę. To była po prostu nasza wspólna, niezbyt wesoła przeszłość, o której oboje chcieliśmy zapomnieć.
- Widziałem go – odpowiedział mi po dłuższej chwili milczenia. - To takie dziwne… - szepnął.
- Co? – dopytałem, starając się wyłapać z cienia rysy jego twarzy.
- Widzieć Carla po takim czasie – odparł spokojnie, zamyślając się. – Strasznie się zmienił – kontynuował po paru chwilach. – Kiedyś bardzo o siebie dbał. Ta ciągła ucieczka przed Marco zrobiła z niego zwykłego łacha – zauważył niemal ze smutkiem. To musiało być dziwne uczucie – ścigać kogoś, z kim się kiedyś pracowało. Zastanawiałem się, czy Gerardowi jest ciężko pracować przy tej całej sprawie. Zawlec na śmierć dawnego kolegę… To musiała być ciężka rzecz. Mimo wszystko to był Gerard. Trochę odmieniony, ale jednak nadal Gerard. Nie mogłem mieć pewności co do tego, że wszystkie jego brutalne odruchy zostały zupełnie wygaszone. – Złapanie go w tym miejscu wcale nie będzie trudne – westchnął momentalnie, jakby ciężar przemyśleń sprzed sekundy całkiem już opuścił jego ramiona. – Tłoczno, parno, zwykła speluna.
- To wracamy do domu? – zapytałem, rzucając niedopałek na ziemię. Po chwili jednak zalała mnie fala subtelnej niezręczności. W obecnych warunkach i naszej osobistej relacji, słowo dom brzmiało nieco dziwnie. – W sensie… - mruknąłem, naciągając rękawy bluzy na dłonie.
- W sensie, bo w sensie – zaśmiał się w odpowiedzi, podchodząc bliżej. Spojrzałem niepewnie, kiedy nachylił się nade mną, znacznie spłycając moje możliwości pobierania powietrza z atmosfery. Chłopak jednak złapał najzwyczajniej w świecie za klamkę, otwierając mi drzwi do auta. Przełknąłem mało dyskretnie ślinę, patrząc mu w oczy. Nienawidziłem tych spontanicznie inicjowanych chwil intymności. Za każdym razem wtedy czułem, jakby moje serce miało wyskoczyć z piersi. Kiedyś nasza relacja opierała się tylko i wyłącznie na seksie. Nie mieliśmy innej. Wiedzieliśmy już, jak smakują nasze usta i jak wzajemnie dopasowują się do siebie nasze ciała. Te wizje i informacje na pewno nie siedziały tylko i wyłącznie w zakamarkach mojej głowy. Dzieliliśmy to wspólnie, co sprawiało, że to wszystko było jeszcze trudniejsze. – Cholera by to wzięła – zaśmiał się nagle Way, oblizując usta. Odwrócił głowę w drugą stronę, zabierając swoją rękę z klamki. – Wsiadaj – westchnął, odchodząc z ociąganiem na drugą stronę auta. Kiedy ciepło jego ciała tak nagle mnie opuściło razem z magnetyzmem oczu, prędko usadziłem tyłek w fotelu, bo nie miałem pewności, jak długo jeszcze nogi zdołają utrzymać mnie w pionie. To wszystko stawało się coraz cięższe z każdym mijającym dniem.
         Na początku wcale nie rozmawialiśmy dużo. Mógłbym nawet powiedzieć, że nasza wymiana zdań polegała na cześć rano i dobranoc wieczorem. Między nami zaczęły padać bardziej złożone komunikaty dopiero kiedy Gerard zauważył, że wybieram z jedzenia oliwki. Zapytał wtedy, dlaczego ich nie lubię, a następnie zgarnął je z mojego talerza na swój. Zaczęliśmy długą konwersację o jedzeniu, kończąc jeść śniadanie dopiero w południe.
         Chyba obu nam ten incydent uświadomił, że nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawialiśmy. Zdawkowych pytań oraz odpowiedzi czy rzucania sobą o ściany i pieprzenia się, gdzie popadnie, raczej za poprawną komunikację nikt by nie uznał. To odkrycie było na swój sposób bardzo tragiczne. Tak nie powinno być. Ciężko było zapomnieć o tym, co między nami było i tym ciężej budować coś nowego, z założenia bardziej niewinnego oraz przemyślanego, skoro tamto było brudne i spontaniczne. Przedtem wszystko oparliśmy na fundamencie naszej seksualności. Teraz silnie dawało nam się to we znaki.
         Do domu za Norfolk ruszyliśmy w ciszy. Gerard nerwowo stukał palcem w kierownice, zaciskając usta, a ja zacząłem sobie wbijać dla odmiany paznokcie jednej dłoni w kciuka tej drugiej. Zdecydowanie oboje odczuwaliśmy niezręczność tamtej chwili. Napięcie wisiało w powietrzu i zdawało się być tylko kwestią czasu, aż znajdzie ono w końcu swoje ujście.
         Aby odwrócić swoją uwagę od tych wszystkich niepotrzebnych myśli, zacząłem się zastanawiać, co nowego się dzieje u mojej mamy. Nie widziałem jej prawie miesiąc, lecz za każdym razem, kiedy pisaliśmy, zapewniała, że czuje się świetnie, a we wszystkim pomaga jej właściciel cukierni. Tęskniłem trochę za domem, ale odczuwałem ulgę, że przynajmniej to jedno zmartwienie mogłem zostawić za sobą. Mama zdawała się powoli odnajdywać w społeczeństwie. Była nadal całkiem młoda oraz piękna mimo własnej niepełnosprawności. Dużo czasu spędzała z mamą Gerarda, ponieważ chyba obie czuły, że sąsiedztwo do czegoś zobowiązuje. Miały dożo czasu wolnego w domu, bo Mikey wyprowadził się od Donny już kilka miesięcy temu, a ja raczej też u siebie nie byłem częstym gościem. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie ponadto fakt, że właściciel cukierni ochoczo się podjął pomagania mamie w codziennych obowiązkach, które jednak wymagały odrobiny męskiej siły. Cieszyło mnie patrzenie na to, jak po okresie szoku oraz izolacji w końcu uczyła się zupełnej samodzielności.
- Co tam? – zapytał nagle Gerard, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Lubię jechać autem nocą – rzuciłem bezmyślnie, wywołując u chłopaka śmiech. Z drugiej strony… co niby tak właściwie miałem mu odpowiedzieć na tak debilnie sformułowane pytanie.
- To fajnie – powiedział z uśmiechem, nawet nie starając się ukrywać wesołości. Przewróciłem oczami.
- To wyjątkowo uspokajające – dorzuciłem jeszcze na swoją obronę.
- Okej – pokiwał głową z uznaniem, jakbym powiedział coś naprawdę odkrywczego i mądrego.
- A goń się – mruknąłem, dając mu kolejny powód do kpiny.
         Sunęliśmy spokojnie przez pola, w ogóle nie zważając na brak oświetlenia na jezdni. Wszystko za oknem zdawało się zlewać w jednolitą masę. Gerard przyjechał swoim autem, dlatego nie przejmowałem się, że mknął powyżej dozwolonej prędkości. Steven rzadko kiedy używał samochodu od Marco. Uważał, że jego prywatny lepiej maskuje się w otoczeniu. Mimo wszystko, kiedy pędził po ulicy pełnej nieoczekiwanych zagłębień w asfalcie, miałem silne podstawy do wytworzenia lęku o własne życie.
         Gerard zawsze parkował za domem, jakby się bał, że na tym zadupiu ktokolwiek go okradnie. Jedynym minusem tej sytuacji był fakt, że zawsze trzeba było iść wtedy na około, żeby dostać się do środka od frontu. Kiedy chłopak wygasił silnik, w samochodzie nastała martwa cisza.
- Nie wysiadasz? – zapytałem niepewnie.
- A ty? – odbił piłeczkę, spoglądając mi w oczy. Przełknąłem ślinę. O nie, nie, nie… Otworzyłem lekko usta, wypuszczając dyskretnie nadmiar zgromadzonego w płucach powietrza. Spuściłem w końcu wzrok, uśmiechając się niezręcznie.
- Dobra, w takim razie ja wysiądę pierwszy – szepnąłem, odpinając niespiesznie pas. Zachodziłem w głowie, dlaczego, do cholery, to on nie może zrobić pierwszego kroku. Widziałem, że chce, a ja sam raczej też nie ukrywałem jakoś skrzętnie swoich uczuć.
         Dopiero kiedy obie moje nogi stanęły na ziemi, a drzwi trzasnęły za plecami, dotarło do mnie w pełni, dlaczego Way taki jest. Dlaczego nadal czeka i nie robi dosłownie nic, aby posunąć naszą relację do przodu. Nigdy więcej ciebie nie dotknę, jeśli nie będziesz tego chciał, Frank. Dokładnie to mi powiedział od razu po swoim przyjeździe. Pacnąłem się otwartą dłonią w czoło. Nie sądziłem, że naprawdę się do tego zastosuje. Myślałem, że powiedział to bardziej w sposób symboliczny, żeby się pogodzić czy przełamać lody.
- Idziemy? – westchnął z niezadowoleniem, stając przede mną. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.
- Ale ty jesteś głupi – powiedziałem z rozbrajającą szczerością.
- Słucham? – zapytał spokojnie, lecz z lekkim oburzeniem. Uśmiechnąłem się do niego nieśmiało, nie do końca wierząc w to, co chciałem zrobić.
- Pocałuj mnie – wyszeptałem, już zupełnie zbijając go z tropu. Siebie z resztą też. Ale jeśli dzięki temu miało przestać nas męczyć to stałe napięcie, nie widziałem innego wyjścia.
- Frank… - mruknął, uciekając wzrokiem.
- Po prostu to zrób – zaśmiałem się, przestępując z nogi na nogę. – Już teraz mi głupio, więc więcej nie poproszę.
- Ty jesteś jakiś popierdolony – uśmiechnął się, kręcąc głową na boki w osłupieniu. natychmiast jednak zabił między nami jakąkolwiek przestrzeń i nachylił się nade mną, kładąc dłonie na szybie samochodu – Byłeś tak bezpośredni, że aż mi teraz niezręcznie – zażartował, delikatnie muskając moje wargi, na czym jednak poprzestał.
- Hm? – mruknąłem pytająco, kiedy z uśmiechem przejechał subtelnie kciukiem po moim policzku.
- Nic – szepnął, znowu delikatnie dotykając moich ust. Przeczesałem powoli włosy chłopaka, układając swoje dłonie na jego karku. – Nic – powtórzył, łącząc żarliwie nasze wargi w taki sposób, że aż zabrakło mi tchu.
         Pół roku.
         Pół roku musiałem czekać, aż w końcu przyciśnie mnie brutalnie do drzwi auta i zacznie rozbierać z tylko sobie znaną delikatną gwałtownością.
         Pół roku zajęło mu przyjście do mnie, aby wziąć to, co i tak od dawna na niego czekało.
         Pół roku potrzebowaliśmy na to, żeby zrozumieć swoje błędy i pójść zupełnie inną drogą.
         Pół roku.
         Jęknąłem mało dyskretnie, kiedy udo Gerarda wślizgnęło się między moje nogi. Usta chłopaka jednak wszystko skutecznie stłumiły. Nasze języki zawzięcie tańczyły jakiś pełen pasji układ, nie wiedząc do końca, jak przekazać to, co nimi kieruje. Byliśmy siebie spragnieni. Spragnieni do tego stopnia, że spuchnięte i zmiażdżone wargi przestały się w jakikolwiek sposób liczyć. Bezustanne sapanie tylko wzajemnie nas nakręcało, prowadząc niemal do utraty tchu. Ale całowaliśmy się dalej, nie mając pojęcia, co zrobić z rękoma. Podwórko za domem było raczej mało adekwatne do uprawiania seksu po tak długim czasie. Poza tym oboje raczej czuliśmy, że tym razem wypadałoby to zrobić po praz pierwszy normalnie. Z drugiej strony zbyt długo czekaliśmy, żeby już się od siebie odkleić.
Zacisnąłem mocno palce na włosach chłopaka, kiedy ten postanowił na sekundę rozłączyć nasze wargi, by zaczerpnąć powietrza. Way zaśmiał się uroczo, oddychając nieco spazmatycznie. Jednak ja wcale nie byłem lepszy. Płuca pękały mi prawie tak, jakbym właśnie przebiegł co najmniej długość maratonu. Położyłem powoli Gerardowi swoją dłoń na klatce piersiowej, czując szybkie bicie jego serca. Odchyliłem ciało do tyłu, patrząc w rozgwieżdżone niebo.
Kręciło mi się w głowie.
To chyba było szczęście.


         W sypialni świat się dla nas jakby zatrzymał.
         Czas zwolnił.
         Ruchy stały się bardziej nastawione na dotyk niż przelotne ocieranie.
         Gerard popchnął mnie powoli na ścianę, nie odrywając jednak swoich ust od mojej szyi. Stał się teraz bardzo delikatny, jakby nie chciał mnie w żaden sposób uszkodzić.
Jakbym był z porcelany.
Westchnąłem cicho, kiedy zimny nos chłopaka lekko przesunął się wzdłuż linii mojej szczeki. Temperaturowy dysonans jedynie potęgował targające moim ciałem dreszcze. Przyciągnąłem Gerarda za brodę z powrotem do swoich warg, czując się źle z tym, że przez tak długi czas były w separacji. Wniknąłem powoli swoimi dłońmi pod jego bluzę, zsuwając mu ją z ramion. Chłopak uśmiechnął się subtelnie, zrzucając ją na ziemie tuż pod nasze nogi. Kiedy jednak jego własne palce odpięły guzik moich spodni, narosła we mnie nagła panika. Pozwoliłem się im zsunąć niespiesznie na dół, ale w mojej głowie gdzieś tam już zakwitła myśl, że góra będzie następna. A ja nie chciałem jej zdejmować. Gerard chyba wyczuł moje nieznaczne wahanie, ponieważ nie posunął się dalej ponad to.
- Boisz się? – zapytał szeptem. Nie odpowiedziałem mu. To nie był strach. To było coś innego, czego nie umiałem dokładnie opisać. Jakby wstyd. Wstyd przed tym, że zobaczy moje ciało. – Nie zrobię ci krzywdy – zapewnił.
- Wiem – odpowiedziałem niepewnie. – To nie o to chodzi – zapewniłem go, spuszczając wzrok.
- To o co? – szepnął, całując mnie w policzek. Złapałem mocno za krawędź swojej koszulki, walcząc sam ze sobą. Gerard spojrzał w dół, łapiąc mnie powoli za pięść. Przeniósł moje dłonie na swoją bluzkę, tym samym pozbywając się jej ze swojego ciała. – Nie przejmuj się tym – powiedział. – Przecież wiem o wszystkim – dodał cicho. Spojrzałem na niego niepewnie, zastanawiając się, czy na pewno mówimy o tym samym. Nie miał prawa wiedzieć.  – Dla mnie i tak jesteś piękny – mruknął, rozbierając się zupełnie do naga, jakby miało mi to dodać choć odrobinę odwagi.
         Wstrzymałem oddech. Dotarło do mnie, że tak właściwie jeszcze nigdy nie widziałem Waya zupełnie bez ubrań. Jego skóra była mlecznobiała do tego stopnia, że zdawał się dodatkowo rozświetlać pomieszczenie. Nie miał specjalnie atletycznej budowy ciała, raczej powiedziałbym, że po prostu w Edmonton niezbyt dobrze się odżywiał.
         Spojrzałem niepewnie na Gerarda, czując, że z mojej winy siada cały nastrój wesołego podniecania, który towarzyszył nam jeszcze sekundę temu. Nigdy nie miałem podobnych problemów z Sethem. Blondyn od samego początku o wszystkim wiedział, więc niekiedy o tym zapominałem. Z Wayem było zupełnie inaczej.
         Pochyliłem się ostrożnie w jego stronę, niepewnie oplatając mu rękoma szyję. Nie byłem tego wszystkiego do końca pewien. Chciałem po prostu dzisiaj z nim być, oddać się w jego ręce, spędzić z nim noc. Jeśli miało to się okazać złą decyzją, nie byłaby to taka pierwsza w moim życiu, którą podjąłem pochopnie. Dlatego objąłem delikatnie wargi Gerarda swoimi wargami z myślą, że co ma się dzisiaj stać, to się stanie. Położyłem wszystko na jedną kartę.
         Czarnowłosy bardzo szybko przeszedł do rzeczy, czując, że dostaje ode mnie zielone światło. Umiejętnie scałował wszelkie wątpliwości z moich lekko niepewnych warg, na nowo przywracając utracony żar. Starał się poskromić własną napastliwość, za co byłem mu niezmiernie wdzięczny. Wiedziałem, że chłopak raczej do cierpliwych nigdy nie należał, więc dodatkowo doceniałem ten niewinny gest.
W końcu Gerard złapał mnie mocno za biodra, obracając spod ściany zwinnym piruetem plecami w stronę łóżka. Jedną ręką szybko pozbył się mojej bluzki, rzucając ją gdzieś w kąt. Poczułem nagle, jak ogarnia mnie chłód, lecz to wrażenie nie utrzymywało się jakoś specjalnie długo. Zostałem mocno pchnięty na materac, a Way w mgnieniu oka okrył mnie swoim ciałem, sprawiając, że na powrót czułem się bezpieczny. Dłonie chłopaka powoli błądziły po mojej skórze, poznając po raz pierwszy wszystkie jego zakamarki. Zdawał się w ogóle nie zauważać licznych wypukłości, na które stale natrafiał opuszkami palców. Nie poświęcał im większej uwagi, jakby uznawał je odgórnie za naturalne krzywizny skóry. Sunął delikatnie rękoma w dół wzdłuż linii mojego ciała, rozsuwając w końcu mało inwazyjnie w bok moje nogi.
         Spomiędzy warg wypuściłem głośne westchnienie, wbijając chłopakowi boleśnie paznokcie w plecy. Gerardowi jednak zdawało się to w ogóle nie przeszkadzać, ponieważ spokojnie kontynuował obsypywanie mojej klatki piersiowej drobnymi pocałunkami. Kiedy we mnie wchodził, trzymał swoje usta tuż przy moim uchu, nie kryjąc się zupełnie z żadnymi dźwiękami, które wydobywały się z jego gardła. Zacisnąłem mocno ręce na pościeli, nabierając gwałtownie powietrza. Jęknąłem głośno, kiedy Way wysunął się ze mnie trochę, aby następnie zanurzyć już do samego końca. Odchyliłem głowę do tyłu, przymykając powieki. W moich myślach nie było już miejsca na nic konstruktywnego. Plątanina urywanych zdań i bliżej nieokreślonych pragnień zupełnie stłumiła zdrowy rozsądek. Gerard złapał mnie mocno za rękę, splatając ze sobą nasze palce. Drugą dłoń zaciskał mi niemal boleśnie na biodrze, podczas gdy ja swoją wplotłem w jego włosy. Czułem go w sobie wyraźnie, nie będąc w stanie skupić się na niczym prócz oddychania.
Energiczne ruchy Waya szły w parze z jego żarliwymi pocałunkami na każdym skrawku mojego ciała.
Jego stękanie szło w parze z moim sapaniem oraz spontanicznymi okrzykami rozkoszy.
W końcu udało mi się odnaleźć usta chłopaka, który na ułamek sekundy nawiązał ze mną kontakt wzrokowy, uśmiechając się delikatnie pod nosem. Chwilę potem ukrył jednak twarz w mojej szyi, przyspieszając ruchy swoich bioder.
         W miarę upływającego czasu, każdy mój jęk wydawał się być głośniejszy od poprzedniego, a duchota w pokoju coraz bardziej nie do zniesienia. Kiedy jednak Gerard w końcu wykonał ten ostateczny ruch bioder, wygiąłem ciało w łuk, otwierając szeroko usta, z których jednak nie wydobył się żaden dźwięk. Zacisnąłem mocno palce na karku Waya, aby po paru sekundach poczuć ciężar jego ciała upadającego na moje.
         Zanurzyliśmy się powoli w miękkim materacu, oddychając szybko i nierówno. Moje nogi odmówiły posłuszeństwa trwania w poprzedniej pozycji, zsuwając się powoli z bioder chłopaka. Gerard natomiast resztkami sił zdołał obrócić się na bok tak, że oboje teraz leżeliśmy w poprzek łózka zupełnie nadzy, ale na swój sposób szczęśliwi. Położyłem czarnowłosemu delikatnie rękę na policzku, którą przyjął z lekkim uśmiechem, od razu nakrywając swoją własną. Przejechał parę razy kciukiem po skórze mojej dłoni, podnosząc się po chwili na łokciu. Na usta chłopaka zakradł się nieokreślony uśmiech. Widziałem, że chciał coś powiedzieć, ale w końcu zrezygnował, aby móc mimo wszystko najpierw ucałować moje usta. W żadnym razie nie protestowałem, kiedy znowu się na mnie położył, kończąc w końcu między moimi nogami.
- Czyli to są te twoje jaskółki? – zapytał z westchnieniem, skupiając się całkowicie na podbrzuszu.
- Tak – odparłem z nieśmiałym uśmiechem, przyglądając się, jak kiwa powoli głową. Sam nie miał ani jednego tatuażu. Nie miałem pojęcia czy to dlatego, że nie chce, czy po prostu mu się nie podobają. Teraz też nie wyczuwałem z jego strony ogromnego entuzjazmu, a raczej zwykłe zainteresowanie. W końcu zagryzł lekko dolną wargę, spoglądając na mnie z uśmiechem.
- Masz jeszcze jakieś tatuaże? – zaciekawił się, obrysowując z uwagą opuszkiem palca wskazującego oba ptaki.
- Mam jeden… - powiedziałem niepewnie. – Na plecach - dodałem cicho.
- Okej, nie musisz mi go pokazywać, jak nie chcesz – zapewnił spokojnie. Westchnął głęboko, ziewając po chwili. Skupił się przez sekundę na widoku za oknem, jakby coś specjalnego zwróciło w oddali jego uwagę. Wzruszył jednak w końcu ramionami. – Byłem po prostu ciekawy – dodał i poklepał mnie po brzuchu, uśmiechając się pokrzepiająco. – Zaraz wracam – oznajmił, zsuwając się z materaca. Bez skrępowania odwrócił się do mnie gołym tyłkiem, znikając w toalecie.
         Odetchnąłem głęboko, przysłaniając sobie oczy ręką. Starłem zmęczenie z powiek, uderzając otwartymi dłoniami w pościel. Zaśmiałem się pod nosem, nie do końca wierząc w to, co się dzisiaj stało, choć od początku wydawało się jedynie kwestią czasu. Zastanowiłem się, dlaczego właściwie wcześniej ogarnęła mnie taka panika. Nie da się przecież uprawiać seksu w kaftanie bezpieczeństwa.
         Usiadłem powoli na materacu, zerkając niepewnie w stronę światła, które uciekało spod drzwi na korytarz. Nasza relacja wydawała się teraz taka dziwnie normalna i naturalna. Ciężko było mi ją nawet opisać przez tę pozorną zwyczajność. Zastanawiałem się, jak przenieśmy ją na nasze obecne życie. Tutaj, w Norfolk, obowiązywały nas całkiem inne zasady niż w Nowym Jorku. Nie byłem tylko do końca pewny, czy był sens teraz ten problem w ogóle roztrząsać… Ta sprawa mogła poczekać.
Kiedy dotarł do mnie dźwięk spuszczanej wody, obróciłem się niespiesznie tyłem do wejścia pokoju. Podciągnąłem nogi pod klatkę piersiową, opierając brodę na kolanach. I tak byłem zupełnie nagi, co ta mała różnica właściwie zmieniała w naszej relacji. Raczej nie pierwszy i nie ostatni raz przekraczaliśmy pewnie granice intymności. Ta mała blokada siedziała tylko i wyłącznie we mnie. To ja miałam ze sobą problem, a nie Gerard.
- Na osiemnastkę wytatuowałem sobie dynię na plecach – powiedziałem, kiedy Way wyszedł w końcu z toalety. Przez chwilę stał za mną, nie mówiąc ani słowa. W końcu raczej niecodziennie widzi się całkiem poharatane ciało drugiej osoby. W pewien sposób naprawdę starałem się to zrozumieć.
- Dlaczego akurat taki wzór? – zapytał jednak całkiem swobodnie po kilku minutach martwej ciszy. Poczułem, jak materac ugina się pod ciężarem jego ciała. Chłopak usiadł powoli tuż za mną, kładąc mi dłoń na ramieniu.
- Bo urodziłem się w Halloween – wyjaśniłem. – Taka symbolika – dodałem szeptem, kiedy Gerard przesunął palcem po linii mojego kręgosłupa. Między nami zapadło długie milczenie. Przymknąłem powieki, skupiając się na wrażeniach odbieranych z ciała. Way powoli dotykał szram na mojej skórze, nie komentując niczego nawet pojedynczym słowem czy westchnieniem. W ciszy obserwował moje plecy, jakby uczył się każdej blizny na pamięć. - Skąd wiedziałeś? – zapytałem cicho, nawiązując do wcześniejszej rozmowy pod ścianą.
- Hm… - mruknął niewyraźnie, zatrzymując się kciukiem w okolicy prawej łopatki. – Pamiętasz, jak kiedyś jechaliśmy na takie dziwne spotkanie i w środku pola siadło nam auto?
- Złapała nas wtedy ulewa – potwierdziłem, przywołując we wspomnieniach obrazy z tego koszmarnego dnia.
- Biegliśmy do auta… - mruknął powoli, składając mi leniwy pocałunek na karku. – Przemokła ci cała koszula – powiedział spokojnie, wpadając w lekko melancholijną nutę. – Pamiętam, że pomyślałem wtedy... że trafiłem na małego, niewinnego anioła – zaśmiał się cicho bez cienia wesołości. - Anioła, który po prostu już zbyt wiele razy upadł – szepnął, opierając swoje czoło na moim ramieniu. Zacisnąłem mocno powieki, wstrzymując na chwile oddech. – Wiedziałem o tym wszystkim od bardzo dawna, Frank. To zupełnie niczego nie zmienia.

        
        



~.~

Rozdział wielkości shota? Zawsze.
Takie to trochę bleh, ale mam nadzieje, że przez to, że sama czytam to chyba piaty raz.

30 stycznia mija 5 lat, jak jestem na bloggerze (WOW). Chciałam dodać rozdział właśnie wtedy, ale sesja nie ma serca. Trzymajcie się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz