niedziela, 1 kwietnia 2018

Take Care of My Soul

22



Nasza podróż do mojego domu mijała w grobowej ciszy. Gerard tak się zatracił we własnych myślach, że nawet nie zauważył, że nie włączył radia, bez którego raczej nie zdarza mu się ruszyć w drogę. Ale nie zwróciłem mu uwagi i sam również nie zmieniłem tego stanu faktycznego. Jeśli Way potrzebował w tej chwili ciszy, miał do niej pełne prawo. W głowie chłopaka pewnie panował chaos, który sam musiał jakoś poukładać. Wyczułem, że wyraźnie nie chciał dzisiaj mojej pomocy, nie chciał rozmawiać, nie chciał mówić.

Widziałem, jak Zayn spojrzał na Gerarda. Sprośnie, z góry, niemal wyzywająco, jakby oczekiwał, że zostanie tutaj wrak człowieka. Wraku co prawda nie zastał, ale wyraźnie ucieszył go fakt, że na psychice czarnowłosego pozostał widoczny ślad po ich spotkaniu w Edmonton.

Kiedy tylko przeniósł na mnie swój wzrok, od razu wyczułem, że jest cholernym manipulatorem. Wyćwiczona oznaka fałszywej ciekawości, chorego zainteresowania i podniesiona brew, która oznaczała wyczekiwanie na mimiczną wzajemność, której się nie doczekał. Odnosiłem wrażenie, że temu chłopakowi nie można pokazać jakichkolwiek emocji, które mógłby zinterpretować sobie pod swoją modłę. Intensywność spojrzenia Zayna przyprawiała mnie o złudne wrażenie, że on mnie zna, że mnie kojarzy i w jakimś sensie nie jestem dla niego obcą osobą. To było spojrzenie człowieka, który już posiadał pewne informacje na mój temat, a teraz w końcu dostał szansę na skonfrontowanie obrazu wykreowanego na podstawie zasłyszanych pogłosek z obrazem rzeczywistym. Nie podobało mi się to wrażenie, ponieważ nigdy nie czułem się ofiarą inwigilacji bez powodu, zawsze moje przeczucia okazywały się mieć solidną podstawę. Prawdopodobieństwo jednak, że Marco dał mu jakiekolwiek informacje na nasz temat były znikome. Więc skąd ten dreszcz przerażenia związany z brakiem poczucia anonimowości? Takie myśli kołatały mi się po głowie, póki Gerard nie przerwał naszej wymiany cichego zainteresowania, zasłaniając mnie swoim ciałem.

Stanęliśmy na światłach. Na pustej ulicy, czerwień sygnalizatora wydawała się jeszcze bardziej intensywna niż zazwyczaj. Gerard westchnął ciężko spoglądając na mnie niepewnie. Posłał mi blady uśmiech, który chyba miał zapewnić nam względne poczucie normalności oraz bezpieczeństwa, ale w mojej głowie jedynie pogarszał całą sytuację. Oznaczało to, że z Gerardem nie było najlepiej. Oznaczało to, że Gerard czegoś się bał. Przypieczętował moje przeczucia, kiedy położył mi delikatnie rękę na udzie i lekko zacisnął na nim swoje palce.

– Przegapiłeś skręt – zauważyłem cicho po kilku minutach jazdy.
– Kurwa. Przepraszam - zaklął, jakby naprawdę strasznie się tym przejął.
– Nic nie szkodzi - zapewniłem go, wzruszając ramionami.
– Pojedziemy na około - powiedział, jakbym zupełnie nie był świadomy takiej możliwości, choć tak samo dobrze znaliśmy tę okolice. Z jakiegoś powodu jednak Gerard się o mnie bał i potrzebował zapewnienia, że panuje nad sytuacją i tylko on zna prawidłowe rozwiązanie. Postanowiłem nie budzić go z tego złudzenia.
– Dobrze - odpowiedziałem spokojnie, jakbym bezgranicznie ufał wszystkim jego decyzjom. Właściwie tak często było, więc zbytnio samego siebie nie oszukiwałem. Ufałem Gerardowi.
– Jutro rano po ciebie przyjadę - oznajmił poważnie, kiedy zaparkowaliśmy pod moim domem.
– Okej – kiwnąłem głową, nie widząc sensu w dyskutowaniu z Wayem, kiedy miał taki nastrój. Chłopak posłał mi niepewne spojrzenie, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie wiedział, czy może. - Wyduś to z siebie - mruknąłem, kiedy prócz wymiany spojrzeń, nie poszły za tym żadne słowa. Gerard wypuścił trzymane w płucach powietrze, po czym pochylił się do przodu i położył swoją głową na moich kolanach. Ściągnąłem brwi ze zdziwienia, ponieważ to nie było normalne zachowanie z jego strony. Mimo wszystko położyłem mu dłoń na głowie i zacząłem lekko przeczesywać jego czarne włosy. - Cokolwiek tak cię dręczy, jest nieważne, Gee - szepnąłem delikatnie, zdrabniając jego imię zupełnie nieświadomie. - Nie daj się temu zwariować, okej? - poprosiłem, opierając swoje czoło na jego karku.
- Mhm - mruknął, zupełnie akceptując każde moje słowo. Westchnąłem ciężko, kreśląc kciukiem kółka na jego plecach.
- Pamiętaj, że zawsze możesz ze mną porozmawiać, Gerard - powiedziałem cicho po dłuższej chwili, kiedy chłopak nadal nie podnosił się do siadu. - Cokolwiek dzieje się teraz w twojej głowie, nie jesteś z tym sam.



~*~

Nie jestem z tym sam.
Cokolwiek dzieje się w mojej głowie.

Jednak sam nie wiedziałem, co mi w tym łbie siedzi. Naprawdę chciałbym jakoś sprecyzować swoje życiowe obawy, nadać im jakieś ciało, formę, konkretną postać. Póki co jednak otaczały mnie smukłe cienie, które oplatały każdą powstającą, pozytywną myśl, zabijając jej jasność.
        
Nie jestem z tym sam.
Cokolwiek dzieje się w mojej głowie.
Jak mam w to uwierzyć?

Zawsze byłem sam z każdym problemem, który pojawiał się w moim życiu. Musiałem samodzielnie odnajdywać drogę, by go rozwiązać. Nigdy na nikim nie podlegałem. To nie było takie proste przestawić się i otworzyć na drugą osobę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bardzo chciałem, lecz nie umiałem. Ciężko mi nawet było rozmawiać ze sobą na temat tych wszystkich przeszłych zdarzeń, które tak spontanicznie lubiły do mnie wracać; rozmawiać ze sobą tam w głowie.

Opierałem się czołem o chłodną szybę kabiny prysznicowej. Starałem się z siebie zmyć cały ten dzień, wyzywające spojrzenia Zayna; sposób, w jaki zapatrzył się na Franka; sposób, w jaki Frank te spojrzenia odwzajemnił.

Walnąłem z całej siły pięścią w grubą szybę, od razu żałując, gdy rękę przeszył mi straszliwy ból.

Dlaczego teraz się pojawił?
Akurat wtedy, kiedy wszystko zaczęło mi się miarę układać.
Zawsze coś musi się spierdolić

- Siedzisz tutaj już ponad godzinę, Gerard - zauważyła Isabelle, jak zwykle wchodząc do łazienki zupełnie nieproszona.
- Weź wypierdalaj - powiedziałem po prostu, nie mając sił, na uzmysławianie jej bardziej obrazowo tego, że chce, aby zostawiła mnie dzisiaj w świętym spokoju.
- Co się stało? - zapytała, otwierając kabinę prysznicową. Posłałem jej zirytowane spojrzenie. Nigdy nie umiała uszanować mojej prywatności i nawet teraz… Spomiędzy moich warg uleciało ciche westchnienie.
- Zayn przyjechał - powiedziałem ze zmęczeniem, usiłując się pozbyć tym zdawkowym wytłumaczeniem. Zanim jednak zdołałem cokolwiek zrobić, Izzy już się rozebrała i weszła pod prysznic, zasuwając za sobą drzwi. - Dlaczego ty nigdy nie rozumiesz, co oznacza nie mam ochoty, do jasnej cholery?

Dziewczyna jednak wzruszyła tylko bezradnie ramionami i złączyła nasze usta.


~*~

Po czwartym nieodebranym połączeniu, zaczął mi się kończyć papieros. Siedziałem na schodkach przed domem, zastanawiając się, gdzie, do cholery, podziewał się Gerard. Piąty telefon już nie był do niego. Nie zamierzałem czekać kolejną godzinę, aż waćpan odbierze. Nie trzeba było zadeklarować głupot i zostawić mi auto. Ja taki niesłowny nie byłem.

- No? - Steven odebrał jak zwykle w świetnym humorze, z pełnym szacunkiem do rozmówcy oraz wzorową elokwencją. Nie miałem jednak nawet siły jakkolwiek go przedrzeźnić.
- Wyjechałeś już z domu? - zapytałem.
- Właśnie wsiadam do auta - powiedział, a w tle usłyszałem dźwięk odpalanego silnika.
- Zajechałbyś po mnie?
- Pewnie. A co się zadziało?
- Gerard chyba o mnie zapomniał - wzruszyłem ramionami, gasząc papierosa na podjeździe.


~*~

Obudziłem się dziwnie wypoczęty. Rzadko otwierałem oczy przed budzikiem, dlatego nieco mnie ten fakt zaalarmował. Jak zwykle w takich chwilach, sięgnąłem szybko po telefon i zobaczyłem na ekranie coś, czego bardzo nie chciałem tam ujrzeć. Była już prawie dziewiąta, a cztery nieodebrane połączenia od Franka pozostały bez mojego odzewu.

- Kurwaaaa - zakląłem, wyplątując się mało delikatnie z kończyn Isabelle, które ta jak zwykle oplotła dokoła mnie jak jebany wąż boa. Naciągnąłem na tyłek szybko pierwsze lepsze spodnie, które akurat leżały pod łóżkiem, ubrałem wczorajszą koszulkę i złapałem za kluczyki od samochodu, wybiegając z mieszkania jak poparzony.  Wybrałem numer Iero najszybciej, jak umiałem i modliłem się, aby odebrał.
- Tak? - zapytał tonem, który dał mi do zrozumienia, że jest obrażony, choć stara się brzmieć zupełnie naturalnie. No spierdoliłem sprawę, ale liczyłem na jakiekolwiek miłosierdzie.
- Przepraszam cię strasznie, ale zaspałem - wytłumaczyłem się błyskawicznie, idąc szybkim krokiem przez parking. - Jesteś jeszcze w domu?
- Nie kłopocz się, Gerard - powiedział chłodno. - Jestem już od dawna w pracy.
- Naprawdę cię przepraszam - przyznałem szczerze, stając w miejscu. Dokoła było zupełnie pusto. Po drugiej stronie słuchawki zapadła grobowa cisza. - Frankie? - mruknąłem, niemal natychmiast gryząc się w język. Nigdy nie mówiłem do niego w ten sposób, cholera.
- Nie nazywaj mnie tak, kiedy chcę być na ciebie zły, bo czuję się wtedy źle - poprosił miękko i choć nie byłem zbyt zadowolony z  tego, że się ulałem, to przynajmniej miało to pozytywny skutek. - Tak czy siak muszę kończyć, bo trochę roboty zrobiło się nagle, wiesz - stwierdził już zupełnie normalnie.
- Okej - uśmiechnęłam się pod nosem w odpowiedzi. - Do zobaczenia - pożegnałam się w o wiele lepszym nastroju niż bym się o to podejrzewał.


~*~

Kiedy na monitorze po trzech godzinach nadal wyświetlał się komunikat błędu, doszedłem do wniosku, że już nie ma co dalej walczyć z tą przeklętą maszyną. Nie miałem pojęcia, ile ten komputer miał lat, ale zdecydowanie był tutaj najstarszy ze wszystkich i, jak mylnie twierdzono, niezniszczalny. Stwarzało to pewne zagrożenie dla całej sieci, która scalała naszą bazę danych, ale Steven zdawał się być pod tym względem strasznie sentymentalny i nie umiał rozebrać tego sprzętu na części.

- Przykro mi stary, ale już chyba żadne zabiegi pielęgnacyjne mu nie pomogą - stwierdziłem, starając się brzmieć choć trochę jak empatyczny przyjaciel, który współczuje z całego serca swojemu kumplowi.
- No trudno - mężczyzna westchnął ciężko, opierając dłonie na biodrach. - Starałeś się - mruknął, w domyśle dziękując mi za podjęty wysiłek. Kiwnąłem głową w cichym potwierdzeniu. Staliśmy w milczeniu, spoglądając na stary komputer w rogu pomieszczenia. Czułem się trochę jak na jakimś dziwnym pogrzebie, gdzie nadszedł czas, aby uczcić ofiarę minutą ciszy i moze nawet spontaniczną łzą turlającą się symbolicznie w dół po policzku. Udawałem, że sympatyzuję ze Stevenem i łączę się w żałobie, jednak było mi odrobinę niezręcznie. Być może dlatego ucieszyłem się, kiedy do pomieszczenia bez zapowiedzi wszedł Zayn. Choć na dobrą sprawę, było to zadowolenie o słodko-gorzkim podszyciu.

- Hej - przywitał się niepewnie, co mnie zaskoczyło. Brawura oraz wypisane na twarzy poczucie wyższości Suskinda dzisiaj gdzieś się ukryło. Chłopak wszedł powoli do środka, zamykając za sobą drzwi. Bez obstawy oraz towarzystwa wydawał się być malutki i potulny. Aż poczułem się źle z taką myślą, kiedy porównywałem sobie to wrażenie z twardymi dowodami, które stawiały Zayna w zupełnie innym świetle. Miałem wrażenie, że odczuwając wobec niego jakiś strzęp sympatii, w pewien sposób zdradzam Gerarda, któremu moje myśli ani trochę by się nie spodobały. Nawet byłbym skłonny stwierdzić, że ukatrupił by mnie za nie, gdyby umiał w nich czytać.
- Tutaj nie można sobie wchodzić ot tak - powiedział Steven ozięble, ani na chwilę nie ulegając ułudzie.
- Marco mnie przysłał - wytłumaczył się pospiesznie.
- W celu? - zdziwił się mój przyjaciel, podchodząc do tego dość sceptycznie. I rzeczywiście, było to dość nietypowe zachowanie nawet jak na nieprzewidywalnego Pereza.
- Mam pomóc Frankowi w zanoszeniu jakiś pudeł do archiwum? - zapytał niepewnie, szukając we mnie sojusznika. Postanowiłem uwolnić go od ciskającego gromy spojrzenia Stevena.
- Ach tak… - mruknąłem pod nosem, jakbym też sobie o tym dopiero co przypomniał i jakby to było coś bardzo istotnego. Pomasowałem się po karku, patrząc z niechęcią na stertę kartonów, która leżała pod ścianą. - Rzeczywiście trzeba to w końcu zrobić - przyznałem z bólem serca. Niespecjalnie miałem nastrój na latanie teraz z pudłami po całym magazynie, tym bardziej, że planowałem iść do Gerarda. Mimo wszystko jakieś tam przyjemności w obliczu tego rodzaju pracy były raczej pobocznymi pobudkami i musiałem uznać wyższość tych kartonów w hierarchii nad potrzebą zaspokojenia pragnień głupiego serca.
- Otworzę wam drzwi - Steven westchnął ciężko, musząc uznać swoją złość za bezpodstawną wobec rozkazów z góry, choć wiedziałem, że  z chęcią by się o to z kimś pokłócił. Z takim bojowym nastawieniem przyszedł już dzisiaj rano pracy. Lada chwila zapowiadało się na to, że jak ktoś go zdenerwuje, to nawet sekundy nie będzie się zastanawiał, czy mu czasem nie natrzaskać. No bywały i takie dni w naszym życiu. Musieliśmy to zaakceptować, jeśli chcieliśmy ze sobą harmonijnie współpracować.

Steven wpisał nam kod do drzwi, który dla bezpieczeństwa tylko on znał. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo oznaczało mniejszą odpowedzialnosć dla mnie i mniej zaprzątania sobie głowy niepotrzebnymi cyframi. Mężczyzna zastawił drzwi jakimś krzesłem i posłał mi pytające, przeciągłe spojrzenie. Wzruszyłem ramionami. Wiedziałem, że ma spotkanie z Marco i średnio uśmiecha mu się zostawiać nas samych, ale co mógł zrobić? Puściłem mu oczko z uśmiechem, aby dodać otuchy. Przecież nie umrę tutaj. Zayn raczej by mi nic nie zrobił na naszym terenie. Musiałby być skończonym idiotą, bo już żywy by stąd nie wyszedł - to całkiem logiczny wniosek, który chyba w tej sekundzie też dotarł do Stevena, bo zaciągnął się mocno powietrzem i pokiwał głową w cichej akceptacji, po czym się zwinął.

- Chyba nieźle się dogadujecie, co? - zapytał Suskind, podnosząc jeden z kartonów. Jego ciekawość nie była ironiczna, ale raczej autentyczna. Przynajmniej ja nie wyczułem w niej żadnego fałszu, a byłem na to strasznie wyczulony.
- Tak, całkiem dobrze - przyznałem spokojnie, wchodząc pierwszy na zaplecze. Magazyn był ogromny. Po wielkości naszej niewielkiej właściwie piwnicy, nikt by się nawet nie spodziewał, że za jej bocznymi drzwiami może znajdować się pomieszczenie wielkości ogromnej hali targowej. Przekonanie to potwierdzało ciche o kurwa, które wydobyło się spomiędzy ust Zayna. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Ile właściwie masz lat? - zapytał po dłuższej chwili ciszy, kiedy szliśmy między regałami z drugą turą pudeł.
- Osiemnaście.
- Jakieś studia? - zagadnął przyjacielsko, wywołując na moich ustach grymas.
- Oblałem rok przez nieobecności - przyznałem z goryczą, choć nie sądziłem, że aż tak mnie to boli, póki nie usłyszałem tego pytania. Poczułem się trochę jak idiota, który nawet nie potrafi skończyć szkoły średniej. - A ty? - zapytałem, chcąc zmienić temat. - Ile masz lat?
- Dwadzieścia cztery - zaśmiał się, jakby trochę krępował go fakt, że jest starszy ode mnie aż o sześć lat, choć był właściwie bardzo młody. Po prostu to ja niezbyt pasowałem ze swoim wiekiem do tego miejsca.
- Skoro jesteś z Kanady, to pewnie mówisz trochę po francusku, co? - zagadnąłem, wsuwając akta na półkę.
- Trochę - przyznał, powielając moje ruchy.
- Super - stwierdziłem zupełnie szczerze. - Zawsze chciałem się go nauczyć.
- Wiesz… Nigdy nie jest za późno - powiedział, uśmiechając się przekonująco. Chciałem to mimicznie odwzajemnić, ale czułem, że zamiast tego wychodzi mi jakiś dziwny grymas, jakbym prędko musiał lecieć do kibla, więc przestałem się starać i ruszyłem przed siebie, cicho wzdychając.
- Pewnie - mruknąłem bez większego przekonania. Prawda była taka, że dla mnie było już za późno z wieloma rzeczami.


~*~
Kiedy wszedł do pomieszczenia, od razu zrobiło się chłodniej. Tak przynajmniej mi się się zdawało. Wiecznie opanowany, wiecznie zimny i oschły. Wiecznie piękny. Zapierał dech w piersiach - to nie podlegało dyskusji.

Gerard Way - człowiek bez uśmiechu, człowiek bez emocji, człowiek, który nie zauważa mojego istnienia.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie rozpoczęła się moja fascynacja jego osobą, kiedy nastąpił moment kulminacyjny mojego patologicznego zauroczenia. Wiem tylko, że nigdy nie mówiło się o nim dobrze tam na dole, wszyscy się go bali. Jednak te informacje nic dla mnie nie znaczyły. Gerarda tutaj nie było, kiedy zostałem zrekrutowany, był dla mnie postacią z opowieści, bohaterem bardzo okrutnej i krwawej legendy o bezdusznym chłopcu, który był w stanie dać drugiej osobie jedynie cierpienie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek go poznam, że kiedykolwiek go zobaczę.

Teraz przeszedł obok mnie obojętnie, niewzruszenie, nie zauważając mnie. Tak to wyglądało od wielu miesięcy. Obserwowałem go z dystansu, niekiedy nawet z bliska, lecz wzrok Gerarda zawsze jakby przechodził na wylot, jakby mnie tu nie było, jakbym nie istniał.

Wciąż pamiętam nasze pierwsze spotkanie. To było latem, rok temu, tydzień po jego powrocie. Do końca nie wiadomo, gdzie przebywał przez cały czas nieobecności w firmie. Przynajmniej my tego nie wiedzieliśmy, co pozwalało nieświadomym pracownikom tworzyć niestworzone historie, z których każda następna wydawała się jeszcze bardziej nieprawdopodobna niż jej poprzedniczka. Kończyłem powoli miesiąc swojego okresu próbnego jako ochroniarz pana Pereza. Przy stole siedział szef, jego dziewczyna, Gerard i paru innych ważnych ludzi związanych ze szlakami przemytu broni. Gerard nie odzywał się zbyt często. W ogóle sprawiał wrażenie, jakby jego myśli znajdowały się w zupełnie innym miejscu. Pamiętam, że jeden z nieznajomych mężczyzn opowiadał śmieszną historyjkę, której puenta doprowadziła cały stolik do wywołującego łzy, kompulsywnego śmiechu. Cały stolik prócz Gerarda. Podczas gdy policzki zebranych pokrywał rumieniec rozbawienia, a zęby nie mogły przestać szczękać w rytm rubasznego kawału, Way nawet na sekundę nie zrzucił swojej chłodnej maski niewzruszonego niczym psychopaty. Brak reakcji ze strony chłopaka wprawił resztę w zakłopotanie. Ktoś rzucił krótkie A temu co?, ale otrzymał od adresata tak chłodne spojrzenie, że od razu zamilkł i rozpoczęto tematy biznesowe, odkładając płytki humor na bok.

Zaimponowało mi to, że nikogo nie udawał, nie czuł się w obowiązku grać fałszywej roli tylko dlatego, że otaczało go gros ważnych, mafijnych osobistości. Nawet pan Perez szanował fakt, że jego przyjaciel nie miał ochoty na żarty.

Inną sprawą było to, że Gerard się nie uśmiechał. Nikt nigdy przynajmniej tego nie widział, nikt nigdy go nie był w stanie rozbawić, nikt nie śmiał się do niego zbliżyć. Od chłopaka bił taki chłód, że odnosiło się wrażenie, jakby samo wejście w kontakt z jego skórą było czymś śmiertelnym w skutkach. Way chyba nie był z nikim blisko, wyglądał na samotnika i to mną zawładnęło. Postawiłem sobie za cel, żeby wywołać na jego ustach choćby grymas uśmiechu, stać się dla niego kimś istotnym, zmienić to zimne serce w coś, co bije, a nie jedynie trwa w zawieszeniu. Chciałem, aby zwrócił na mnie uwagę, choć zupełnie nie miałem pojęcia, jak się do niego zbliżyć, jak wybłagać choć sekundę atencji.

Mężczyźni usiedli razem przy stole w milczeniu, wyraźnie jeszcze na kogoś czekając. Nie rozmawiali, wyglądając przez okno na ogród za restauracją. Mieliśmy obecnie sierpień, także byliśmy świadkami schyłku świetności tego obrazu. Gerard cicho go pochłaniał, wyraźnie dryfując na morzu własnych myśli. Jego dłonie spoczywały spokojnie w splocie palców na wysokości brzucha. Tradycyjne opanowanie ani na sekundę zdawało się go nie opuszczać. Zacząłem się zastanawiać, jak wygląda, kiedy ktoś go wyprowadza z równowagi. Jeśli to było jednak w ogóle możliwe, to chyba nie chciałem tego doświadczyć.

- Spóźnia się już cztery minuty - powiedział nale spokojnie Way, nie odrywając wzroku od skąpanych w słońcu piwonii. Usiadł tak, że wyraźnie widziałem jego twarz oraz usta, które poruszały się niemal niedostrzegalnie. - Nienawidzę, gdy to robi - dodał po chwili dokładnie tym samym tonem.
- Znasz Stevena - westchnął pan Perez, zerkając na zegarek. - Musi mieć powód, skoro jeszcze go tutaj nie ma.

Steven. Po moich plecach przeszedł zimny dreszcz. Czy dzisiaj miał nastąpić dzień, w którym na własne oczy ujrzę kolejną tajemniczą, mroczną postać naszej firmy? Wszyscy się go bali. Sławę i posłuch wśród ludzi z dołu zapewnił sobie zdecydowanie swoją brutalnością i bezdusznością. Wszyscy dokoła nazywali go Krwawym Władcą Piwnicy. Nikt z nas jednak nigdy nie widział go na oczy. Chodziły słuchy, że jeśli będzie dane ci go kiedykolwiek zobaczyć, to tylko tuż przed własną śmiercią.  

- Sory za obsuwę - powiedział, wchodząc spokojnie do ukrytego w rogu pomieszczenia. Moje serce zabiło szybciej, ponieważ zupełnie nie zarejestrowałem momentu, w którym się pojawił. Mężczyzna bezszelestny, człowiek widmo. Na szkoleniach uczyli nas tego samego, jednak nigdy nikt nie zdołał raczej osiągnąć tego poziomu niewidzialności.
- Biegłeś, jak widzę - zauważył Gerard z wyraźną ironią, której chyba był mistrzem.
- Tak się spieszyłem, żeby ujrzeć twoją parchatą mordę, że prawie nogi na schodach połamałem - odpowiedział lekko Steven, siadając tuż przy szefie, a plecami do mnie. Way nic na to nie odpowiedział, pokazując mu tylko środkowego palca. 
- Od razu zrobiło się jakoś sympatyczniej - stwierdził z przekąsem pan Perez, a ja uznałem, że zapowiada się naprawdę ciekawa wymiana zdań. - Zayn dotarł?
- Dotarł, tylko nie rozumiem, po co go do nas przysłałeś - zdziwił się Steven, upijając łyka wody ze stojącej na blacie szklanki.
- Chciałem się go pozbyć, żeby poruszyć z wami pewne istotne kwestie - odpowiedział poważnie. - A tak to mi się ciągle gdzieś pałęta pod nogami. A nie wszystko jest przeznaczone dla ich uszu. Goście i sojusznicy to jedno, ale firma to drugie.
- Jak mi powiesz, że zostawiłeś go samego z Frankiem, to ci chyba jaja wyrwę - powiedział nagle Gerard jakimś innym, dziwnym głosem, którego w życiu u niego nie słyszałem. Twarz Waya zdominowała ekspresja prawdziwego gniewu, a z oczu biła wściekłość.

Kim był Frank? W zasadzie nikt nie wiedział. Sam słyszałem o nim jedynie z imienia. Nikt go nigdy nie widział, nikt nic o nim nie wie. Jednak ta niewiedza miała zupełnie inny charakter niż w przypadku obecnych tutaj mężczyzn. Frank to osoba bez autorytetu, bez ciała, bez imienia. Frank to uosobienie niczego. Dziwiło mnie zatem, że Gerard tak gwałtownie zareagował, wspominając o nim. To było co najmniej zastanawiające.

- To wyrywaj - odpowiedział Steven. - Bo właśnie to zrobiłem.
- Czy ty w ogóle jesteś poważny, Steve? Przecież Zayn jest pierdolnięty.
- Ty też jesteś pierdolnięty, a jakoś nie trzymam ciebie i Franka w separacji - zauważył mężczyzna spokojnie.
- Nie zaczynaj… - ostrzegł Gerard chłodnym tonem.
- Kurwa, sam zacząłeś! - zirytował się nagle.
- Zamknijcie mordy - warknął pan Perez. - Już łeb mnie zaczął boleć od tego waszego szczekania. Możemy się zająć naprawdę istotnymi sprawami? Śmiem twierdzić, że Frank sobie doskonale poradzi i wasze pierdolenie w tym momencie jest zupełnie niepotrzebne.
- No z ust mi to wyjąłeś! - stwierdził teatralnie Steven, klepiąc pana Pereza po plecach. To był ten stopień zażyłości, który uświadamiał mi przepaść, jaka dzieli nas - zwykłych ludzi, którymi się pomiata, od nich - władzy utożsamianej z pieniędzmi i brutalnością.
- A weź tę łapę, bo jak ci zaraz zajebie, to Gerard nie będzie musiał poprawiać, a  wygląda, jakby miał ochotę - mruknął spokojnie szef, bez cienia złości, jakby cała sympatia, jaką miał do siedzących przy stole mężczyzn, czyniła jego agresję zaledwie tym jej pasywnym wymiarem. - Zarządziłem to spotkanie, aby omówić z wami bardzo istotne wydarzenie. W przyszłym miesiącu…

Jednak ja już nie słuchałem. Skupiłem się na Gerardzie i tym, jak w obecnej chwili wyglądał. Było to dla mnie zawsze fascynujące, ponieważ obecna ekspresja Waya pokazywała, że jednak ta jego emocjonalna strona gdzieś tam istnieje, tylko potrzebuje odpowiedniego katalizatora. Zastanowiło mnie jednak to, dlaczego tak bardzo się uniósł. Dlaczego przejął się Frankiem, który nic tutaj dla nikogo nie znaczy?

Myśli Waya były chyba dla wszystkich zawsze odwieczną tajemnicą. Słyszałem nawet, jak pan Perez mówił do swojej dziewczyny, że nie ma pojęcia, co się dzieje w jego głowie, że nie umie go rozgryźć. Prawda zdawała się wyglądać tak, że Gerarad zwyczajnie nikogo do tej głowy wpuścić nie chciał, nikt poza nim nie miał szans na dostęp do głęboko skrywanych zakamarków jego świadomości. Dlatego właśnie musiałem znaleźć sposób, jak być tym pierwszym - tym, który przełamie opór i dostanie pozwolenie, na przekroczenie niezniszczalnej bariery twierdzy Waya i zgłębienie jego mrocznego umysłu.


~*~

Kiedy tylko Steven wrócił ze spotkania, szybko go wyminąłem i poszedłem prosto do Gerarda. Zayn zostawił mnie z bardzo nieprzyjemnymi myślami i liczyłem na to, że chociaż przy Wayu zmienię punkt widzenia na własną osobę. Nie chciałem się dłużej zadręczać tym, że właściwie niczego w życiu nie osiągnąłem i nie zapowiadało się nawet, że to coś miałbym kiedykolwiek jeszcze osiągnąć. Całe dotychczasowe życie zdawało mi się być jałowe, bezpłciowe i bez sensu. Ciągle praca, praca i tylko praca, od której nawet na sekundę nie mogłem uciec. Siedziałem w więzieniu, które swoimi kratami stawiało granice mojej wolności. Niby miałem Gerarda, ale to, co nas łączyło, także nie było zbyt bliskie nawet normalności, o ideale nawet nie wspominając. Ale jednak jakieś tam sobie było i tego się trzymałem, wchodząc do chłopaka jak zwykle bez pukania.

- Hej - przywitałem się z uśmiechem, przytulając sobie do klatki piersiowej jakąś teczkę z dokumentami. Nie chciałem, aby ktokolwiek uznał, że przychodzę tu w celach towarzyskich, a nie pracowniczych.
- Masz bardzo dobry humor - stwierdził ponuro, stojąc do mnie plecami. - Przyjemnie spędziłeś przedpołudnie? - zapytał kąśliwie, psując mi cały dobry nastrój, który na sobie wymusiłem, licząc, że przynajmniej czarnowłosy jakoś przyczyni się do jego poprawienia. On chyba miał jednak znów zepsuty humor i najwyraźniej postanowił mi go sprzedać. Toksyczny frajer, pomyślałem, opuszczając z bezradności ramiona.
- A co, mam płakać, jak do ciebie przychodzę? - zapytałem z irytacją. Gerard obrócił się do mnie ze złością wręcz wymalowaną na tym jego beznamiętnym ryju. Przysięgam, że ostatnio zaczynałem dorównywać mu w chorym gniewie. Nigdy nie mogło być choć raz dobrze? Zawsze musiał to spieprzyć? - No i czego tak się na mnie lampisz, jakbym ci matkę kapciem zabił? - zapytałem.
- Nie przeginaj… - ostrzegł.
- Nie możesz choć raz się ucieszyć, że do ciebie przychodzę? - zapytałem z wyrzutem, rzucając mu na biurko teczkę z furią, o jaką nawet siebie bym nie podejrzewał. W pomieszczeniu zapanowała na chwilę cisza.
- A tobie o co teraz chodzi? - zapytał głupio, chyba nie będąc w stanie dotrzeć do sedna problemu.
- O nic już, naprawdę - westchnąłem z rezygnacją, posyłając mu zmęczone spojrzenie. - Siedź sobie tutaj dalej sam, skoro tak ci wygodnie. Wracam do Stevena - mruknąłem niechętnie. Tyle z poprawiania sobie humoru na dziś. Zostało tylko strzelić sobie w łeb. Nawet faceta miałem do dupy.
- Nie rób scen, Frank - powiedział, nawet nie usiłując zmienić tonu. - Nie mogę być wiecznie uśmiechnięty, bo ty tak chcesz - stwierdził zupełnie poważnie, wprawiając mnie w osłupienie niedorzecznością słów oraz szorstkością sposobu, w jaki je wypowiedział.
- Kurwa… - zaśmiałem się z niedowierzaniem, skupiając na sobie jego wzrok. - Żebyś ty się choć raz uśmiechnął na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy, to byłoby wspaniale, wiesz? - powiedziałem spokojnie, starając się nie ugiąć pod wpływem jego chłodnego, czarnego spojrzenia. Nie wiedziałem, co mu ostatnio było, ale miałem ochotę go za to dosłownie udusić. Zayn Zaynem, ale już nic nie było w stanie usprawiedliwić jego ostatniej zaborczości, chamskości oraz lodowatego stosunku do mnie. I jak ja niby miałem dźwigać naszą dwójkę, skoro nie miałem w tym debilu żadnego wsparcia. - A weź ty się pierdol - szepnąłem w końcu nie do końca świadomie. Chyba po prostu bardzo chciałem to mu już od jakiegoś czasu powiedzieć, ale się zwyczajnie bałem. Strach przed Wayem nie był niczym zaskakującym. Czarnowłosy miał w  sobie wiele rzeczy, których każdy mógłby się przestraszyć, nie byłem wyjątkiem, ale już za daleko zabrnąłem w słowach, aby się z nich wycofać. - Mam ciebie dość - dodałem na koniec, łapiąc dłonią na oślep klamkę.

Reakcja Gerarda była jednak błyskawiczna. Chłopak szybciej zatrzasnął drzwi, niż ja zdążyłem je szerzej otworzyć. Po korytarzu rozległ się huk dorównujący wystrzałowi z broni. Way przekręcił klucz w zamku, przyciskając mnie gwałtownie do drzwi. Zacisnąłem mocno powieki, szybko oddychając. Czułem, jak serce chce się wydostać z mojej klatki piersiowej pod wpływem doznanego szoku. W uszach nadal mi dźwięczało od tego nagłego hałasu i nie mogłem się powstrzymać przed odruchowym podkurczeniem dłoni. Podświadomie wiedziałem, że Gerard raczej by mnie nie uderzył, ale aż wstyd było mi przyznać, że nie miałem w sercu co do tego stuprocentowej pewności.

Nie wiem, ile czasu tak staliśmy, kiedy w końcu odważyłem się otworzyć oczy. Nie mogła być to długa chwila, biorąc pod uwagę, że z oczu czarnowłosego nadal bił gniew równy niemal szałowi, w który rzadko kiedy wpadał. Musiałem go nieziemsko zdenerwować, ale nie mogliśmy też dłużej tak żyć. Steven kiedyś mi powiedział, po mojej pierwszej poważnej kłótni z Wayem, że werbalizacja przykrej i dosadnej prawdy nie jest najlepszym rozwiązaniem w rozmowie z Gerardem. Jego dzisiejsza reakcja jedynie jak zwykle to wszystko potwierdzała. Nie umiałem jednak trzymać języka za zębami, kiedy coś irytowało mnie do tego stopnia, w którym brakowało słów, a gesty także nie były w stanie wiele więcej wyrazić.

Kiedy chłopak złapał mnie za rękę i odciągnął ją od mojej klatki piersiowej, już wiedziałem, że najgorsza fala jego furii zaczęła powoli ustępować. Oczy Waya złagodniały, a złość wyparło poczucie winy tak wyraźne, że aż odebrało mi dech w piersiach. Wiedział, że robił źle. Ale doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że w życiu mi się do tego na głos nie przyzna. To były jakieś takie utarte schematy jego zachowania, które powoli udawało mi się zapamiętywać. Osobowość Gerarda była złożona do tego stopnia, że stawała się pewnego rodzaju nauką. Krok po kroku, rozdział za rozdziałem, a może kiedyś coś z tego wyjdzie, tak przynajmniej to sobie tłumaczyłem.

Dotknąłem powoli jego policzka, nie będąc świadomym tego, jak bardzo trzęsła mi się dłoń, dopóki sam jej nie zobaczyłem. Chłopakowi też ten szczegół nie umknął, ale przynajmniej zachował w sobie tyle taktu, aby udawać, że aż tak bystry nie jest, aby wychwycić podobne niuanse. Gerard posłał mi przepraszające spojrzenie, ponieważ podobne komunikaty był w stanie przekazać jedynie w takiej formie i taką drogą. Inaczej nie umiał, jakby jego struny głosowe nie były w stanie drgnąć przy werbalizacji uczuć.

Wykorzystałem to, że nasze twarze dzieliły jakieś głupie milimetry i delikatnie go pocałowałam, odpowiadając w ten sposób równie milcząco, jak otrzymałem nieme pytanie o wybaczenie. Czasami odnosiłem wrażenie, że tak już będzie wyglądało całe nasze wspólne życie, jeśli jakiekolwiek w przyszłości zaistnieje. Nieco agresywne, zdystansowane i milczące. Jednym słowem tragedia, od której nie umiałem się uwolnić. Pragnąłem Waya tak, jak w życiu jeszcze nie pragnąłem żadnego innego faceta. Czułem, że prędzej czy później doprowadzi mnie to do zguby, jednak kiedy usta mężczyzny jedynie gwałtowniej objęły moje, już nie umiałem nawet wziąć pod uwagę scenariusza, który uwzględniał nasze rozstanie.

Jęknąłem głośno, kiedy Gerard dobrał się do moich spodni i zacząłem na oślep rozpinać guziki jego koszuli. Nigdy nie rozumiałem, jak w tak prosty i szybki sposób można przejść od kłótni, w której niemal dochodzi do rękoczynów, do uprawiania seksu. Nikt jednak nie powiedział, że jesteśmy zrównoważeni psychicznie. W każdym z nas tkwiła głęboko zakorzeniona anomalia.

Zderzeniu moich pleców z biurkiem Gerarda towarzyszył dźwięk paru rzeczy wchodzących w bliski kontakt z podłogą. Aż dziwiło mnie to, że jeszcze nikogo nie zaniepokoiły te wszystkie hałasy, które stąd dochodziły.

- Czekaj, czekaj, czekaj - szepnąłem, całkiem zadyszany, odrywając się na moment od ust chłopaka.
- Co jest? - zapytał delikatnie urywanym głosem, zaciskając mocniej dłonie na moich nagich udach. Zaśmiał się cicho, kiedy wyciągnąłem sobie spod pleców temperówkę.
- No co? - zapytałem, nie do końca rozumiejąc, co go tak rozbawiło.
- Nic - odparł, starając się zachować powagę.

Kiedy we mnie wszedł, uświadomiłem sobie, że tak naprawdę minęło sporo czasu, od kiedy ostatni raz uprawialiśmy seks. Wciąż nie było czasu na to, aby się spotkać, a jeśli już się spotkaliśmy, to o dziwo, żaden z nas nie miał nastroju na bardziej zaawansowany romantyzm. Patrząc z perspektywy tego, jak wyglądał nasz związek, to łóżko było zbyt konwencjonalnym miejscem na seks. Zdecydowanie potrzebowaliśmy czegoś w rodzaju twardego biurka w pracy. Rutyna przecież jest nudna. Rutyna jest dla frajerów i normalnych ludzi. Nie mogłem się powstrzymać i z  powodu takich ironicznych przemyśleń, zaśmiałem się Gerardowi prosto w twarz podczas pocałunku.

- Już całkiem zgłupiałeś? - zapytał z rozbawieniem, wchodząc we mnie z całej siły. Krzyknąłem głośno, niemal od razu zagryzając się na swojej ręce. Jeszcze tylko tego nam brakowało, żeby ktoś tu teraz wpadł. Zacisnąłem z całej siły palce na krawędzi blatu, odchylając głowę mocno do tyłu. Zwariuje kiedyś przez niego.
- Przy tobie każdy w końcu głupieje - wysapałem z przekąsem, zaciskając mocno powieki, kiedy Gerard przyciągnął mnie do siebie bliżej, zarzucając sobie moją nogę na ramię.

Cała nasza zabawa na zgodę po dziwnej kłótni nie trwała zbyt długo. Oboje raczej szybko doszliśmy, tłumiąc wzajemne okrzyki szczytowania mocno dociśnietymi do siebie ustami. Oddychaliśmy płytko, szybko i spazmatycznie walcząc o każdy następny oddech. Szczerze mówiąc, byłem padnięty. Cały ten dzień wykończył mnie psychicznie, a brutalny seks z Gerardem tylko dopełnił aktu zniszczenia na mojej fizyczności. Spojrzałem Wayowi prosto w oczy, zanurzając palce w jego włosach. Rumieńce na twarzy chłopaka po stosunku były dla mnie jedną z piękniejszych rzeczy, które mi się przytrafiały w tym związku. Takie drobne znaki jego głęboko skrywanego człowieczeństwa, które nie miały najmniejszych szans na uzewnętrznienie w normalnych warunkach codziennej rutyny. Jeden z powodów, dla których tak bardzo go kochałem…

- Nienawidzę cię czasami - szepnąłem zupełnie poważnie, jakbym we własnych myślach przed sekundą wcale nie wyznał mu miłości. Chłopak przyjrzał mi się uważnie, a w jego oczach błysnął smutek. Jednak to był zaledwie ułamek sekundy - zaraz potem zastąpiła go tak dobrze mi znana nicość. Patrzyliśmy na siebie długo w zupełnym milczeniu, jakby ucząc się na nowo swoich rysów, jakbyśmy widzieli je dzisiaj w zupełnie nowym świetle. W końcu Gerard ukrył swoją twarz w zagłębieniu mojej szyi, mówiąc przed tym coś, co jeszcze przez długi czas nie było w stanie opuścić mojej głowy.
- Ja siebie też.





~.~

Ja pitole, jestem taka wkurwiona. Od 20 rozdziału blogspot mi rozpierdala akapity w taki sposób, że takowe przestają istnieć. Wygląda to teraz jak gówno i bardziej jak wiersz, a nie opowiadanie :/ Mam nadzieję, że Wam to nie przeszkadza tak tak bardzo jak mi :/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz