niedziela, 26 maja 2013

Curse of the Bloody Lily

{ 002 }


         Każde dziecko ma jakieś przyjemne wspomnienia związane ze swoimi rodzicami. Jak nie patrzeć większość czasu, do osiągnięcia wieku nastoletniego, spędzamy w ich towarzystwie.
         Najlepsze chwile, które dzielę z moim tatą, ograniczają się jedynie do wyjścia po zakupy do supermarketu czy sklepu spożywczego. Ojciec nigdy nie był wylewny w stosunku do mnie, jeżeli rozchodzi się o okazywanie mi wyższych uczuć. Często przebywał poza domem i wracał późno z pracy, co dodatkowo ograniczało nasz kontakt. Mimo wszystko nie odczuwałem braku jego osoby jakoś niezwykle dotkliwie. Wiedziałem, że w moim życiu jest ktoś taki jak Randal, lecz nie był mi on niezbędny do egzystencji. Budował w moim umyśle poczucie, że mam ojca i tyle mi wystarczyło do szczęścia. Być może wynikało to po części z awersji, którą w stosunku do niego żywiłem. Do dzisiaj nie mam pojęcia, skąd ona się we mnie wzięła, ale na pewno mężczyzna sam sobie na nią odpowiednio zapracował.
         Od zawsze mama była dla mnie najważniejsza. Poświęcała mi dużo swojej uwagi od kiedy sięgam pamięcią. Dzięki niej właśnie z pewnością byłem i nadal jestem szczęśliwym dzieckiem. Dlatego też zapewne jak tylko usłyszałem o rozwodzie jej i ojca oraz o tym, że wyprowadzamy się do innego miejsca, pobiegłem do pokoju od razu się pakować, nawet nie biorąc pod uwagę możliwości pozostania z tym mężczyzną pod jednym dachem. Nigdy nie łączyły mnie z nim mocniejsze więzy i zdawałem sobie dokładnie sprawę z tego, że gdybym był młodszy i nie miał prawa wyboru, z którym rodzicem pragnę zostać, ojciec siłą wepchnąłby mnie w ramiona matki, zatrzaskując za mną drzwi. To typ wiecznego imprezowicza i, zamiast dorosnąć, na pewnym etapie swojego życia zatrzymał się, na stałe bawiąc w dawnych czasach. Dziecko stanowiło dla niego kłopot, bowiem wydatki, które niosła opieka nade mną, były w jego mniemaniu za wysokie. Jednak dzielnie zaciskał zęby. Nie wiem, czy była to kwestia tego, że kochał moją mamę, czy może nie chciał okazać się tchórzem, który ucieka od obowiązków i obciążeń, będąc skazanym na potępienie kobiet.
         Niepodważalnym, wielkim minusem, który nieodłącznie towarzyszy każdej przeprowadzce, jest zostawianie swoich znajomych. Nie miałem dużo czasu na pożegnanie się z nimi. Więzi między nami nie były jakoś bardzo zacieśnione, ale wystarczające, aby w pewien sposób mi ich brakowało. Jednak w nowym miejscu będą nowi ludzie.
Nigdy nie miałem problemów z nawiązywaniem znajomości. Posiadałem tę elastyczność, która pozwalała mi na dogadywanie się z każdą grupą wiekową, prawie od zawsze. Wśród rówieśników niemalże za każdym razem znajduję kogoś, z kim mógłbym się odpowiednio porozumieć. Uważam, że mimo tego nie jestem jakimś pajacem. Mam opinię osoby dość stonowanej i ucznia z dobrymi ocenami oraz względnie poprawnym zachowaniem.
Nie pojmuję, jak to się dzieje, że w źródle wszelkich kłopotów zawsze znajduję się akurat ja. Gdzie ktoś słyszy o jakiejś aferze, praktycznie za każdym razem wśród listy winnych bądź podejrzanych figuruje moje nazwisko. Po prostu przyciągam negatywy tak, jak magnes przyciąga opiłki żelaza. Nauczyciele nigdy przez to nie wiedzieli, jaki stosunek powinni wobec mojej osoby zachować. Z jednej strony dobry uczeń z wzorowym świadectwem, z drugiej szkolny ‘rozrabiaka’ z poprawnym zachowaniem, na które w sumie nie zasłużyłem. To nie moja wina, że przechodzę korytarzem i nagle, praktycznie z nikąd, dwóch bijących się chłopaków wpada prosto na mnie, zapominając o bożym świecie przez własne, wymachujące w powietrzu pięści.
Całkiem nowa szkoła oznacza również niejako nowy start, chociaż moja teczka na pewno zostanie przesłana do placówki, w której będę teraz kontynuować naukę. Wkurzyło mnie trochę to przeniesienie parę miesięcy po rozpoczęciu roku szkolnego, bo mamy styczeń. Ludzie zazwyczaj już w pierwszym tygodniu zapoznają się ze sobą i tworzą grupy, w których nierzadko funkcjonują już do końca roku oraz w następnych latach. Być może będą istniały jakieś wyrzutki czy wyjątki, ale takie osobniki zazwyczaj są jednostki aspołecznymi, nieprzystosowanymi do współpracowania z grupą. Nie nawiązują z nikim bliższych kontaktów i stawiają w życiu szkolnym na samotność oraz indywidualizm. Z moim entuzjastycznym podejściem do wszystkiego, raczej nie powinienem mieć problemów z wciśnięciem się w którąś z grupek.
Wodziłem zmęczonym wzrokiem po okolicznych polach, których widok rozciągał się za szyba auta. Trawy już dawno umarły i przyjmowały zimę swymi zeschniętymi kłączami. Jako takiego śniegu do wiosny już nie ma się co spodziewać, mimo, że nastał styczeń. Pogoda zapowiada głównie deszcze i parne popołudnia wraz z częstymi burzami oraz pochmurnym niebem.
W radiu leciała jakaś smutna melodia jazzowa, która idealnie wręcz pasowała do zaistniałej sytuacji. Mi nie było ciężko, lecz mama cierpiała. Wiedziałem to, chociaż oczywiście nie przyznała się otwarcie do swych wewnętrznych rozterek. Kochała tatę i pewnie w głębi serca rozważała słuszność swojej decyzji, a może nawet jej żałowała. Niepotrzebnie. Mężczyzna, który dopuścił się wielokrotnie zdrady wobec swojej małżonki, zdecydowanie nie zasługuje na jej miłość, zaufanie oraz przychylność. Na miejscu mamy już za pierwszym aktem niewierności ojca, pakowałbym manatki i wyjeżdżał byle dalej od niego.
Milczeliśmy. Pokonywaliśmy kilometry w ciszy przerywanej jedynie przez smętne melodie, które podsycały ponury nastrój, jaki się wokół nas roztoczył. Powieki same mi opadały po nieprzespanej nocy, lecz dzielnie powstrzymywałem się przed zaśnięciem. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że to przecież nic takiego i mogę pogrążyć się w zapomnieniu. Prócz siedzenia nic nie trudzi moich kończyn, a prowadzenia auta, nie należy do zajęć, którymi bym się parał.
Zatem bezwolnie poddałem się chęci zapadnięcia w sen i pozwoliłem z wolna zamykać się własnym powiekom w rytm mało ekspresyjnych odgłosów trąbki


************************

Biel.
Kolor odwiecznie kojarzony z naturalnym pięknem, elegancją oraz swoistą prostotą.
Biel oznacza osobę z czystą duszą, wyzbytą okrucieństwa, niezhańbioną przez spodlony świat, godną zaufania.
Z tą barwą  bywa łączona gołębica, znak wolności i pokoju.
Kolor ten pociąga za sobą same pozytywy i nie wykazuje żadnych wartości negatywnych. Nie zasiewa chaosu, sprowadza natomiast spokój. Koi zmysły, niczym chłodne mleko powielające oparzoną skórę. Nie martwi, lecz podnosi na duchu.
Innymi słowy biel daje nam z siebie wszystko to co najlepsze.
Białe są anielskie skrzydła. Białe są obłoki na błękitnym niebie. Białe jest światło.
Ale białe są także ściany w szpitalu dla ludzi chorych psychicznie.  Biały jest fartuch lekarski. Biała jest lilia… A to zdecydowanie zły symbol bieli.


************************

Z sennego zapomnienia wyrwał mnie odgłos trzaśnięcia klapy bagażnika. Przetarłem powoli zaspane oczy i poruszyłem się niespokojnie w siedzeniu. Wyjrzałem przez szybę na rząd ładnych domków jednorodzinnych w dość przytulnej na pierwszy rzut oka dzielnicy. Nie były one duże, aczkolwiek na pewno jednopiętrowe.
Wysiadłem z auta i przeciągnąłem się, stojąc na chodniku. Zobaczyłem, że podjazd zapełniają już kartony z naszymi rzeczami. Spojrzałem na mamę karcąco.
- Przecież mogłaś mnie zbudzić, wypakowałbym wszystko.
- Daj spokój. Nie jestem niepełnosprawna – uśmiechnęła się do mnie, zdejmując biały fartuch pielęgniarski. – Poza tym będziesz to wszystko wnosił do domu. Jeszcze się zmęczysz.
Przyjrzałem się jej uważnie. Nie wyglądała już na taką przygnębioną jak wtedy, gdy wyjeżdżaliśmy. Może zwyczajnie potrzebowała impulsu w postaci zdania sobie sprawy z tego, że nowe miejsce zamieszkania do czegoś zobowiązuje i wiąże się poniekąd z tym, że jest w stanie niejako zacząć życie od nowa, poznać innych ludzi, zmienić środowisko pracy.
W prawdzie przeprowadziliśmy się jedynie na obrzeża Nowego Jorku, do spokojnej okolicy, pozostawiając gwarne, wiecznie tętniące życiem centrum miasta, jednakże mama stwierdziła, że dojeżdżanie tam do pracy to zarówno strata czasu jak i pieniędzy, które inwestowałaby w paliwo. Tak więc postarała się o pracę w tutejszym szpitalu. Nie było to trudne, zważywszy chociażby na to, że utrzymywała dobre stosunki z, już byłym, pracodawcą, który nie tylko wystawił jej zasłużone, dobre referencje, ile jeszcze gorąco ją polecił nowemu szefowi, jego bliskiemu znajomemu. Miałem nadzieję, że postanowiła zostawić swoje stare życie za sobą i zacząć nowe, bez zmartwień. Czyli takie życie, na jakie sobie zasłużyła.
Związała ciemne włosy w niedbały kok, stanęła w lekkim rozkroku i przyjrzała się naszemu nowemu lokum – jednorodzinnemu domkowi – z nieznacznym uśmiechem triumfu oraz aprobaty na twarzy.
- Jak ci się podoba? – zapytała mnie po chwili.
- Z zewnątrz wydaje się bardzo ładny – podjąłem temat. – Ciekawe czy w środku też tak się prezentuje.
Budynek był… w sam raz. Nie za mały. Nie za duży. Z zewnątrz prezentowała się ładna, stonowana, granatowa elewacja z celowo zrobionymi żłobieniami. Kilka płyt ułożonych po środku trawnika prowadziło do kilku schodków, dzięki którym z kolei można by się dostać na mały, drewniany podest a z podestu do drzwi frontowych. Wygląd ten nie przytłaczał i wywierał pozytywne wrażenie zarówna na mnie jak i w szczególności na mamie. Nie wnikałem w sposób, którym zdołała zakupić ten dom, ale zakładam, że pomogła jej w tym babcia, która nigdy nie lubiła taty i po ciuchu życzyła mu śmierci. To straszne, ale jest w stu procentach prawdą. Twierdzi, że ojciec zniszczył życie jej córki i z całego serca go nienawidzi. Tak, babcia na pewno dołożyła się do kosztów, jakie niosła ze sobą ta inwestycja.
- Jest świetny – nagle stwierdziła mama jakby do siebie. – Otworzę drzwi, a ty zacznij powoli wnosić pudła.
- Dobra.
Przyjrzałem się krytycznie dziesiątkom, kartonów. Pocieszałem się myślą, że są to głównie lekkie rzeczy, a meble przywiezie dopiero jutro ekipa z firmy pomagającej przy przeprowadzkach. Oczywiście nie obyło się bez kłótni z ojcem o te meble, ale dzięki wrodzonej charyzmie, którą wykazują się inteligentne kobiety, mama wywalczyła dla nas co lepsze i bardziej praktyczne egzemplarze.
         Podszedłem powoli do kartonowego pudła z wielkim, czarnym napisem: KUCHNIA. Schyliłem się i dźwignąłem je z cichym stęknięciem. Zawartość pojemnika lekko zabrzęczała, z czego wywnioskowałem, że znajdują się tam głównie sztućce oraz pewna część talerzy czy szklanek.
- Frank! No już, ruszaj dupę, synek. Nie mamy na to całego dnia – krzyknęła do mnie z progu. – Nawet nie wiesz, ile roboty nas tutaj jeszcze czeka. Za tydzień idziesz już do nowej szkoły.
- Wiem, wieeeeeem – mruknąłem pod nosem, kierując się do domu.

************************

         Ostatnie dni minęły mi na wykończeniu salonu oraz kuchni. Naturalnie pierwszym pomieszczeniem, które objąłem swoją troską, był pokój, jaki zająłem. Wchodzi się do niego po schodach, mimo że znajduje się na poddaszu. Zawsze myślałem, że drabina byłaby bardziej tajemnicza i od czasu do czasu mógłbym używać zastępczej nazwy ‘strych’, lecz po długim namyśle stwierdziłem, że schody są dużo wygodniejsze. Całość dobrze komponowała się z drewnianym sufitem oraz ciemnozielonym, nieco puszystym dywanem. Pełne umeblowanie nadało przestrzeni przytulny klimat, a rzucające do środka wiele światła okno, nie wzbudzało we mnie negatywnych uczuć. Miałem ładny widok na pobliskie lasy.
         Mama już dnia następnego od zakwaterowania postanowiła stawić się w pracy i zacząć zaznajamiać się z nowymi ludźmi oraz placówką. Ja także nie mogłem doczekać się pójścia do szkoły, jednak kiedy przed chwilą się w niej znalazłem, zapragnąłem zwiewać. Panował tutaj niezwykły tłok i każdy był zabiegany. Nawet zauważyłem chłopaka w okularach, który w ubrudzonym farbami fartuchu i roztrzepanych włosach pędził gdzieś z sztalugą pod pachą. Miałem to nieszczęście trafić na przerwę. Chociaż z drugiej strony posiadało to także pewne plusy.
- Hej. Sorki, że przeszkadzam. Gdzie tutaj jest sekretariat? – zagadnąłem jakiegoś gościa w dresach i luźnej, szarej bluzie. Początkowo przyglądał mi się z pewną dozą niepewności, lecz ostatecznie oderwał się od swojej grupki i podrapał po głowie w zamyśleniu.
- Jakby ci to wytłumaczyć, stary… Jesteś nowy, tak? – upewnił się, żując gumę. Potwierdziłem. – To słuchaj. Jak kończy się ten korytarz… - machnął palcem na wprost. - … tak skręcasz w prawo, mijasz damski kibel, dochodzisz do końca tego nowego korytarza, skręcasz znowu w prawo i wchodzisz w taki ciąg pokoi. Nauczycielski, księgowość, dyro i na końcu sekretariat. Wszystko podpisane, więc bez problemu trafisz.
- Dzięki – uśmiechnąłem się, ale chłopak już mnie nie słuchał, tylko wrócił do rozmowy ze swoimi znajomymi.
         Odetchnąłem głęboko, przedzierając się prze gąszcz różnych ludzi. Jak nie patrzeć społeczeństwo jest mniej więcej tak samo zróżnicowane jak w każdej szkole artystycznej. Przy szafkach stały pary, mówiące sobie czułe słówka lub całujące się. Pod ścianą siedziała dziewczyna z kapturem na głowie, słuchawkami w uszach i książką na kolanach. Po całym korytarzu porozrzucane były grupki, składające się z w miarę tak samo ubranych i wyglądających dziewczyn, chłopaków, odnalazłem także grupy mieszane. Jedynym wyjątkiem, który odbiegał od tej reguły, stanowiło kółko różnych osobowości, które rozsiadło się częściowo na dużym, długim parapecie ogromnego okna, przy kaloryferze i na podłodze dokoła pozostałych. Od razu przyciągnęli moją uwagę, gdyż znajdowali się tam i chłopaki i dziewczyny. Ale to zestawienie znacznie odbiegało od ukształtowania pozostałych grup. Tutaj struktura rysowała się całkowicie inaczej. Parapet zajmowała dziewczyna o rudych, kręconych włosach, grająca na gitarze akustycznej. Zaraz obok jej koleżanka podkładała wokal do wygrywanej melodii. Przy uzdolnionych muzycznie dziewczynach rozmawiało dwóch nastolatków wystylizowanych na subkulturę Emo. Nie reprezentowali smutnego, stereotypowego oblicza, jakie nierzadko się przypisuje tym ludziom. Śmiali się otwarcie z blondynki w błękitnych rurkach, która odpowiadała im z udawanym oburzeniem, ledwo kryjąc wesołość. Nagle jeden z chłopaków zerknął na ekran telefonu, ześlizgnął się z parapetu i przeszedł na wskroś kółka towarzyskiego, podchodząc do innego chłopaka o granatowych włosach z plikiem kartek w dłoni, najwyraźniej scenariuszem, który mówił swoją rolę koleżance, dzierżącej w rękach te same kartki jasnozielonego koloru i pocałował go w usta na pożegnanie. Nikt nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, jakby stanowiło to rutynę i codzienność. Każdy zajmował się własnymi rzeczami.
Podrapałem się w głowę i uśmiechnąłem niepewnie do samego siebie. Zachciało ci się iść do szkoły dla artystów, pomyślałem z goryczą. Ale nie miałem  sumie wielkiego wyboru. Albo to liceum, albo inne oddalone o cztery godziny jazdy autobusami. Artyści są powaleni. Westchnąłem cicho.
Po chwili rozbrzmiał dzwonek, który oznajmił koniec przerwy, wyrywając mnie jednocześnie z zamyślenia. Cała grupa, złożona z blondi, rudej i jej koleżanki, kolorowych dziewczyn, homoseksualistów i wielu innych rażących po oczach w pozytywny sposób osobowości, podniosła się do pionu i zaczęła się żegnać, rozchodząc jednocześnie w swoje strony. Uśmiechnąłem się pod nosem. Jestem ciekawy, czy moje szanse a przynależenie do podobnego zgromadzenia są nadal równie duże tak, jakbym przyszedł kilka miesięcy temu na rozpoczęcie roku szkolnego.
Korytarz znacznie opustoszał, co pozwoliło mi na szybsze dojście do sekretariatu. Wszedłem przez oszklone drzwi do pomieszczenia, co od razu zwróciło uwagę pani za biurkiem.
- Dzień dobry – przywitałem się. – Jestem Frank Iero i to mój pierwszy dzień w tej szkole, więc miałem się zgłosić po odbiór mojego planu lekcji.
- Ach tak – mruknęła, poprawiając okulary na nosie. Otworzyła szufladę z teczkami i zaczęła grzebać w oznacznikach, zapewne szukając mojego imienia oraz nazwiska. – Proszę – podała mi papiery. – Znajdziesz tam swój plan, ofertę zajęć pozalekcyjnych, profilowanie pozostałych klas, rozpiskę wszystkich sal oraz kadrę nauczycielską.
- Dziękuję – zacząłem przyglądać się mapce szkoły.
Zwróciłem uwagę na to, że układ korytarzy całkowicie różni się od tego w moim poprzednim liceum. Tam wszystko było jasne, proste i w ogóle do ogarnięcia. Tutejsze drogi przypominają wręcz jakiś średniowieczny labirynt.
Z cichym westchnieniem zrezygnowania odszedłem od biurka sekretarki i wsadziłem papiery do torby, zostawiając w ręce jedynie plan lekcji i rozmieszczenie sal.
- Hm… Pierwsza klasa, odział E – ktoś mruknął mi do ucha. Wzdrygnąłem się, słysząc za sobą męski, obcy głos. – Wygląda na to, że jesteś ze mną w klasie.
Obróciłem się na pięcie i stanąłem twarzą w twarz z wysokim, zielonookim blondynem o sportowej budowie ciała. Uśmiechał się przyjaźnie, wycierając mokre dłonie w ścierkę. Jego wzrok mówił, że ocenia mnie tak samo w tej chwili, jak ja oceniałem wcześniej jego.
- Jestem Frank – przedstawiłem się.
- A ja…
- Robbie! – zawołała go sekretarka.
Westchnął z rozdrażnieniem, pokazując wymownie ręką na kobietę, która znikła w pomieszczeniu socjalnym.
- A ja jestem Robbie – mruknął. – Poczekaj chwile, nie ruszaj się stąd.
- Nie zamierzam – zaśmiałem się nerwowo, rozglądając się niepewnie.
Chłopak zniknął mi z pola widzenia, wchodząc do zaplecza na tyłach. Mogłem trochę dosłyszeć, jak blondyn tłumaczy coś kobiecie ponaglającym, niecierpliwym głosem, wyjaśniając pewne kwestie dotyczące drukarki dość ogólnikowo. W końcu pojawił się po niecałych dziesięciu minutach ze skwaszoną miną i zrezygnowaniem bardzo wyraźnie wymalowanym na twarzy. Bez jakichkolwiek wyjaśnień wyszedł z sekretariatu, nakazując mi skinieniem głowy, abym udał się w ślad za nim.
- Coś się stało? – spytałem zaciekawiony jego uniesieniem.
- Ta głupia baba przedłużyła mi karę i będę musiał pomagać w sekretariacie jeszcze przez dwa tygodnie.
- Za co cię ukarali?
- Wybiłem przez przypadek szybę w pracowni plastycznej. W sumie powinienem się cieszyć, że nasz dyro jest na tyle fajnym i wyrozumiałym gościem, żeby dać mi tylko pracę na rzecz szkoły, ale jednak nie lubię tam siedzieć. Ta kobieta jest strasznie upierdliwa – mruknął z rozdrażnieniem. – Jej syn jest w plastycznej, w drugiej klasie i przeze mnie nie mógł uczestniczyć jakiś czas w swoich malowidłach w atelier – skrzywił się.
- Wcale nie dziwie się tobie, że aż cie roznosi – uśmiechnąłem się niepewnie. – Przynajmniej nie musiałeś płacić za tę szybę. Są dość drogie z tego, co się orientuję.
- W chuj drogie – potwierdził. – Upiekło mi się – od razu wyraźnie rozpromienił się na tę myśl. – Dobra… Mamy fizykę. Z doświadczenia wiem, że lepiej się spóźnić ta tę lekcję niż nie przyjść wcale. Nauczycielka to z pozoru miła kobieta, która przy bliższym poznaniu spada do poziomu głupiej suki z kotem zamiast męża – zaśmiałem się cicho. - Lepiej żebyś jej nie podpadł, bo będzie ciebie dręczyć do końca trzeciej klasy. Wiem cos o tym, zaufaj mi – westchnął ciężko. – Uczyła mojego brata Thomasa. Teraz wyżywa się na mnie, bo na nim już nie może.
- Strasznie kręte te korytarze – zauważyłem, kiedy po pewnym czasie skręciliśmy w lewo.
- Spokojnie. Daję ci góra miesiąc na zapoznanie się z tym, co gdzie leży.
Dalszą drogę przeszliśmy w milczeniu. Kiedy stanęliśmy pod klasą, wezbrał we mnie irracjonalny strach. Nie lubiłem się znajdować w centrum uwagi, mimo nawet pogodnej i optymistycznej osobowości, a myśl o nieprzychylnie nastawionej do mnie nauczycielce tylko potęgowała nieprzyjemne uczucia. Zza drzwi dało się słyszeć donośny głos kobiecy, oznajmiający coś klasie z pewną monotonią, jakby klepała to już milion razy. Od razu w mojej głowie pojawił się obraz jakiegoś harpagona w okularach i włosach spiętych w kok z wzrokiem, który rozetnie każdy metal. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po wejściu do środka zobaczyłem młodą, jak na nauczyciela, blondynkę o delikatnych rysach twarzy i dość młodzieńczym wyglądzie.
- Fletcher – przywitała się szorstko.
- Pani Mattison – skłonił się uprzejmie Robbie. Wykonał to wręcz z zaskakującą kurtuazją.
- Co robisz na mojej lekcji ten jakże miły dzień, który właśnie mi obrzydziłeś? – po klasie rozszedł się radosny pomruk poruszenia.
- Zostałem zwolniony z sekretariatu na rzecz przyprowadzenia pani nowego ucznia naszej klasy – wyjaśnił uprzejmie, wypychając mnie na przód.
- Dzień dobry – przywitałem się.
- Jak się nazywasz, chłopcze?
- Frank. Frank Iero.
- Dobrze zatem – mruknęła. - Usiądź Fletcher, bo zakłócasz mi dolność normalnego myślenia swoim tępym wyrazem twarzy – kiedy Robbie wsunął się na miejsce obok jakiegoś chłopaka i zaczął z nim zawzięcie dyskutować chyba na mój temat, kobieta ponownie skierowała na mnie swoje bystre spojrzenie. – Masz już wszystkie podręczniki? – zapytała nieoczekiwanie.
- Tak, proszę pani.
- Świetnie. Zatem rozpakuj się i zajmij miejsce na tyłach klasy. I powodzenia z nowym kolegą – dodała szybko. – Jest nieco szorstki w obyciu.
Zmarszczyłem brwi, odwracając się do niej plecami. Rzuciłem nieco zdziwione spojrzenie Robbiemu. Jego mina wyrażała współczucie oraz lekkie rozbawienie. Nie wiedziałem, o co mu tak właściwie chodzi, póki nie zasiadłem w ławce obok dość… specyficznej osobowości.
         Moim kumplem z ławki okazał się być chłopak, którego twarzy nie byłem w stanie dostrzec przez włosy, które zasłaniały mu jej znaczną część. Od góry do dołu prezentował się na nim czarny ubiór. Zawzięcie coś rysował w swoim zeszycie, który raczej nie był tym od fizyki. Nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Wrażenie kogoś kompletnie odciętego od świata. Większość jego ręki aż do połowy dłoni zasłaniały rękawy bluzy, kończące się dziurką na kciuk. Jedynym, co udało mi się zaobserwować w jego twarzy, był drobny nos oraz lekko rozwarte usta. Serce biło w mojej piersi z taką siłą, jakbym zrobił coś złego, albo oczekiwał, że wydarzy się coś o takim charakterze.
Zacząłem się zastanawiać, czy siedzący obok mnie nastolatek nadaje się na prawdziwego znajomego, bo, jak zauważyłem, Robbie miał już swoją grupkę, której się trzymał, i, z którą spędzał czas. Postanowiłem nawiązać z nieznajomym jakiś kontakt. Mimo chęci zawarcia znajomości, kierowała mną również chęć zgłębienia tajemnicy, którą dokoła siebie roztaczał. Ta aura była niesamowita oraz nieprzenikniona. Byłem zaintrygowany jego osobą. Na początek nachyliłem się nad nim bardziej, aby zobaczyć co rysuje. Zmarszczyłem nos, widząc obrazek pełen krwi i przemocy. W gardle pojawiła mi się jakaś gula, ostudzając mój zapał zawierania nowych znajomości. Mimo wszystko w scenie śmierci dwóch dziewczynek, którą namalował, było coś ujmującego i niezwykle realistycznego. Posiadało to zarówno swoje plusy jak i minusy.
- Ładnie rysujesz – zauważyłem, chcąc nawiązać rozmowę. Ściągnąłem brwi, kiedy chłopak w ogóle nie zareagował. Usiadłem prosto na krześle, będąc niepocieszony efektami. – Masz pożyczyć długopis, bo zapomniałem piórnika? – podjąłem po chwili. – Facet, co z tobą jest nie tak? – dziewczyny z ławki przed nami zachichotały cicho. Zacząłem się powoli irytować. – Ej! – szturchnąłem go, na co podniósł lekko głowę, odrywając się od swojego rysunku. Spojrzał na mnie zza grzywki czarnych, przydługich włosów, zasłaniających oczy. – Jestem Frank – wyciągnąłem do niego dłoń. Chłopak zmierzył ją i zignorował, wracając do szkicowania.
- Fajnie – mruknął cicho i dość niezobowiązująco do dalszej rozmowy.
Mimo to ja czułem wyraźną potrzebę zamienienia z nim jeszcze kilku słów. Nie mam pojęcia z czego to wynikało. Być może z jego stosunku do mnie. Być może z barwy głosu, którą posiadał. Czułem, jak jego niezgłębiona osobowość oraz zamknięcie na świat mnie pociąga i intryguje.
- A ty mi się nie przedstawisz? – zapytałem szybko z nutą urażenia w głosie.
- Nie – odpowiedział z niechęcią, lecz nadal nie włożył w to większych emocji.
- Dobrze, świetnie. Jestem skazany na osamotnienie – burknąłem do siebie, nie licząc na jakąkolwiek reakcję.
- Jak każdy – usłyszałem jeszcze, zanim zabrzmiał dzwonek, a bezimienny dla mnie chłopak wstał z krzesła i wyszedł z klasy w trakcie dyktowania przez nauczycielkę, która nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi, pracy domowej. Powiodłem za nim zaintrygowanym wzrokiem. Już wiedziałem, że będę chciał poznać go bliżej. Chcę i poznam. Kiedy sobie coś postawię za cel, dążę po trupach do jego realizacji, stosując wszelkie możliwe sztuczki i sposoby.
         Kiedy tak wpatrywałem się w drzwi, za którymi zniknął chłopak, za mną stanął Robbie, patrząc w tym samym kierunku. Uśmiechnął się cierpko, wzdychając cicho.
- A to jest Gerard, mój drogi. Nie zbliżaj się do niego lepiej – oznajmił.
- Dlaczego? Poza tym… siedzę z nim przecież. Nie ucieknę teraz.
- Na swojej drodze spotkałem całe mnóstwo dziwnych osób, ale powiem ci, że on jest najdziwniejszym egzemplarzem ze wszystkich – poprowadził mnie do wyjścia z klasy. Rozejrzałem się po korytarzu, ale Gerarda już nigdzie nie było. – Pogłoski chodzące na jego temat to istna legenda tej szkoły, która brzmi trochę jak scenariusz do horroru czy filmu fantasy – zaśmiał się cicho. – Gościu jest dopiero w pierwszej klasie jak my, a już został okrzyknięty największą zagadką tej budy, czemu w sumie się nie dziwię.
- A co to za pogłoski? – podjąłem temat, zaintrygowany jego rozwinięciem przez blondyna. – W ogóle powiedz mi coś o nim.
- To chodź na stołówkę – zaśmiał się, obejmując mnie ramieniem. – To dłuższa historia niż może ci się z pozoru wydawać.


************************

- Jak wiesz, pomagam w sekretariacie. Daje mi to dostęp do pewnych danych i przy odrobinie szczęścia do kartotek uczniów – zaczął Robbie. – Gerard od początku roku jest tutaj zagadką zarówno dla nauczycieli jak i dla nas. Wszyscy wiedzą, co się dzieje, jaką ma sytuację w domu, ale nic z tym nie robią. To tylko pogłoski wprawdzie, ale są tak bardzo prawdopodobne, że nie sposób w nie nie uwierzyć i są przyjmowane za pewnik – posłałem mu pełne zainteresowanie spojrzenie. – Ojciec Gerarda stale podróżuje, zostawiając go samemu sobie. Wraca co miesiąc i zatrzymuje się na dwa, trzy dni w domu. Zawsze w nocy z szóstego na siódmy dzień każdego miesiąca słychać tam straszne krzyki, jakby kogoś ze skóry obdzierano – otworzyłem szerzej oczy z przerażenia, odkrywając, iż lekko zadrżałem na tę nowinę. – Stąd pojawiła się teoria, że chłopak jest bity przez własnego ojca, który przyjeżdża z pracy  i wyładowuje swoje złości oraz niepowodzenia na własnym synu.
- Brzmi to w sumie logicznie – mruknąłem ze smutkiem.
- Gerard z nikim nie rozmawia. Jest zwyczajnie dziwny. W prawdzie nikt nie chce z nim rozmawiać. To takie smutne, że ludzie widząc w nim ofiarę przemocy, boją się do niego podejść.
- A ty? – zagadnąłem.
- Co ja?
- Boisz się do niego podejść?
- Nie – zaśmiał się. – Starałem się nawet jakoś do niego dotrzeć w pierwszych miesiącach liceum. Jedynie zmarnowałem swój czas. Po miesiącu dostałem od niego jedno ‘spadaj’ i  tyle.
- Co jeszcze o nim wiesz?
- Cóż… ma całoroczne zwolnienie z lekcji wychowania fizycznego, co nie dziwi w sumie. Zapewne ukrywa pod ciuchami blizny siniaki i inne skutki nadużyć ojca – zasępił się. – Trochę mi go szkoda, bo to przecież taki sam człowiek jak ja czy ty, ale z drugiej strony jeżeli chciałby sobie pomóc, zgłosiłby się z tym do dyrekcji.
- Może się boi? Jego matka nie jest w stanie nic temu zaradzić? Czy też jest terroryzowana?
- Mama Gerarda zmarła dawno temu. Chyba przy porodzie. Nie pamiętam już. Wiem tylko, że wiernie studiowałem jego akta i jedynym człowiekiem, z którym on rozmawia jest chemik, pan Cortez, nasz wychowawca. Zaledwie dwa razy widziałem, jak gadali i była to normalna rozmowa.
- Co rozumiesz przez ‘normalna’? – zaśmiałem się, gdyż powiedział to nieco dziwnym tonem.
- Mam na myśli to, że rozmawiał z nim otwarcie. Mimo, że w wielkiej konspirze, to względnie normalnie. Zazwyczaj nauczyciele muszą z niego wyciągać każde kolejne słowo, a wtedy to wyglądało jakby mu coś zawzięcie opowiadał, uprzednio sam inicjując konwersację. Relacjonował jakieś zdarzenie czy chuj wie co.
- Mówisz o tym wszystkim, jakoby detektyw prowadzący śledztwo.
- Bo tak się czułem… Jednak się wypaliłem i zrezygnowałem w końcu. Stałem w miejscu.
- Chciałbym go poznać. Tego Gerarda. Zobaczyć jaki jest bez tej swojej tajemniczej osłonki – wyznałem nagle. – Myślisz, że mam na to jakieś szanse?
Robbie spojrzał na mnie z iskierką w oku. Chyba nie sądził, że mówię poważnie. Jednak ja byłem całkowicie wyzbyty z wszelkiego żartu w tym temacie. Zaintrygowała mnie postać ponurego Gerarda z dziwnym życiorysem. Poza tym i tak nie miałbym na razie co do roboty tutaj. Nie znam ludzi, nie znam okolicy. Małe śledztwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Fletcher chyba połapał się w tym, że jestem poważny a moje pytanie nie zostało zadane bezmyślnie.
- Cóż… nie sądzę, żeby ci się to udało. Nikt nie dał rady wyciągnąć z niego czegokolwiek. Może z tobą będzie inaczej – wzruszył ramionami. – Jednak nie wiązałbym z tym wielkich nadziei.
- Czas pokaże.
- Czas pokaże – potwierdził skinieniem głowy w zamyśleniu.


************


Wczoraj przeżyłam pijanych gości, bo z bratem mieliśmy urodziny i wiele innych nieprzyjemnych rzeczy, ale postanowiłam twardo, że dodam dzisiaj, więc siedziałam do 1:20 i przepisywałam rozdział, który wyszedł dość obszerny w treść. Końcówka lekko zwalona i banalna, lecz zmęczenie już się przebiło przez moje biedne paluszki. Powyższy post z dedykacją dla Death Poison, która swoimi rozmowami poprawiała mi, nawet nieświadomie chyba, humor. Oczywiście także dla Kici, bo cóż… Jak nie patrzeć zadzwoniła do mnie z koncertu w środę, abym mogła przesłuchać, z tego co zrozumiałam, Shadow Moses na żywo. Dziękuję kochana. Nic nie zrozumiałam oprócz trzasków, ale liczy się intencja :3 No i… Buhahahaha Dla Grzywy, za życzenia urodzinowe, które mnie doszczętnie zniszczyły :D Jeszcze chyba nigdy takich nie dostałam

8 komentarzy:

  1. Jej. Nie wiem co napisać.
    Intrygujący rozdział i to w jaki sposób osoby postronne widzą Gerarda.
    I w końcu Frank :)
    Jestem ciekawa w jaki sposób Gerard i Frank zaczną ze sobą normalnie rozmawiać, a przede wszystkim czego dowie się Frank.
    Nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału.
    Weny i czasu !

    OdpowiedzUsuń
  2. Ohh, nareszcie znalazłam jak dodać komentarz >.<
    Po pierwsze - dziękuję za dedyk. Serio nie wiedziałam o tym, że Ci poprawiłam humor.
    Co do tego odcinka...
    Rozdział przecudowny, jak zwykle z resztą, więc tu żadna nowość. Jestem strasznie ciekawa o co chodzi z Gee i mam nadzieję, że się jakoś niedługo otworzy przed Frankiem. No... nie będę zanudzać. Dużooo weny :D
    A, no i PS. jeszcze raz wszystkiego najlepszego :>

    Death Poison :>

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobra... Czas się ogarnąć i napisać coś w miarę mądrego, także...
    OMFG! OMFG! AWWWW!!! :3 - to taki wstęp

    Oczywiście rozdział jest świetny, bardzo zaintrygowały mnie te opowieści o Gerardzie i jestem ciekawa, jak to się dalej potoczy i w jaki sposób Gee i Frank nawiążą jakąś bliższą znajomość.

    No i oczywiście WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO, KOCHANA! ABYŚ PISAŁA TAKIE PRZECUDOWNE ROZDZIAŁ JAK TERAZ, A KTO WIE, MOŻE BĘDĄ JESZCZE LEPSZE :3 (czego sobie kompletnie nie wyobrażam, bo dla mnie te Twoje teraz to już są ideały po prostu) Życzę Ci również DUŻO WENY I POZYTYWNEJ ENERGII DO PISANIA No I... Już raczej nic innego teraz nie wymyślę, bo jestem oczarowana rozdziałem. Także dodawaj 3 szybciutko! <3

    PS I widzisz? A miałam się uczyć na kartkówkę z geografii... :D

    xoxo

    OdpowiedzUsuń
  4. Stanowczo za krótkie... przynajmniej jak dla mnie, dla ciebie i na tak wspaniały rozdział. Naprawdę, mimo tego, co pisałam ci, że to długie, że przeczytam i skomentuję potem, to... i tak uważam (oczywiście po zapoznaniu się z treścią), że krótkie ;__; Może jestem dziwna, ale po prostu już od bardzo dawna nie czytałam nic twojego (to znaczy nic nowego, bo do poprzednich opowiadań i shotów z chęcią wracam) no i wiesz... wiesz xD
    A co do rozdziału... nie, gome, nie rozdziału, CUDA! Tak, to z pewnością może zostać nazwane cudem! Pierwszym cudem świata bloggerów. I ja wiem, co mówię, a mówię dobrze xD Darsa... Jesteś po prostu geniuszem! i serio nie wiem co więcej mogłabym powiedzieć, oprócz tego, że notka tak cholernie mi się podobała... Nawet te fragmenty, które już znałam, czytałam jeszcze raz, a potem jeszcze sobie przypominałam opisy i tak w kółko *_* Po prostu tym się nie da znudzić... nie da się wszystkiego zapamiętać, tylko trzeba wracać i rozkoszować się tymi pięknymi opisami jeszcze raz. To znaczy to jest jak najbardziej na plus! Nie miałam na myśli nic złego, czy coś w stylu, że piszesz nieprzejrzyście, bo co to to nie... (za dużo wyrazu "to" xD) Chodzi mi o to (lol xD), że wszystko pięknie nam tutaj obrazujesz, ideanalnie pokazujesz wszystkie postaci, ale... twoje wyszukane słownictwo, z którego tworzysz takie piękne zdania, wręcz zmusza czytelnika do wrócenia do tego tekstu xD No fuck... Jak zwykle nie potrafię w pełni powiedzieć tego, co chciałam powiedzieć, ale mam ogromną nadzieję, że mnie zrozumiesz :D Sooo... Weny i powodzonka <3
    XoXo
    P.S.
    " [...] czas w swoich malowidłach w atelier – skrzywił się."
    Haha, Cherry tutaj wynalazła coś... ciekawego. If you know what i mean... :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny, prześwietny rozdział, Darsiu :c Tak, smucę z tego powodu, bo jest cholera za dobry i popadam w kompleksy, ech... Co ja mówię. Nie jest za dobry, jest rewelacyjny, ale trzymaj tak dalej!
    Gerard jest niezwykle dziwaczną postacią i wydaje mi się, że twoje opowiadanie będzie kolejnym, w którym nie będę umiała wybrać pomiędzy nim a Frankiem. Czasem tak jest, że jeden z nich mnie wkurza a drugiego ubóstwiam, ale tutaj ewidentnie oboje przyciągają mnie w pewien sposób.
    Mam nadzieję, że nie będziemy musieli czekać zbyt długo na kolejną część, bo to było takie super, że ja chcę trójkę już ;~;

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie wiem co napisać.

    Za dużo tego wszystkiego by ułożyć to w normalny komentarz. Najpierw więc napiszę, by nie zapomnieć - Wszystkiego Najlepszego :)
    A wracając do rozdziału...Gerard.
    'Facet, co z tobą jest nie tak?' - Frank powiedział za mnie wszystko co o Gerardzie mogłabym powiedzieć sama.
    Pozdrawiam więc i czekam na kontynuację.

    OdpowiedzUsuń
  7. It's the best time to make a few plans for the long run and it's
    time to be happy. I have read this submit and if I may I desire to suggest you few attention-grabbing issues or advice.
    Perhaps you could write subsequent articles regarding this article.

    I want to learn even more things about it!

    Here is my blog post - slendertone flex pro abdominal muscle toner ()

    OdpowiedzUsuń
  8. Awww, dostałam dedyka! Jak miło :3. Nie ma za co, chociaż tyle mogłam dla ciebie zrobić :).
    Rozdział, jak zawsze, bardzo dobry. Czytając o niektórych nauczycielach przed oczami miałam swoich belfrów :D. Chyba pewne rodzaje nauczycieli są powtarzalne, nie sądzisz?
    Nie mam pojęcia, co więcej napisać. Ostatnio nie potrafię się zdobyć na nic sensownego.
    Dużo weny!
    xoxo Kicia

    OdpowiedzUsuń