sobota, 15 czerwca 2013

Curse of the Bloody Lily

{ 003 }


Tyle krwi.
Tyle cierpienia.
I chrzęst przecinanych myśliwskim nożem kręgów.
Posoka wylewająca się z dziecięcych gardeł wprost na podłogę i brudząca swym rozbryzgiem błękitne ściany.
I ona.
Kobieta bez skrupułów, która jest w stanie odebrać życie nawet niemowlakowi. Kobieta postawna z chęcią mordu w oczach i ciepłym uśmiechem na twarzy… Morderczyni doskonała.
Lilia.
Taka piękna i okazała w swej śnieżnobiałej barwie. Tak okropnie splamiona krwią niewinnych dzieci.
Rzeź za nieskażoną duszę.
Rzeź niewiniątek.
Kiedy to wszystko rysowałem, każdy element ostatniego snu wrócił i uderzył z pełną mocą w moje zszargane nerwy. Ponownie ujrzałem bliźniaczki, choć dawno już mnie nie nawiedzały. Tak samo makabryczne jak kiedyś. Mimo że w rzeczywistości powinny być martwe już szmat czasu wstecz, i wszystko na to wskazywało, w sennej marze ponownie zginęły z rąk własnej matki. A ja stałem tak jak zawsze – przy łóżeczku, wsłuchując się w melodię, dobiegającą z wnętrza dziecięcej zabawki i patrzyłem, jak grube, ząbkowane ostrze noża myśliwskiego powoli zatapia się w ich szyjach. Jak zamiast krzyczeć one się uśmiechają. Jak z małej ranki, niewielkiego nacięcia powstaje głęboka rana, wyglądająca niczym namalowany szeroki uśmiech clowna. Krwawy uśmiech. Słyszę chrzęst przecinanego gardła, który intensywnie wdziera się do mojej łowy i nasila stopniowo, bardziej i bardziej, aby po jakimś czasie ucichnąć. I mimo że wydaje się, iż zgasł w przestrzeni, fantastycznie zanikając, to kiedy patrzę ponownie spod lekko przymkniętych powiek na bezwładne ciała trzymających się za rączki bliźniaczek, ten specyficzny dźwięk łamanych kości raz jeszcze męczy mój umysł, buduje straszne obrazy i wspomnienia w mej wyobraźni na nowo przybierają dawny kształt.
To rujnuje mi psychikę, pojawiając się w najmniej oczekiwanych momentach. Czuję, jak pulsują mi żyły, krew płynie szybciej, robi się duszno, a otaczająca mnie atmosfera staje się przytłaczająca. Myśli stale krążą dokoła jednej sceny, bądź przeskakują z miejsca na miejsce, zmieniając scenerię. Barwy pod wpływem szybko następujących po sobie kadrów zlewają się w jedno, całkowicie uniemożliwiając już zidentyfikowanie czegokolwiek. Tworzy się chaos i nieprzerwanie panuje aż do chwili…
Aż do chwili…
Aż do chwili, kiedy nagle wszystko staje w miejscu.
Słyszę gwar ludzi, którzy rozmawiają ze sobą w klasie. Oddycham głęboko i szybko zarazem. Staram się zapanować nad drżeniem rąk i usiłuję utrzymać ołówek między palcami jednej z dłoni.
Powracam do rzeczywistości, uprzednio wessany przez odmęty własnej przeszłości i sennych mar… Bo to wszystko powraca. Nic nie znika. Siedzi jedynie, schowane głęboko w mojej podświadomości i czeka. Czeka na odpowiedni moment. Czeka, aby zaatakować. A kiedy atakuje…
Odetchnąłem głęboko, kończąc rysunek. Wiele szczegółów wymagało jeszcze ponownego rozpatrzenia i ewentualnego udoskonalenia. To terapia. Rysowanie własnych snów. Niekiedy siadam w salonie czy przy kuchennym stole i przeglądam już to, co zobrazowałem i czemu nadałem odpowiedni kształt, zapamiętując wszelkie szczegóły wszystkich koszmarów. Staram się doszukać powiązań między danymi dniami, tygodniami, miesiącami, latami. Czuję się jak detektyw z tych wszystkich thrillerów i powieści kryminalnych, który usiłuje rozwiązać zagadkę morderstwa. Bardzo skomplikowaną zagadkę ze znikomą ilością faktów i praktycznie samymi niewiadomymi. Niekiedy odnoszę niezbyt sympatyczne wrażenie, że w ostatecznym rozrachunku będę musiał zidentyfikować się z członkiem oddziału śledczego, który nigdy nie doprowadzi swojej ‘misji’ do końca. Za jakiś czas zostanę zmuszony zwyczajnie znieść do magazynu wszystkie zgromadzone przez siebie dowody w odpowiednio opisanym, niezwykle lekkim pudle wykonanym z kartonu.
Nagle poczułem nieprzyjemny ból w ręce. Zaskoczony i lekko zdezorientowany, podniosłem głowę do góry i napotkałem w polu swojego widzenia parę miodowych oczu. Ściągnąłem brwi. Byłem niemal w stu procentach przekonany co do faktu, że na początku roku siedziałem w ławce sam i taki stan rzeczy nie zmieniał się na przestrzeni ostatnich miesięcy. Możliwym jest, abym nie zwrócił uwagi na tak mało znaczący szczegół, ale nie do końca wszystko mi tutaj grało tak jak należy.
- Jestem Frank – przedstawił się entuzjastycznie intruz, wycinając ku mnie dłoń. Zmierzyłem ją niechętnie wzrokiem, będąc nieprzyzwyczajonym do kontaktów cielesnych z kimkolwiek, po czym ponownie pochyliłem się nad swoim zeszytem.
- Fajnie – mruknąłem, licząc na to, że się odczepi.
         Lubię swoją samotność. Nie toleruję za to ludzi, którzy na siłę starają się naruszyć zarówno ją jak i prywatność, którą chce posiadać każdy bez wyjątku. Docieranie do mnie za wszelką dostępną na rynku cenę mija się zupełnie z celem. Ten wręcz promieniejący optymizmem typek stanowi w porównaniu ze mną tak silny kontrast, że aż mnie od niego odrzuca. Czułem, że zalicza się tych niezwykle irytujących mnie osobowości. Wiecznie pozytywnych, żyjących w zgodzie z wszechświatem, idealnie balansujących w  każdym aspekcie życia osobowości. Westchnąłem cicho.
- A ty mi się nie przedstawisz? – zapytał szczerze urażony, co nieco mnie rozbawiło. Aż zacząłem się zastanawiać, czy pierwszy raz w życiu czegoś mu odmówiono.
- Nie. – To było moje firmowe burknięcie z nutą lekkiej irytacji, którym odstraszam gwałcących moją przestrzeń prywatną intruzów.
Od razu przypomina mi się w takich sytuacjach pierwszy miesiąc czy dwa w tej szkole i łażący za mną wszędzie jak smród po gaciach… Randal? Chyba Randal. Nawet nie pamiętam dokładnie, jak wabiło się to natrętne niczym wesz dla psa stworzenie. Był wkurzający. To bardziej niż pewne. Nie odstępował mnie na krok. Kontrolował każde moje działania i śledził z uwagą najmniejszy ruch, jaki wykonywałem. Ciągle o coś pytał. Łamał wszelkie zasady, które miałem w odniesieniu do komunikacji z innymi ludźmi, a także był bardzo pomocny w tworzeniu nowych. Łudziłem się, że zbędę go milczeniem, ale z dnia na dzień pokłady mojej niesamowicie anielskiej cierpliwości strasznie spadały i zbliżały się do zera. Z całej siły pragnąłem mu przywalić, ale niestety wyglądał na dużo silniejszego ode mnie. Jeżeli ten też będzie taki napastliwy to przysięgam, zmienię szkołę byle mieć święty spokój.
- Dobrze, świetnie – warknął nieoczekiwanie. – Jestem skazany na osamotnienie. – Obrażanie się przychodziło mu stosunkowo szybko.
Spojrzałem na chłopaka zaintrygowany i rozbawiony jednocześnie tym jakże mało oczekiwanym wybuchem. Przypominał wielkie, naburmuszone dziecko, które nie dostało lizaka, mimo ciągłego upominania się o wcześniej wspomnianą słodycz. Jednak natychmiast opanowałem się i na powrót wróciłem do moich ponurych przemyśleń i chłodnej maski zobojętnienia na twarzy.
„Jestem skazany na osamotnienie”. Najbardziej w jego wypowiedzi ruszyły mnie właśnie te słowa. Zmusiły do głębszego rozważenia ich, dzięki czemu Frank zyskał u mnie plakietkę dość ciekawego okazu zidiocienia ludzkiego na skutek tego raczej nieświadomego przebłysku geniuszu z okresu oświeceniowego egzystencjalizmu.
„Skazany na osamotnienie”…
- Jak każdy – mruknąłem do siebie, po czym wstałem z krzesła i wyszedłem z klasy wraz z dźwiękiem rozbrzmiewającego właśnie dzwonka.


************************

Szarość.
Zlepienie się czerni z bielą.
Utworzenie czegoś pomiędzy kompletną otchłanią ciemności a śnieżnobiałą elegancją i dystyngowaniem.
Szarość jest fałszywa.
Szarość jest złudna.
Drugi nieoficjalny symbol nadziei.
Pokazuje, że nic nie jest tylko czarne albo tylko białe.
Powoduje zamieszanie. Pozwala na gdybanie.
Ludzie z szarą barwą kojarzą głównie brzydką pogodę i przejawy depresji. I może słonie. Tak, słonie. Słonie też są szare.
Optymiści widzą biel
Pesymiści widzą czerń.
Realiści widzą szarość.
Filozofowie dostrzegają głębię.
Artyści doszukują się wielu emocji i sposobów na zastosowanie tego w życiu.
Artyści…
Artyści widzą wszystko i nic. Są tam bóle cierpienia, smutki, ukojenie, spełnienie. Jest też zwykły dodatek do kompozycji. Pospolity kolor. Ci ludzie dostrzegają zdecydowanie najwięcej, lecz także najmniej zarazem. Nie są osobami mylącymi trzeźwo, aczkolwiek umiejącymi bardzo dogłębnie zweryfikować naturę człowieka. Artyści mają swój świat. Są roztrzepani i ujmujący zarazem. Pozytywni wariaci. Artyści to zdecydowanie ludzie, którzy najlepiej wyjaśnią i nakreślą każdemu odpowiednie znaczenie barw w dostępnych dziedzinach życia oraz szeroki wachlarz ich zastosowania.
Szary jest wyzbyty z wszelkich pozytywności.
Mało jest rzeczy, które przywodzą coś dobrego na myśl i posiadają ten odcień. Ten kolor.
Szary się nie zmienia.
To tylko barwa.
Jeżeli jednak posługujemy się jej symboliką w życiu, to tylko od nas zależy, czy jesteśmy bliżej czerni, czy bliżej bieli. A może jesteśmy po środku, nie mogąc się ostatecznie zdefiniować i określić?


************************


Błękit. Dlaczego akurat dzisiaj niebo musi być błękitne? Westchnąłem z rozżaleniem i frustracją. Oparłem łokcie na szerokiej balustradzie balkonu, rozkoszując się wyjątkowo ciepłym jak na te porę roku powietrzem. Nadal było zimno, do czego oczywiście zobowiązuje nazwa miesiąca.
Już styczeń.
Patrzałem ze skupieniem w dal. Miałem stąd także idealny widok na szkolne boisko. To przerośnięte, katolickie babsko wyprowadzało swoje baranki na łono natury, które ulepił jej Stwórca. Nich baranki marzną. Na usta wpłynął mi ironiczny uśmiech.
Z zamyślenia wyrwał mnie stukot obcasów. Nie odwróciłem się.
- Jak tak dalej pójdzie, to nie dożyjesz czterdziestki, bo załapiesz raka płuc. – Przyjemnie kojący głos szkolnej psycholog pieścił moje uszy.
Nie odpowiedziałem jej. Nie było potrzeby. Poczekałem tylko, aż wyda z siebie ciche westchnienie i stanie zaraz obok mnie.
Olivia jest ładną kobietą. Ubiera się stosunkowo elegancjo, lecz dzięki delikatnym rysom twarzy oraz przyjemnej urodzie, nie razi to w oczy. Dzisiaj postawiła na białą koszulę z czarnym krawatem, mocno zawiązanym pod szyją. Na ramiona zarzuciła kremową marynarkę, a zgrabny tyłek wcisnęła w parę czarnych, garniturowych spodni. I oczywiście buty na wysokich obcasach. To kobieta. Musi podkreślać swoje walory oraz sygnalizować każdemu w pobliżu kilku metrów, że nadchodzi. Oprócz bardzo ładnych, grubych, gęstych blond włosów, które opadają jej częściowo na ramiona i częściowo na plecy, ma niebieskie oczy o niesamowitej głębi. Niby ciemne, lecz dzięki specyficznemu blaskowi nadal jasne. Patrząc w te oczy, człowiek jest skłonny do opowiedzenia nawet tej najbardziej nieszczęśliwej historii życia. Te oczy nakłaniają do zwierzeń i żalów wszystkich, którzy tu przychodzą.
Oczywiście mnie to nie rusza. Patrzę na Olivię oczami artysty. Widzę w niej kobietę o idealnych proporcjach i naturalnych krzywiznach ciała, nadającą się na płótno. Jej urok osobisty nie sprawia, że ślinię się na widok jej cycków, kiedy przechodzi korytarzem i mój penis nie twardnieje, jeżeli tylko mnie dotknie, czy podejdzie w moim kierunku. Być może wynika to z tego, że nie interesuję się kobietami, być może z tego że nie czuję wyraźnej potrzeby interesowania się nimi w ten sposób.
- Widzę, że czujesz dzisiejszy dzień  pełną gębą. – Zlustrowała karcąco moją koszulkę z krótkim rękawem.
Nie potwierdziłem. Nie zaprzeczyłem. Wypuściłem za to w eter kolejny szary obłoczek dymu papierosowego, który powiększy dziurę ozonową, zwiększy efekt cieplarniany i ześle na naszą planetę nowe nawałnice kwaśnych deszczy oraz powszechnie ujmowaną apokalipsę. Ekologowie powinni oddawać mi pokłony i należny hołd. Przynajmniej mają co robić i nie zżera ich nuda.
- Nie jest ci zimno? To słońce jest złudne.
- Nie – odparłem krótko, lecz nie lekceważąco, jak to mam w zwyczaju.
Z Olivią jest inaczej niż z pozostałymi osobami. Nie mam do niej całkowitego zaufania, ale to nie przeszkadza w tym, aby wiedziała o mnie wszystko, co wie także Steven (jak to w małżeństwie bywa). Dlatego jeszcze tutaj chodzę. Prywatność to podstawa. Dla siebie też przecież muszę coś zachować. Był moment, kiedy miałem żal do Stevena, który stawia szczerość w związku na piedestale, że wyjawił jej wszelkie sekrety mojego życia, ale jak nie patrzeć to nie tylko bliski przyjaciel mojego ojca, lecz także i mój. Nie daję mu odczuć tej zależności, ale uważam go za kogoś ważnego dla mnie.
Dzieli nas spora różnica wieku. Mnie i Stevena. Olivia jest bardziej zbliżona do mnie latami niż ten facet  z zamiłowaniem do rysowaniu wzoru strukturalnego kwasu stearynowego w ramach wieczornej rozrywki, co dla każdego licealisty stanowi poważny koszmar.
- Jak twoje ręce? Już lepiej? – W głosie kobiety pobrzmiewała troska. Cholera. Jeszcze się wzruszę.
- Tak. Już dobrze.
- Był u mnie ten biolog jakiś czas temu. Ten nowy. Carter chyba ma na nazwisko. Trochę sobie u niego nagrabiłeś, Gerardzie – zaśmiała się cicho.
- Tak… Coś w tym stylu.
- Zainteresował się twoimi bandażami. Dlatego się u mnie zjawił. Sądzi, że się tniesz. Ale co ja się martwię… - westchnęła. – Przecież ty masz już gadkę praktycznie na wszystko, do czego ten facet się przyczepi. Co mu tak właściwie powiedziałeś? Bo ja tylko usłyszałam, że jesteś bezczelnym gówniarzem i masz z nim spięcia odkąd zaczął tutaj nauczać.
- Kwiatki pieliłem w ogródku, panie profesorze. – Rozłożyłem bezradnie ręce na boki. – Później oznajmił, żebym nie robił z niego idioty, a  ja mu odpowiedziałem, że nie mogę  niego robić kogoś, kim już jest. Odesłał mnie do dyrektora. Znowu.
- Zaczyna węszyć i nie podoba mi się to. Możemy mieć kłopoty.
- Możemy? – Posłałem kobiecie rozbawione spojrzenie.
- Przestań, bo przywalę ci w ten egoistyczny czerep! – zaśmiała się, usiłując ujarzmić włosy roztrzepane przez nagły powiew wiatru.
- Jestem, jaki jestem – uśmiechnąłem się słabo, zakładając jej kosmyk blond włosów za ucho.
- Nie karzę ci się zmieniać. – Spojrzała na mnie smutno. – Tylko mógłbyś się trochę bardziej otworzyć na świat.
- Mówiłem ci już, że jesteś piękna? – Złapałem ja za podbródek, obserwując, jak rumieńce zmieniają koloryt skóry na policzkach. Kobiety są takie zabawne. – Następnym razem cię namaluję, co? Tylko zepnij włosy w kok i pomaluj usta czerwoną szminką. Stworzę ładny portret o wielu kontrastach – uśmiechnąłem się do niej, po czym wróciłem do obserwowania grupki osób na szkolnym boisku.
- Jak zwykle zmieniasz temat – westchnęła. – Dobrze, zatem porozmawiajmy o czymś innym. – Kiwnąłem głową na znak, że się zgadzam. – Do waszej klasy dołączył nowy dzieciak, Frank. – Wzdrygnąłem się na wspomnienie pary miodowych oczu.
- Nie kojarzę – skłamałem. Coś się działo. W normalnych warunkach, nawet bym się nie wtrącił w jej wypowiedź.
- Zdziwiłabym się, gdybyś kojarzył – prychnęła, podczas gdy ja odnalazłem wzrokiem niskiego bruneta. – Teraz macie religię…
- A następne dwie godziny to w-f, na który nie idę – dodałem szybko z dozą irytacji oraz rozdrażnienia. – Do czego pijesz?
- Co byś powiedział, gdybym wzięła go na jednej godzinie z tobą? Może byście się zakumplowali?
- Nie - uciąłem krótko. Chwilę później jednak wybuchłem śmiechem. – Przepraszam. Wyobraziłem to sobie.
- Czyli postanowione! – Kobieta uśmiechnęła się przebiegle i wysunęła podbródek do góry w geście triumfu. – Już ja cię rozerwę, sztywniaku. Jeszcze zaczniesz się cieszyć życiem. – Klasnęła w ręce, wybiegając w podskokach do środka z balkonu. Towarzyszyło temu bardzo donośne stukanie obcasów. Skrzywiłem się. Za głośno jak dla mnie.
Westchnąłem głośno.
Co ja mam z tą kobietą… Ale jest kochana. Widzę, że się o mnie martwi. W jej towarzystwie czuję, jak gruba skorupa dokoła mojego serca znika. Ze Stevenem jest trochę inaczej. To facet i o pewnych rzeczach niezręcznie mi z nim gadać. Dziwne. Właśnie nie powinno tak być.
Steven wie, jaki mam wpływ na jego żonę. Oczywiście w dobrym sensie. Zdaje sobie sprawę z tego, że się do niej nie podwalam, ale także rozumie, że Olivia stosuje się do wielu moich rad, więc nie zdziwiłbym się, gdyby jutro przyszła do szkoły z czerwoną szminką na ustach. Uśmiechnąłem się kpiąco, zaciągając w płuca dym papierosa. Masz u mnie wielki dług wdzięczności, szalony chemiku.
Spojrzałem  w dół. Skarciłem się za to, bo kierowała mną chęć zobaczenia tego napastliwego gnojka. Siedział tam i… i bezczelnie się na mnie patrzył. Sukinsyn jeden, no. Chrząknąłem, czując psychiczny oraz cielesny dyskomfort. Odwróciłem na chwilę wzrok, aby zaraz ponownie mu się przyjrzeć. Chłopak podniósł rękę do góry i pomachał mi, szczerząc się jak głupi do sera. Skrzywiłem się nieco i, posyłając peta w krzaki, obróciłem się na piecie, idąc w ślady Olivii.
„Skazany na osamotnienie”.


************************


- Więc… - zaczął Steven, przerywając niezręczną ciszę. – Rozmawiałeś z tą… ten…
- Tak, rozmawiałem z twoją żona. Myślę, że załatwione – westchnąłem. – Jesteście dorośli, a nie potraficie wyjaśniać między sobą tak banalnych kwestii. To żałosne.
- Gerard… To jest kobieta. Zainsynuuj jej coś, to stwierdzi, że już mi się nie podoba i szukam zmian. Na koniec doda, że jak zgłaszam sprzeciw co do jej wyglądu, to może powinienem pójść gdzie indziej i znaleźć osobę, która spełni moje oczekiwania.
- Ona przecież cię kocha, Steven. Nie dramatyzuj ponad wszelką miarę, bo robisz z siebie męczennicę w tym momencie.
- Co jej w ogóle powiedziałeś?
- Nic takiego – mruknąłem, czując, że ta bezsensowna paplanina powoli mnie męczy.
- No zdradź swój sekret.
- Wyraziłem zachwyt nad jej nieprzeciętną urodą. Kobiety to uwielbiają. Powiedziałem także, że z chęcią ją namaluję, jeżeli.. i tutaj wstawiłem twoje niespełnione fantazje dużego dziecka i kryteria. Jak zawsze. Dziecinada.
- Tylko mi tam bez aktów.
- Za kogo ty mnie masz? – burknąłem urażony.
Po kilku minutach jazdy samochodem, wjechaliśmy na podjazd przed moim domem. Złapałem pasek swojej torby i przewiesiłem go sobie przez ramię, wychodząc z auta.
- Mam do ciebie prośbę, Steven. W zamian za te małe przysługi – zacząłem prosto z mostu.
- Wal. – Otworzył klapę bagażnika i wyciągnął z niego jedną papierowa torbę z jedzeniem. Ja wziąłem drugą.
- Pogadaj z Olivią i wybij jej z głowy ten śmieszny pomysł łączenia mnie z Frankiem na religii.
- Tyle że ja popieram jej zdanie – zauważył nieśmiało.
- Nie obchodzi mnie to, co ty popierasz. Proszę cię, abyś to załatwił – odparłem stanowczo. – Chyba, że… - zacząłem lekkim, nieco szyderczym tonem. - … chcesz, żeby twoja żona dowiedziała się o tych wszystkich intrygach, które…
- Dobra, dobra, dobra. Dobra – powiedział szybko, wchodząc za mną do domu. – Powiedz mi tylko… Dlaczego tak ci na tym zależy?
- Ten chłopak jest jak ten Randal, który łaził za mną na początku roku.
- To był Robbie – zauważył Steven.
- Imię tutaj nie gra istotnej roli – mruknąłem. – Ważne, że będzie węszył. A skoro węszy, to nie ułatwiajmy mu tego zadania.
- Może ci się zdaje?
- Nic mi się nie zdaje. Widziałem nawet, jak ze sobą gadali. Wprawdzie to o niczym nie świadczy, lecz zwyczajnie chcę uniknąć pewnych komplikacji. To moja tajemnica.
- Postaram się to załatwić. Zważywszy na ilość słów, które dzisiaj wypowiedziałeś, nie ma rzeczy niemożliwych.
- To nie było miłe – mruknąłem.
- Poczuj moc swojego pomruku – zaśmiał się głupio. Spojrzałem na niego krzywo, co trochę złagodziło ten napad wesołości. – Dobra, młody. Ja lecę. Dzięki za pomoc.
Przytaknąłem mu zgodnie i odprowadziłem wzrokiem do drzwi. Kiedy trzasnęły, a warkot silnika samochodu znikł gdzieś w eterze, otoczyła mnie dźwięcząca w uszach cisza samotności.
„Skazany na osamotnienie”...
Zaśmiałem się cicho do samego siebie. Przejechałem ręką po twarzy, ścierając z niej resztki gorzkiej wesołości i zabrałem się za rozpakowywanie zakupów. Schowałem bandaże do szafki nad blatem, zostawiając sobie jedynie maść chłodzącą na oparzenia skóry.
Kiedy zająłem się warzywami oraz innymi produktami z toreb, podwinąłem do łokci rękawy czarnej bluzy. Rozciąłem nożem supeł opatrunku i zacząłem go odwijać. Im bliżej znajdowałem się zranionej skóry, tym płaty bandaża wywoływały większy dyskomfort. Skrzywiłem się, kiedy masa chłodnego powietrza owiała mój prawy nadgarstek. Z zadowoleniem zaobserwowałem, że komórki naskórka szybko zaczęły regenerację. Na początek podetknąłem ranę pod kran i odkręciłem zimną wodę, która przyniosła natychmiastowe ukojenie piekącemu naskórkowi. Przyjrzałem się cierniowi oplatającemu mój nadgarstek, niesamowicie realnej imitacji tatuażu.
Uśmiechnąłem się. Lecz uśmiech ten pełen był goryczy i niezadowolenia z prowadzonego żywota. Zakręciłem dopływ wody. Zacząłem przytykać ściereczkę z delikatnego materiału do własnego ciała, aby następnie nałożyć w miejsce otarć grubą warstwę maści. Wyczułem pod palcem szorstką skórę. Skrzywiłem się, podrażniając nerwy własnym dotykiem.
I tak co miesiąc…
Nieprzerwane koło cierpień i skutków rytuału.
Bycie przeklętym to nie jest faja sprawa.


************************


Dokoła niósł się dźwięk kapania wody. Każda kropelka, która spotkała się z podłożem, dawała wyraźny znak wszystkim stworzeniom w tym lochu, że upadła. Cały podziemny korytarz, którym kroczyłem, oświetlało niewyraźne, pomarańczowe światło lamp skrytych za specjalnymi, metalowymi ‘koszyczkami’. Na ścianach widniały ogromne zacieki krwi, sięgające od sufitu do brudnej podłogi, pokrytej martwymi ciałami tysięcy szczurów. Przechodząc po trupach tych zwierząt, czułem, jak ich mięso oraz sierść gładko rozpłaszczają się pod podeszwą mojego buta.
Przeczesałem wolną ręką włosy i rozejrzałem się po upiornych lochach. Nie miałem pojęcia, jak się tutaj znalazłem i kiedy. Parłem jedynie przed siebie, bo czułem, że nie mam innego wyboru. W lewej dłoni dzierżyłem małą, porcelanową laleczkę, której dzwonki przypięte do szyi radośnie pobrzękiwały. Znalazłem ją na samym początku przeprawy przez zaciemnione korytarze obskurnego podziemia. Leżała na brudnej podłodze, patrząc na mnie wyzywająco, jakby doskonale znała cel tej całej farsy. Zaraz po niej w moje objęcia trafiła grzechotka, której dziura odebrała głos na zawsze. Bez dźwięku nie jest przydatna żadnemu dziecku. Pożółkła raczka była przymocowane do zniszczonego jaka w kolorze wyblakłej czerwieni i startego różu. Śmieć.
Nie wiedziałem, po co zwinąłem te rzeczy. W jakim celu to zrobiłem. Równie dobrze mógłbym podnieść z podłogi szczurze zwłoki za ogon i przywiązać sobie do paska od spodni na supełek. Zwyczajnie czułem, że jakaś odgórna siła nakazuje mi poczynienie podobnych kroków.
Stąpałem pewnie, lecz jednocześnie z wewnętrznym przestrachem, który hamował nieco tempo, jakie chciałem im nadać. Ktoś coś dla mnie przyszykował. Tego byłem bardziej niż pewny. Tylko kto i co?
Kilka metrów i ponurych myśli później znalazłem białą rękawiczkę, zaplamioną bliżej niezidentyfikowanym przeze mnie ciemnozielonym barwnikiem. Leżała tak jak poprzednie zdobycze – na polu pustej posadzki otoczona szczurami. Uśmiechnąłem się ponuro, czując się jak w jakiejś grze komputerowej z trofeami do zdobycia i levelami do przejścia. Podniosłem tę część garderoby z kolekcji zimowej, przyglądając się jej uważnie. Skóra. Biała skóra. Stare tworzywo. Obejrzałem się za siebie, nic jednak nie dostrzegając, i ruszyłem dalej w nieznane tereny.
Kolejne kilkadziesiąt metrów dalej i cztery zawroty głowy później do moich nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach. Wręcz rażący i przyprawiający o łzy oraz wymioty odór, który stawał się coraz bardziej intensywny wraz ze stawianiem kolejnych kroków. Kiedy fetor przybrał naprawdę nieznośną postać i nawet zatykając nos, czułem go bardzo dobrze, w polu mojego widzenia ujrzałem postać, leżącą pośród sterty martwych, kanałowych żyjątek. Przyjrzałem się nagim plecom tego człowieka.
Na początku podbiegłem kawałek, lecz nagle uświadomiłem sobie, że to może być zasadzka, a ciało niezidentyfikowanej przeze mnie persony stanowi przynętę. Haczyk, który gdy połknę, otworzy puszkę Pandory i sprowadzi na własne istnienie masę kolejnych, niepotrzebnych mi już zupełnie nieszczęść. Jednak odezwał się we mnie również inny głos. Mówił on, że jeżeli ta osoba żyje, co nie jest zbyt prawdopodobne, zważywszy na zapach, który roznosił się w i tak zatęchłym powietrzu, to miałbym na sumieniu czyjąś śmierć. Podszedłem więc szybko do, jak się okazało, kobiety i delikatnie odwróciłem ją na plecy. Skrzywiłem się, widząc, w jaki stanie znajduje się jej ciało i zrobiłem kilka kroków w tył, ledwo powstrzymując chęć zwymiotowania. Moja mina wyrażała skrajne obrzydzenie oraz zdegustowanie zastaną postacią rzeczy.
Jednak nic się nie stało. Zza rogu nie wyskoczył szaleniec z piłą mechaniczną i maską spawacza, napalony mnich, pierdolący głupoty o nieuchronnej apokalipsie i szumie mojej krwi, który rozbrzmiewa w jego uszach, ani także rzeźnik w poplamionym posoką krów fartuchu z najlepszym ze swoich noży w dłoni czy clown z obłąkanym uśmiechem po ucieczce z psychiatryka. Była za to ściana. Ściana ta nie pozwalała mi na dalszą przeprawę i uniemożliwiała ewentualną ucieczkę w razie wystąpienia nagłego zagrożenia. Zatem o co w tym wszystkim chodziło?
Spojrzałem ponownie w dół na zmasakrowane ciało czarnowłosej kobiety. Chciałabym powiedzieć, że to Latynoska, lecz stopień rozkładu ciała oraz liczne rozcięcia skóry twarzy nie dawały mi wystarczającego obrazu na określenie jej rasy. Zjechałem powoli spojrzeniem na szyję, nadgryzioną lekko przez szczury, i przyjrzałem się ogołoconej klatce piersiowej, pozbawionej tego, co dla tej części ciała najbardziej istotne – piersi. W miejscach, gdzie zostały odcięte, zalęgły się larwy, pasożytujące w śmierdzącym już mięsie. Odwróciłem na chwilę wzrok, krzywiąc się w niesmaku, lecz po chwili powróciłem do dalszych obserwacji, niczym badacz do swojego nowego obiektu. Przyjrzałem się z dystansem rozciętemu brzuchowi, wypatroszonemu z flaków. Następnie  swoim wzrokiem objąłem uda. Wtem niewielki element zwrócił moją uwagę. Spomiędzy masywnej masy mięśniowej, owiniętej skórą, wychylała się zielona łodyga, nieuszkodzona przez znamię czasu.
Przełknąłem ślinę, a  moje oczy rozwarły się szerzej niż dotychczas. Wyobraźnia podsyłała mi obrazy pewnego doskonale znanego mi kwiatu, ukrytego pomiędzy udami trupa w stanie rozkładu. Ponownie spojrzałem za siebie. Nadal nie dostrzegając niczego, co by mi zagrażało, powróciłem do poprzedniej pozycji ciała. Chciałem raz jeszcze ocenić zwłoki dziewczyny, aby stwierdzić czy jestem w stanie dobyć tej rośliny, lecz kobiety już nie było.
Serce zaczęło mi szybciej bić. Spanikowany wpatrywałem się bezradnie w zakrwawioną lilię, leżącą na posadzce. Kiedy moje kończyny stawały się coraz bardziej miękkie, na dodatek zgasło światło. Nic nie widziałem. Krzyknąłem głośno, całkowicie przerażony zaistniałą sytuacją. Nie byłem w stanie wykonać  jakiegokolwiek ruchu.
Wtem za mną rozległ się metaliczny dźwięk, jaki wydaje ciągnięty po betonie łańcuch. Nagle przypomniałem sobie, że kostki domniemanej Latynoski spętane były kajdanami jak w średniowiecznej sali tortur.
Bicie serca zagłuszyło mi wszystko. Stałem się bezbronny w obliczu reakcji własnego ciała, gdyż nie byłem w stanie dosłyszeć kroków wroga. Kurwa, nie słyszałem tych łańcuchów. Nie słyszałem już nawet własnego oddechu! Zadrżałem, kiedy lodowata dłoń przejechała po moim policzku. Tak zawzięcie pracujący do tej pory organ, nagle jakby stanął. Wiedziałem jedno. Moje zmysły są jeszcze na tyle zrównoważone, abym był w stanie określić, że ta dłoń nie należała do mnie.
- Taka piękna – kobieta mruknęła mi do ucha, po czym zaśmiała się głośno, a  ja poczułem tępy ból z tyłu głowy i straciłem przytomność.


************************


Otworzyłem oczy, przewracając się a bok. Usiadłem powoli na łóżku i wyjrzałem na ciemne podwórze przez okno. Mój pokój oświetlał jedynie blask księżyca w pełni, zdeformowany przez korony drzew z ogrodu. Właściwie to jeszcze chyba same gałęzie, gdyż nowe pąki nie zdążyły jak dotąd wykwitnąć.
Zimy nie trwały długo w naszej okolicy. Przychodziły raczej późno i szybko znikały. Z jednej strony mógłbym być za to wdzięczny naturze, gdyż nikt nie lubi grubych swetrów i woli krótkie spodenki. Z drugiej zaś pragnąłem zimy przez cały rok. Wtedy nie prezentowałbym się niczym dziwak, chodząc cały sezon letni w bluzach lub koszulach z długimi rękawami.
Moje myśli biegały dokoła przesileń i faz księżyca, chcąc odciągnąć mózg od pracy nad koszmarnym snem w lochu z martwymi zwłokami, które cudownie ożyły i rzuciły się na mnie od tylu. Nie chciałem na nowo przeżywać widoku kwiatu lilii i roztrząsać tego, co jej wizerunek w moich snach ze sobą niesie. Co on oznacza. Jednak ostatecznie ponure skojarzenia wzięły górę i wraz ze swoimi smutkami oraz strapieniami ponownie ułożyłem głowę na poduszce, starając się sprawić, aby powieki nie opadły na zmęczone życiem oczy.
„Skazany na osamotnienie”.

************

Trójeczka  dla Death Poison, za poprawienie mi humoru! I dla Cherry, bo chciała zobaczyć rozdział, ale jej go nie dałam XD Ach, ja zła.
Rozdział pisany w większości na cmentarzu. Ostatnio właśnie tam najlepiej mi się cokolwiek pisze. Uwielbiam tę ciszę i zgrabnie wykrojone ławeczki między grobami przy szerokich konarach drzew. Przynajmniej nikt mi nie przeszkadza, bo trupy przecież nie mówią :) Zaczyna mi się podobać to opowiadanie. Jednak rozdziały tworzę na bieżąco, co wcześniej mi się nie zdarzyło, więc po prostu informacje o konkretnych datach będę edytować jakoś kilka dni przed dodaniem posta. Stawiam tak na raz w ciągu dwóch tygodni :) Przynajmniej postaram się zachować taką systematyczność.


+ uwaga o obcasach pani psycholog to typowa gadka męskiego szowinisty – mojego fizyka. Jakże on pała sarkazmem w stosunku do kobiet.

8 komentarzy:

  1. o rany. strasznie podoba mi się to twoje opowiadanie. wgl ubóstwiam wszystkie twoje opowiadania. serio. strasznie to wciągające i takie tajemnicze. już się nie mogę doczekać kolejnego rozdziału.
    życzę ci duuużo weny i pozdrawiam. ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Po przeczytaniu tego nie stać mnie na nic innego niż: Awwwwwwwwwww *.*

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś psychiczna, wiesz? XD Uwielbiam cię.
    Tak długo czekałam na tą część. Myślałam, że rozdział pojawi się w następnym miesiącu, a tu taka miła niespodzianka. Umiesz uszczęśliwić człowieka.
    No to... weny życzę i czego tam sobie zapragniesz.

    OdpowiedzUsuń
  4. Osz ty w mordę... :O
    Kocham to opowiadanie, kocham tego bloga, kocham Ciebie! Nie znam bloggera/ bloggerki, który/a by dorównywała Twoim umiejętnością. Takie piękne opisy, emocje, lecz stonowane i nie nudzące. No po prostu mistrzostwo świata Tak w ogóle, to chcę Ci powiedzieć, że jeśli chodzi o styl pisania i w ogóle prowadzenia bloga, to jesteś moją Mentorką.
    Pisz szybko i wracaj z zajebistym rozdziałem 4.
    Weny, kochana! <3 <3

    xoxo

    OdpowiedzUsuń
  5. Aww :3 Dziękuję za dedyka, ale... Mogę powiedzieć tylko jedno... CO DO CHOLERY?! Przedostatni tekst (no wiesz... przed tymi gwiazdami, czy coś) był... masakrycznie porąbany! Jeszcze nigdy nie czytałam czegoś podobnego, a muszę przyznać, że ogromnie mi się podobało *_____* Tak naprawdę powiem ci, że jedynie twoje oraz kilku innych osób opisy czytam w całości. Żadne z nich mnie nie nudzą przez dłuższy czas, a każde słowo zawiera w sobie czystą magię :D Sama chciałabym być taka jak ty... To znaczy tak niesamowicie pisać, lecz wiem, że tak nie można, so... Będę się starała po prostu wzorować nieco na tobie i... I wiesz *_* Od teraz jesteś moją muzą! <3 (W sumie od zawsze nią byłaś, ale teraz tak oficjalnie XD) Powodzenia w dalszym pisaniu, kochanie! <3 Trzymam kciuki *_* I żeby cię się chciało... nie tak jak mi xD
    XoXo

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie wiem co by tu napisać. Intryguje mnie postać Gerarda, może jeszcze go nie polubiłam ale to dopiero początek, wszystko przede mną. Pomysł makabrycznych snów jest świetny, podziwiam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Cześć ;) Pierwszy raz będę komentować, mimo że już wiele razy zaglądałam na Twojego bloga ;D To co, że jest po 5 rano, po prostu muszę to napisać... jesteś genialna, a Twoje opowiadania i shoty są cudowne. Bella Muerte ubóstwiam <3 Kilka razy doprowadziłaś mnie do płaczu tym opowiadaniem, ale za to je pokochałam.
    No, ale teraz muszę się skupić na tym opowiadaniu. Wstęp był dziwny, dlatego przypadł mi do gustu. Postać Gerarda zaczyna mi się podobać. Jest taki tajemniczy, niedostępny co czyni go pociągającym. Franek jak na razie jest mi obojętny. Sen był trochę przerażający. Dobrze, że za oknem robi się już jasno, nie będę się bała ;P Nie mogę doczekać się czwartego rozdziału.
    Życzę dużo weny ;)

    http://www.cat-eater.blogspot.com/ - blog mojej przyjaciółki, niedawno go założyła.
    Annabeth/ Green Unicorn

    OdpowiedzUsuń
  8. Wow...jestem pod wielkim wrażeniem. Jak zawsze zresztą przy twojej twórczości. Podobają mi się nie tylko wspaniałe opisy, ale także głębokie przemyślenie wtrącone między wątki i skondensowana akcja. Naprawdę rozkwitasz literacko, zupełnie jak twoja tytułowa lila. Z tą jednak różnicą, że ty nie przynosisz zagłady, smutku i cierpienia, a niesamowite przeżycia i przyjemność obcowania ze słowem pisanym.
    Nieco lżejszym tonem, bardzo przypadł mi do gustu fragment:
    "- A ty mi się nie przedstawisz?
    - Nie."
    Hahah, nie wiem czemu mnie to bawi :D. Tak dosadnie i prosto.
    Pisz dalej, nie mogę się doczekać następnego rozdziału!
    P.S. Przepraszam za mało konstruktywny komentarz, ostatnio nie czuję się na siłach :<.
    xoxo Kot

    OdpowiedzUsuń