{ 003 }
Tyle krwi.
Tyle cierpienia.
I chrzęst przecinanych myśliwskim nożem kręgów.
Posoka wylewająca się z dziecięcych gardeł wprost na
podłogę i brudząca swym rozbryzgiem błękitne ściany.
I ona.
Kobieta bez skrupułów, która jest w stanie odebrać życie
nawet niemowlakowi. Kobieta postawna z chęcią mordu w oczach i ciepłym
uśmiechem na twarzy… Morderczyni doskonała.
Lilia.
Taka piękna i okazała w swej śnieżnobiałej barwie. Tak
okropnie splamiona krwią niewinnych dzieci.
Rzeź za nieskażoną duszę.
Rzeź niewiniątek.
Kiedy to wszystko rysowałem, każdy element ostatniego snu
wrócił i uderzył z pełną mocą w moje zszargane nerwy. Ponownie ujrzałem
bliźniaczki, choć dawno już mnie nie nawiedzały. Tak samo makabryczne jak
kiedyś. Mimo że w rzeczywistości powinny być martwe już szmat czasu wstecz, i
wszystko na to wskazywało, w sennej marze ponownie zginęły z rąk własnej matki.
A ja stałem tak jak zawsze – przy łóżeczku, wsłuchując się w melodię,
dobiegającą z wnętrza dziecięcej zabawki i patrzyłem, jak grube, ząbkowane
ostrze noża myśliwskiego powoli zatapia się w ich szyjach. Jak zamiast krzyczeć
one się uśmiechają. Jak z małej ranki, niewielkiego nacięcia powstaje głęboka
rana, wyglądająca niczym namalowany szeroki uśmiech clowna. Krwawy uśmiech.
Słyszę chrzęst przecinanego gardła, który intensywnie wdziera się do mojej łowy
i nasila stopniowo, bardziej i bardziej, aby po jakimś czasie ucichnąć. I mimo
że wydaje się, iż zgasł w przestrzeni, fantastycznie zanikając, to kiedy patrzę
ponownie spod lekko przymkniętych powiek na bezwładne ciała trzymających się za
rączki bliźniaczek, ten specyficzny dźwięk łamanych kości raz jeszcze męczy mój
umysł, buduje straszne obrazy i wspomnienia w mej wyobraźni na nowo przybierają
dawny kształt.
To rujnuje mi psychikę, pojawiając się w najmniej
oczekiwanych momentach. Czuję, jak pulsują mi żyły, krew płynie szybciej, robi
się duszno, a otaczająca mnie atmosfera staje się przytłaczająca. Myśli stale
krążą dokoła jednej sceny, bądź przeskakują z miejsca na miejsce, zmieniając
scenerię. Barwy pod wpływem szybko następujących po sobie kadrów zlewają się w
jedno, całkowicie uniemożliwiając już zidentyfikowanie czegokolwiek. Tworzy się
chaos i nieprzerwanie panuje aż do chwili…
Aż do chwili…
Aż do chwili, kiedy nagle wszystko staje w miejscu.
Słyszę gwar ludzi, którzy rozmawiają ze sobą w klasie.
Oddycham głęboko i szybko zarazem. Staram się zapanować nad drżeniem rąk i
usiłuję utrzymać ołówek między palcami jednej z dłoni.
Powracam do rzeczywistości, uprzednio wessany przez odmęty
własnej przeszłości i sennych mar… Bo to wszystko powraca. Nic nie znika.
Siedzi jedynie, schowane głęboko w mojej podświadomości i czeka. Czeka na
odpowiedni moment. Czeka, aby zaatakować. A kiedy atakuje…
Odetchnąłem głęboko, kończąc rysunek. Wiele szczegółów
wymagało jeszcze ponownego rozpatrzenia i ewentualnego udoskonalenia. To
terapia. Rysowanie własnych snów. Niekiedy siadam w salonie czy przy kuchennym
stole i przeglądam już to, co zobrazowałem i czemu nadałem odpowiedni kształt,
zapamiętując wszelkie szczegóły wszystkich koszmarów. Staram się doszukać
powiązań między danymi dniami, tygodniami, miesiącami, latami. Czuję się jak
detektyw z tych wszystkich thrillerów i powieści kryminalnych, który usiłuje
rozwiązać zagadkę morderstwa. Bardzo skomplikowaną zagadkę ze znikomą ilością
faktów i praktycznie samymi niewiadomymi. Niekiedy odnoszę niezbyt sympatyczne
wrażenie, że w ostatecznym rozrachunku będę musiał zidentyfikować się z
członkiem oddziału śledczego, który nigdy nie doprowadzi swojej ‘misji’ do
końca. Za jakiś czas zostanę zmuszony zwyczajnie znieść do magazynu wszystkie
zgromadzone przez siebie dowody w odpowiednio opisanym, niezwykle lekkim pudle
wykonanym z kartonu.
Nagle poczułem nieprzyjemny ból w ręce. Zaskoczony i lekko
zdezorientowany, podniosłem głowę do góry i napotkałem w polu swojego widzenia
parę miodowych oczu. Ściągnąłem brwi. Byłem niemal w stu procentach przekonany
co do faktu, że na początku roku siedziałem w ławce sam i taki stan rzeczy nie
zmieniał się na przestrzeni ostatnich miesięcy. Możliwym jest, abym nie zwrócił
uwagi na tak mało znaczący szczegół, ale nie do końca wszystko mi tutaj grało
tak jak należy.
- Jestem Frank –
przedstawił się entuzjastycznie intruz, wycinając ku mnie dłoń. Zmierzyłem ją
niechętnie wzrokiem, będąc nieprzyzwyczajonym do kontaktów cielesnych z
kimkolwiek, po czym ponownie pochyliłem się nad swoim zeszytem.
- Fajnie – mruknąłem,
licząc na to, że się odczepi.
Lubię swoją samotność. Nie toleruję za
to ludzi, którzy na siłę starają się naruszyć zarówno ją jak i prywatność,
którą chce posiadać każdy bez wyjątku. Docieranie do mnie za wszelką dostępną
na rynku cenę mija się zupełnie z celem. Ten wręcz promieniejący optymizmem
typek stanowi w porównaniu ze mną tak silny kontrast, że aż mnie od niego
odrzuca. Czułem, że zalicza się tych niezwykle irytujących mnie osobowości.
Wiecznie pozytywnych, żyjących w zgodzie z wszechświatem, idealnie
balansujących w każdym aspekcie życia
osobowości. Westchnąłem cicho.
- A ty mi się nie
przedstawisz? – zapytał szczerze urażony, co nieco mnie rozbawiło. Aż zacząłem
się zastanawiać, czy pierwszy raz w życiu czegoś mu odmówiono.
- Nie. – To było moje
firmowe burknięcie z nutą lekkiej irytacji, którym odstraszam gwałcących moją
przestrzeń prywatną intruzów.
Od razu przypomina mi
się w takich sytuacjach pierwszy miesiąc czy dwa w tej szkole i łażący za mną
wszędzie jak smród po gaciach… Randal? Chyba Randal. Nawet nie pamiętam
dokładnie, jak wabiło się to natrętne niczym wesz dla psa stworzenie. Był
wkurzający. To bardziej niż pewne. Nie odstępował mnie na krok. Kontrolował
każde moje działania i śledził z uwagą najmniejszy ruch, jaki wykonywałem.
Ciągle o coś pytał. Łamał wszelkie zasady, które miałem w odniesieniu do komunikacji
z innymi ludźmi, a także był bardzo pomocny w tworzeniu nowych. Łudziłem się,
że zbędę go milczeniem, ale z dnia na dzień pokłady mojej niesamowicie
anielskiej cierpliwości strasznie spadały i zbliżały się do zera. Z całej siły
pragnąłem mu przywalić, ale niestety wyglądał na dużo silniejszego ode mnie.
Jeżeli ten też będzie taki napastliwy to przysięgam, zmienię szkołę byle mieć
święty spokój.
- Dobrze, świetnie –
warknął nieoczekiwanie. – Jestem skazany na osamotnienie. – Obrażanie się
przychodziło mu stosunkowo szybko.
Spojrzałem na chłopaka zaintrygowany i rozbawiony
jednocześnie tym jakże mało oczekiwanym wybuchem. Przypominał wielkie,
naburmuszone dziecko, które nie dostało lizaka, mimo ciągłego upominania się o
wcześniej wspomnianą słodycz. Jednak natychmiast opanowałem się i na powrót
wróciłem do moich ponurych przemyśleń i chłodnej maski zobojętnienia na twarzy.
„Jestem skazany na osamotnienie”. Najbardziej w jego
wypowiedzi ruszyły mnie właśnie te słowa. Zmusiły do głębszego rozważenia ich,
dzięki czemu Frank zyskał u mnie plakietkę dość ciekawego okazu zidiocienia
ludzkiego na skutek tego raczej nieświadomego przebłysku geniuszu z okresu
oświeceniowego egzystencjalizmu.
„Skazany na osamotnienie”…
- Jak każdy – mruknąłem
do siebie, po czym wstałem z krzesła i wyszedłem z klasy wraz z dźwiękiem
rozbrzmiewającego właśnie dzwonka.
************************
Szarość.
Zlepienie się czerni z bielą.
Utworzenie czegoś pomiędzy kompletną otchłanią ciemności a
śnieżnobiałą elegancją i dystyngowaniem.
Szarość jest fałszywa.
Szarość jest złudna.
Drugi nieoficjalny symbol nadziei.
Pokazuje, że nic nie jest tylko czarne albo tylko białe.
Powoduje zamieszanie. Pozwala na gdybanie.
Ludzie z szarą barwą kojarzą głównie brzydką pogodę i
przejawy depresji. I może słonie. Tak, słonie. Słonie też są szare.
Optymiści widzą biel
Pesymiści widzą czerń.
Realiści widzą szarość.
Filozofowie dostrzegają głębię.
Artyści doszukują się wielu emocji i sposobów na
zastosowanie tego w życiu.
Artyści…
Artyści widzą wszystko i nic. Są tam bóle cierpienia,
smutki, ukojenie, spełnienie. Jest też zwykły dodatek do kompozycji. Pospolity
kolor. Ci ludzie dostrzegają zdecydowanie najwięcej, lecz także najmniej
zarazem. Nie są osobami mylącymi trzeźwo, aczkolwiek umiejącymi bardzo
dogłębnie zweryfikować naturę człowieka. Artyści mają swój świat. Są
roztrzepani i ujmujący zarazem. Pozytywni wariaci. Artyści to zdecydowanie
ludzie, którzy najlepiej wyjaśnią i nakreślą każdemu odpowiednie znaczenie barw
w dostępnych dziedzinach życia oraz szeroki wachlarz ich zastosowania.
Szary jest wyzbyty z wszelkich pozytywności.
Mało jest rzeczy, które przywodzą coś dobrego na myśl i
posiadają ten odcień. Ten kolor.
Szary się nie zmienia.
To tylko barwa.
Jeżeli jednak posługujemy się jej symboliką w życiu, to
tylko od nas zależy, czy jesteśmy bliżej czerni, czy bliżej bieli. A może
jesteśmy po środku, nie mogąc się ostatecznie zdefiniować i określić?
************************
Błękit. Dlaczego akurat dzisiaj niebo musi być błękitne?
Westchnąłem z rozżaleniem i frustracją. Oparłem łokcie na szerokiej
balustradzie balkonu, rozkoszując się wyjątkowo ciepłym jak na te porę roku
powietrzem. Nadal było zimno, do czego oczywiście zobowiązuje nazwa miesiąca.
Już styczeń.
Patrzałem ze skupieniem w dal. Miałem stąd także idealny
widok na szkolne boisko. To przerośnięte, katolickie babsko wyprowadzało swoje
baranki na łono natury, które ulepił jej Stwórca. Nich baranki marzną. Na usta
wpłynął mi ironiczny uśmiech.
Z zamyślenia wyrwał mnie stukot obcasów. Nie odwróciłem
się.
- Jak tak dalej
pójdzie, to nie dożyjesz czterdziestki, bo załapiesz raka płuc. – Przyjemnie
kojący głos szkolnej psycholog pieścił moje uszy.
Nie odpowiedziałem
jej. Nie było potrzeby. Poczekałem tylko, aż wyda z siebie ciche westchnienie i
stanie zaraz obok mnie.
Olivia jest ładną kobietą. Ubiera się stosunkowo elegancjo,
lecz dzięki delikatnym rysom twarzy oraz przyjemnej urodzie, nie razi to w
oczy. Dzisiaj postawiła na białą koszulę z czarnym krawatem, mocno zawiązanym
pod szyją. Na ramiona zarzuciła kremową marynarkę, a zgrabny tyłek wcisnęła w
parę czarnych, garniturowych spodni. I oczywiście buty na wysokich obcasach. To
kobieta. Musi podkreślać swoje walory oraz sygnalizować każdemu w pobliżu kilku
metrów, że nadchodzi. Oprócz bardzo ładnych, grubych, gęstych blond włosów,
które opadają jej częściowo na ramiona i częściowo na plecy, ma niebieskie oczy
o niesamowitej głębi. Niby ciemne, lecz dzięki specyficznemu blaskowi nadal
jasne. Patrząc w te oczy, człowiek jest skłonny do opowiedzenia nawet tej
najbardziej nieszczęśliwej historii życia. Te oczy nakłaniają do zwierzeń i żalów
wszystkich, którzy tu przychodzą.
Oczywiście mnie to nie rusza. Patrzę na Olivię oczami
artysty. Widzę w niej kobietę o idealnych proporcjach i naturalnych krzywiznach
ciała, nadającą się na płótno. Jej urok osobisty nie sprawia, że ślinię się na
widok jej cycków, kiedy przechodzi korytarzem i mój penis nie twardnieje,
jeżeli tylko mnie dotknie, czy podejdzie w moim kierunku. Być może wynika to z
tego, że nie interesuję się kobietami, być może z tego że nie czuję wyraźnej
potrzeby interesowania się nimi w ten sposób.
- Widzę, że czujesz
dzisiejszy dzień pełną gębą. –
Zlustrowała karcąco moją koszulkę z krótkim rękawem.
Nie potwierdziłem.
Nie zaprzeczyłem. Wypuściłem za to w eter kolejny szary obłoczek dymu
papierosowego, który powiększy dziurę ozonową, zwiększy efekt cieplarniany i
ześle na naszą planetę nowe nawałnice kwaśnych deszczy oraz powszechnie
ujmowaną apokalipsę. Ekologowie powinni oddawać mi pokłony i należny hołd.
Przynajmniej mają co robić i nie zżera ich nuda.
- Nie jest ci zimno?
To słońce jest złudne.
- Nie – odparłem
krótko, lecz nie lekceważąco, jak to mam w zwyczaju.
Z Olivią jest inaczej
niż z pozostałymi osobami. Nie mam do niej całkowitego zaufania, ale to nie
przeszkadza w tym, aby wiedziała o mnie wszystko, co wie także Steven (jak to w
małżeństwie bywa). Dlatego jeszcze tutaj chodzę. Prywatność to podstawa. Dla
siebie też przecież muszę coś zachować. Był moment, kiedy miałem żal do
Stevena, który stawia szczerość w związku na piedestale, że wyjawił jej
wszelkie sekrety mojego życia, ale jak nie patrzeć to nie tylko bliski
przyjaciel mojego ojca, lecz także i mój. Nie daję mu odczuć tej zależności,
ale uważam go za kogoś ważnego dla mnie.
Dzieli nas spora różnica wieku. Mnie i Stevena. Olivia jest
bardziej zbliżona do mnie latami niż ten facet
z zamiłowaniem do rysowaniu wzoru strukturalnego kwasu stearynowego w
ramach wieczornej rozrywki, co dla każdego licealisty stanowi poważny koszmar.
- Jak twoje ręce? Już
lepiej? – W głosie kobiety pobrzmiewała troska. Cholera. Jeszcze się wzruszę.
- Tak. Już dobrze.
- Był u mnie ten
biolog jakiś czas temu. Ten nowy. Carter chyba ma na nazwisko. Trochę sobie u
niego nagrabiłeś, Gerardzie – zaśmiała się cicho.
- Tak… Coś w tym
stylu.
- Zainteresował się
twoimi bandażami. Dlatego się u mnie zjawił. Sądzi, że się tniesz. Ale co ja
się martwię… - westchnęła. – Przecież ty masz już gadkę praktycznie na
wszystko, do czego ten facet się przyczepi. Co mu tak właściwie powiedziałeś?
Bo ja tylko usłyszałam, że jesteś bezczelnym gówniarzem i masz z nim spięcia
odkąd zaczął tutaj nauczać.
- Kwiatki pieliłem w
ogródku, panie profesorze. – Rozłożyłem bezradnie ręce na boki. – Później
oznajmił, żebym nie robił z niego idioty, a
ja mu odpowiedziałem, że nie mogę
niego robić kogoś, kim już jest. Odesłał mnie do dyrektora. Znowu.
- Zaczyna węszyć i
nie podoba mi się to. Możemy mieć kłopoty.
- Możemy? – Posłałem
kobiecie rozbawione spojrzenie.
- Przestań, bo
przywalę ci w ten egoistyczny czerep! – zaśmiała się, usiłując ujarzmić włosy
roztrzepane przez nagły powiew wiatru.
- Jestem, jaki jestem
– uśmiechnąłem się słabo, zakładając jej kosmyk blond włosów za ucho.
- Nie karzę ci się
zmieniać. – Spojrzała na mnie smutno. – Tylko mógłbyś się trochę bardziej
otworzyć na świat.
- Mówiłem ci już, że
jesteś piękna? – Złapałem ja za podbródek, obserwując, jak rumieńce zmieniają koloryt
skóry na policzkach. Kobiety są takie zabawne. – Następnym razem cię namaluję,
co? Tylko zepnij włosy w kok i pomaluj usta czerwoną szminką. Stworzę ładny
portret o wielu kontrastach – uśmiechnąłem się do niej, po czym wróciłem do
obserwowania grupki osób na szkolnym boisku.
- Jak zwykle
zmieniasz temat – westchnęła. – Dobrze, zatem porozmawiajmy o czymś innym. –
Kiwnąłem głową na znak, że się zgadzam. – Do waszej klasy dołączył nowy
dzieciak, Frank. – Wzdrygnąłem się na wspomnienie pary miodowych oczu.
- Nie kojarzę –
skłamałem. Coś się działo. W normalnych warunkach, nawet bym się nie wtrącił w
jej wypowiedź.
- Zdziwiłabym się,
gdybyś kojarzył – prychnęła, podczas gdy ja odnalazłem wzrokiem niskiego
bruneta. – Teraz macie religię…
- A następne dwie godziny
to w-f, na który nie idę – dodałem szybko z dozą irytacji oraz rozdrażnienia. –
Do czego pijesz?
- Co byś powiedział,
gdybym wzięła go na jednej godzinie z tobą? Może byście się zakumplowali?
- Nie - uciąłem
krótko. Chwilę później jednak wybuchłem śmiechem. – Przepraszam. Wyobraziłem to
sobie.
- Czyli postanowione!
– Kobieta uśmiechnęła się przebiegle i wysunęła podbródek do góry w geście
triumfu. – Już ja cię rozerwę, sztywniaku. Jeszcze zaczniesz się cieszyć
życiem. – Klasnęła w ręce, wybiegając w podskokach do środka z balkonu.
Towarzyszyło temu bardzo donośne stukanie obcasów. Skrzywiłem się. Za głośno
jak dla mnie.
Westchnąłem głośno.
Co ja mam z tą kobietą… Ale jest kochana. Widzę, że się o
mnie martwi. W jej towarzystwie czuję, jak gruba skorupa dokoła mojego serca
znika. Ze Stevenem jest trochę inaczej. To facet i o pewnych rzeczach
niezręcznie mi z nim gadać. Dziwne. Właśnie nie powinno tak być.
Steven wie, jaki mam wpływ na jego żonę. Oczywiście w
dobrym sensie. Zdaje sobie sprawę z tego, że się do niej nie podwalam, ale
także rozumie, że Olivia stosuje się do wielu moich rad, więc nie zdziwiłbym
się, gdyby jutro przyszła do szkoły z czerwoną szminką na ustach. Uśmiechnąłem
się kpiąco, zaciągając w płuca dym papierosa. Masz u mnie wielki dług wdzięczności,
szalony chemiku.
Spojrzałem w dół.
Skarciłem się za to, bo kierowała mną chęć zobaczenia tego napastliwego gnojka.
Siedział tam i… i bezczelnie się na mnie patrzył. Sukinsyn jeden, no.
Chrząknąłem, czując psychiczny oraz cielesny dyskomfort. Odwróciłem na chwilę
wzrok, aby zaraz ponownie mu się przyjrzeć. Chłopak podniósł rękę do góry i
pomachał mi, szczerząc się jak głupi do sera. Skrzywiłem się nieco i, posyłając
peta w krzaki, obróciłem się na piecie, idąc w ślady Olivii.
„Skazany na osamotnienie”.
************************
- Więc… - zaczął Steven, przerywając niezręczną ciszę. –
Rozmawiałeś z tą… ten…
- Tak, rozmawiałem z
twoją żona. Myślę, że załatwione – westchnąłem. – Jesteście dorośli, a nie
potraficie wyjaśniać między sobą tak banalnych kwestii. To żałosne.
- Gerard… To jest
kobieta. Zainsynuuj jej coś, to stwierdzi, że już mi się nie podoba i szukam
zmian. Na koniec doda, że jak zgłaszam sprzeciw co do jej wyglądu, to może
powinienem pójść gdzie indziej i znaleźć osobę, która spełni moje oczekiwania.
- Ona przecież cię
kocha, Steven. Nie dramatyzuj ponad wszelką miarę, bo robisz z siebie
męczennicę w tym momencie.
- Co jej w ogóle
powiedziałeś?
- Nic takiego –
mruknąłem, czując, że ta bezsensowna paplanina powoli mnie męczy.
- No zdradź swój
sekret.
- Wyraziłem zachwyt
nad jej nieprzeciętną urodą. Kobiety to uwielbiają. Powiedziałem także, że z
chęcią ją namaluję, jeżeli.. i tutaj wstawiłem twoje niespełnione fantazje
dużego dziecka i kryteria. Jak zawsze. Dziecinada.
- Tylko mi tam bez
aktów.
- Za kogo ty mnie
masz? – burknąłem urażony.
Po kilku minutach jazdy samochodem, wjechaliśmy na podjazd
przed moim domem. Złapałem pasek swojej torby i przewiesiłem go sobie przez
ramię, wychodząc z auta.
- Mam do ciebie
prośbę, Steven. W zamian za te małe przysługi – zacząłem prosto z mostu.
- Wal. – Otworzył
klapę bagażnika i wyciągnął z niego jedną papierowa torbę z jedzeniem. Ja
wziąłem drugą.
- Pogadaj z Olivią i
wybij jej z głowy ten śmieszny pomysł łączenia mnie z Frankiem na religii.
- Tyle że ja popieram
jej zdanie – zauważył nieśmiało.
- Nie obchodzi mnie
to, co ty popierasz. Proszę cię, abyś to załatwił – odparłem stanowczo. –
Chyba, że… - zacząłem lekkim, nieco szyderczym tonem. - … chcesz, żeby twoja
żona dowiedziała się o tych wszystkich intrygach, które…
- Dobra, dobra,
dobra. Dobra – powiedział szybko, wchodząc za mną do domu. – Powiedz mi tylko…
Dlaczego tak ci na tym zależy?
- Ten chłopak jest
jak ten Randal, który łaził za mną na początku roku.
- To był Robbie –
zauważył Steven.
- Imię tutaj nie gra
istotnej roli – mruknąłem. – Ważne, że będzie węszył. A skoro węszy, to nie
ułatwiajmy mu tego zadania.
- Może ci się zdaje?
- Nic mi się nie
zdaje. Widziałem nawet, jak ze sobą gadali. Wprawdzie to o niczym nie świadczy,
lecz zwyczajnie chcę uniknąć pewnych komplikacji. To moja tajemnica.
- Postaram się to
załatwić. Zważywszy na ilość słów, które dzisiaj wypowiedziałeś, nie ma rzeczy
niemożliwych.
- To nie było miłe –
mruknąłem.
- Poczuj moc swojego
pomruku – zaśmiał się głupio. Spojrzałem na niego krzywo, co trochę złagodziło
ten napad wesołości. – Dobra, młody. Ja lecę. Dzięki za pomoc.
Przytaknąłem mu
zgodnie i odprowadziłem wzrokiem do drzwi. Kiedy trzasnęły, a warkot silnika
samochodu znikł gdzieś w eterze, otoczyła mnie dźwięcząca w uszach cisza
samotności.
„Skazany na osamotnienie”...
Zaśmiałem się cicho do samego siebie. Przejechałem ręką po
twarzy, ścierając z niej resztki gorzkiej wesołości i zabrałem się za
rozpakowywanie zakupów. Schowałem bandaże do szafki nad blatem, zostawiając
sobie jedynie maść chłodzącą na oparzenia skóry.
Kiedy zająłem się warzywami oraz innymi produktami z toreb,
podwinąłem do łokci rękawy czarnej bluzy. Rozciąłem nożem supeł opatrunku i
zacząłem go odwijać. Im bliżej znajdowałem się zranionej skóry, tym płaty
bandaża wywoływały większy dyskomfort. Skrzywiłem się, kiedy masa chłodnego
powietrza owiała mój prawy nadgarstek. Z zadowoleniem zaobserwowałem, że
komórki naskórka szybko zaczęły regenerację. Na początek podetknąłem ranę pod
kran i odkręciłem zimną wodę, która przyniosła natychmiastowe ukojenie
piekącemu naskórkowi. Przyjrzałem się cierniowi oplatającemu mój nadgarstek,
niesamowicie realnej imitacji tatuażu.
Uśmiechnąłem się. Lecz uśmiech ten pełen był goryczy i
niezadowolenia z prowadzonego żywota. Zakręciłem dopływ wody. Zacząłem
przytykać ściereczkę z delikatnego materiału do własnego ciała, aby następnie
nałożyć w miejsce otarć grubą warstwę maści. Wyczułem pod palcem szorstką
skórę. Skrzywiłem się, podrażniając nerwy własnym dotykiem.
I tak co miesiąc…
Nieprzerwane koło cierpień i skutków rytuału.
Bycie przeklętym to nie jest faja sprawa.
************************
Dokoła niósł się
dźwięk kapania wody. Każda kropelka, która spotkała się z podłożem, dawała
wyraźny znak wszystkim stworzeniom w tym lochu, że upadła. Cały podziemny
korytarz, którym kroczyłem, oświetlało niewyraźne, pomarańczowe światło lamp
skrytych za specjalnymi, metalowymi ‘koszyczkami’. Na ścianach widniały ogromne
zacieki krwi, sięgające od sufitu do brudnej podłogi, pokrytej martwymi ciałami
tysięcy szczurów. Przechodząc po trupach tych zwierząt, czułem, jak ich mięso
oraz sierść gładko rozpłaszczają się pod podeszwą mojego buta.
Przeczesałem wolną
ręką włosy i rozejrzałem się po upiornych lochach. Nie miałem pojęcia, jak się
tutaj znalazłem i kiedy. Parłem jedynie przed siebie, bo czułem, że nie mam
innego wyboru. W lewej dłoni dzierżyłem małą, porcelanową laleczkę, której
dzwonki przypięte do szyi radośnie pobrzękiwały. Znalazłem ją na samym początku
przeprawy przez zaciemnione korytarze obskurnego podziemia. Leżała na brudnej
podłodze, patrząc na mnie wyzywająco, jakby doskonale znała cel tej całej
farsy. Zaraz po niej w moje objęcia trafiła grzechotka, której dziura odebrała
głos na zawsze. Bez dźwięku nie jest przydatna żadnemu dziecku. Pożółkła raczka
była przymocowane do zniszczonego jaka w kolorze wyblakłej czerwieni i startego
różu. Śmieć.
Nie wiedziałem, po co
zwinąłem te rzeczy. W jakim celu to zrobiłem. Równie dobrze mógłbym podnieść z
podłogi szczurze zwłoki za ogon i przywiązać sobie do paska od spodni na
supełek. Zwyczajnie czułem, że jakaś odgórna siła nakazuje mi poczynienie
podobnych kroków.
Stąpałem pewnie, lecz
jednocześnie z wewnętrznym przestrachem, który hamował nieco tempo, jakie
chciałem im nadać. Ktoś coś dla mnie przyszykował. Tego byłem bardziej niż
pewny. Tylko kto i co?
Kilka metrów i
ponurych myśli później znalazłem białą rękawiczkę, zaplamioną bliżej
niezidentyfikowanym przeze mnie ciemnozielonym barwnikiem. Leżała tak jak poprzednie
zdobycze – na polu pustej posadzki otoczona szczurami. Uśmiechnąłem się ponuro,
czując się jak w jakiejś grze komputerowej z trofeami do zdobycia i levelami do
przejścia. Podniosłem tę część garderoby z kolekcji zimowej, przyglądając się
jej uważnie. Skóra. Biała skóra. Stare tworzywo. Obejrzałem się za siebie, nic
jednak nie dostrzegając, i ruszyłem dalej w nieznane tereny.
Kolejne kilkadziesiąt
metrów dalej i cztery zawroty głowy później do moich nozdrzy dotarł
nieprzyjemny zapach. Wręcz rażący i przyprawiający o łzy oraz wymioty odór,
który stawał się coraz bardziej intensywny wraz ze stawianiem kolejnych kroków.
Kiedy fetor przybrał naprawdę nieznośną postać i nawet zatykając nos, czułem go
bardzo dobrze, w polu mojego widzenia ujrzałem postać, leżącą pośród sterty
martwych, kanałowych żyjątek. Przyjrzałem się nagim plecom tego człowieka.
Na początku
podbiegłem kawałek, lecz nagle uświadomiłem sobie, że to może być zasadzka, a
ciało niezidentyfikowanej przeze mnie persony stanowi przynętę. Haczyk, który
gdy połknę, otworzy puszkę Pandory i sprowadzi na własne istnienie masę
kolejnych, niepotrzebnych mi już zupełnie nieszczęść. Jednak odezwał się we
mnie również inny głos. Mówił on, że jeżeli ta osoba żyje, co nie jest zbyt
prawdopodobne, zważywszy na zapach, który roznosił się w i tak zatęchłym powietrzu,
to miałbym na sumieniu czyjąś śmierć. Podszedłem więc szybko do, jak się
okazało, kobiety i delikatnie odwróciłem ją na plecy. Skrzywiłem się, widząc, w
jaki stanie znajduje się jej ciało i zrobiłem kilka kroków w tył, ledwo
powstrzymując chęć zwymiotowania. Moja mina wyrażała skrajne obrzydzenie oraz
zdegustowanie zastaną postacią rzeczy.
Jednak nic się nie
stało. Zza rogu nie wyskoczył szaleniec z piłą mechaniczną i maską spawacza,
napalony mnich, pierdolący głupoty o nieuchronnej apokalipsie i szumie mojej
krwi, który rozbrzmiewa w jego uszach, ani także rzeźnik w poplamionym posoką
krów fartuchu z najlepszym ze swoich noży w dłoni czy clown z obłąkanym uśmiechem
po ucieczce z psychiatryka. Była za to ściana. Ściana ta nie pozwalała mi na
dalszą przeprawę i uniemożliwiała ewentualną ucieczkę w razie wystąpienia
nagłego zagrożenia. Zatem o co w tym wszystkim chodziło?
Spojrzałem ponownie w
dół na zmasakrowane ciało czarnowłosej kobiety. Chciałabym powiedzieć, że to
Latynoska, lecz stopień rozkładu ciała oraz liczne rozcięcia skóry twarzy nie
dawały mi wystarczającego obrazu na określenie jej rasy. Zjechałem powoli
spojrzeniem na szyję, nadgryzioną lekko przez szczury, i przyjrzałem się ogołoconej
klatce piersiowej, pozbawionej tego, co dla tej części ciała najbardziej istotne
– piersi. W miejscach, gdzie zostały odcięte, zalęgły się larwy, pasożytujące w
śmierdzącym już mięsie. Odwróciłem na chwilę wzrok, krzywiąc się w niesmaku,
lecz po chwili powróciłem do dalszych obserwacji, niczym badacz do swojego
nowego obiektu. Przyjrzałem się z dystansem rozciętemu brzuchowi, wypatroszonemu
z flaków. Następnie swoim wzrokiem
objąłem uda. Wtem niewielki element zwrócił moją uwagę. Spomiędzy masywnej masy
mięśniowej, owiniętej skórą, wychylała się zielona łodyga, nieuszkodzona przez
znamię czasu.
Przełknąłem ślinę, a moje oczy rozwarły się szerzej niż
dotychczas. Wyobraźnia podsyłała mi obrazy pewnego doskonale znanego mi kwiatu,
ukrytego pomiędzy udami trupa w stanie rozkładu. Ponownie spojrzałem za siebie.
Nadal nie dostrzegając niczego, co by mi zagrażało, powróciłem do poprzedniej
pozycji ciała. Chciałem raz jeszcze ocenić zwłoki dziewczyny, aby stwierdzić
czy jestem w stanie dobyć tej rośliny, lecz kobiety już nie było.
Serce zaczęło mi
szybciej bić. Spanikowany wpatrywałem się bezradnie w zakrwawioną lilię, leżącą
na posadzce. Kiedy moje kończyny stawały się coraz bardziej miękkie, na dodatek
zgasło światło. Nic nie widziałem. Krzyknąłem głośno, całkowicie przerażony
zaistniałą sytuacją. Nie byłem w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu.
Wtem za mną rozległ
się metaliczny dźwięk, jaki wydaje ciągnięty po betonie łańcuch. Nagle przypomniałem
sobie, że kostki domniemanej Latynoski spętane były kajdanami jak w
średniowiecznej sali tortur.
Bicie serca
zagłuszyło mi wszystko. Stałem się bezbronny w obliczu reakcji własnego ciała,
gdyż nie byłem w stanie dosłyszeć kroków wroga. Kurwa, nie słyszałem tych
łańcuchów. Nie słyszałem już nawet własnego oddechu! Zadrżałem, kiedy lodowata
dłoń przejechała po moim policzku. Tak zawzięcie pracujący do tej pory organ,
nagle jakby stanął. Wiedziałem jedno. Moje zmysły są jeszcze na tyle zrównoważone,
abym był w stanie określić, że ta dłoń nie należała do mnie.
- Taka piękna – kobieta mruknęła
mi do ucha, po czym zaśmiała się głośno, a
ja poczułem tępy ból z tyłu głowy i straciłem przytomność.
************************
Otworzyłem oczy, przewracając się a bok. Usiadłem powoli na
łóżku i wyjrzałem na ciemne podwórze przez okno. Mój pokój oświetlał jedynie
blask księżyca w pełni, zdeformowany przez korony drzew z ogrodu. Właściwie to jeszcze
chyba same gałęzie, gdyż nowe pąki nie zdążyły jak dotąd wykwitnąć.
Zimy nie trwały długo w naszej okolicy. Przychodziły raczej
późno i szybko znikały. Z jednej strony mógłbym być za to wdzięczny naturze,
gdyż nikt nie lubi grubych swetrów i woli krótkie spodenki. Z drugiej zaś
pragnąłem zimy przez cały rok. Wtedy nie prezentowałbym się niczym dziwak,
chodząc cały sezon letni w bluzach lub koszulach z długimi rękawami.
Moje myśli biegały dokoła przesileń i faz księżyca, chcąc
odciągnąć mózg od pracy nad koszmarnym snem w lochu z martwymi zwłokami, które
cudownie ożyły i rzuciły się na mnie od tylu. Nie chciałem na nowo przeżywać
widoku kwiatu lilii i roztrząsać tego, co jej wizerunek w moich snach ze sobą
niesie. Co on oznacza. Jednak ostatecznie ponure skojarzenia wzięły górę i wraz
ze swoimi smutkami oraz strapieniami ponownie ułożyłem głowę na poduszce,
starając się sprawić, aby powieki nie opadły na zmęczone życiem oczy.
„Skazany na osamotnienie”.
************
Trójeczka dla Death Poison, za poprawienie mi
humoru! ♥ I dla Cherry, bo chciała zobaczyć rozdział, ale jej go nie dałam
XD Ach, ja zła.
Rozdział pisany w większości na
cmentarzu. Ostatnio właśnie tam najlepiej mi się cokolwiek pisze. Uwielbiam tę
ciszę i zgrabnie wykrojone ławeczki między grobami przy szerokich konarach
drzew. Przynajmniej nikt mi nie przeszkadza, bo trupy przecież nie mówią :)
Zaczyna mi się podobać to opowiadanie. Jednak rozdziały tworzę na bieżąco, co
wcześniej mi się nie zdarzyło, więc po prostu informacje o konkretnych datach
będę edytować jakoś kilka dni przed dodaniem posta. Stawiam tak na raz w ciągu
dwóch tygodni :) Przynajmniej postaram się zachować taką systematyczność.
+ uwaga o obcasach pani psycholog
to typowa gadka męskiego szowinisty – mojego fizyka. Jakże on pała sarkazmem w
stosunku do kobiet.
o rany. strasznie podoba mi się to twoje opowiadanie. wgl ubóstwiam wszystkie twoje opowiadania. serio. strasznie to wciągające i takie tajemnicze. już się nie mogę doczekać kolejnego rozdziału.
OdpowiedzUsuńżyczę ci duuużo weny i pozdrawiam. ;D
Po przeczytaniu tego nie stać mnie na nic innego niż: Awwwwwwwwwww *.*
OdpowiedzUsuńJesteś psychiczna, wiesz? XD Uwielbiam cię.
OdpowiedzUsuńTak długo czekałam na tą część. Myślałam, że rozdział pojawi się w następnym miesiącu, a tu taka miła niespodzianka. Umiesz uszczęśliwić człowieka.
No to... weny życzę i czego tam sobie zapragniesz.
Osz ty w mordę... :O
OdpowiedzUsuńKocham to opowiadanie, kocham tego bloga, kocham Ciebie! Nie znam bloggera/ bloggerki, który/a by dorównywała Twoim umiejętnością. Takie piękne opisy, emocje, lecz stonowane i nie nudzące. No po prostu mistrzostwo świata Tak w ogóle, to chcę Ci powiedzieć, że jeśli chodzi o styl pisania i w ogóle prowadzenia bloga, to jesteś moją Mentorką.
Pisz szybko i wracaj z zajebistym rozdziałem 4.
Weny, kochana! <3 <3
xoxo
Aww :3 Dziękuję za dedyka, ale... Mogę powiedzieć tylko jedno... CO DO CHOLERY?! Przedostatni tekst (no wiesz... przed tymi gwiazdami, czy coś) był... masakrycznie porąbany! Jeszcze nigdy nie czytałam czegoś podobnego, a muszę przyznać, że ogromnie mi się podobało *_____* Tak naprawdę powiem ci, że jedynie twoje oraz kilku innych osób opisy czytam w całości. Żadne z nich mnie nie nudzą przez dłuższy czas, a każde słowo zawiera w sobie czystą magię :D Sama chciałabym być taka jak ty... To znaczy tak niesamowicie pisać, lecz wiem, że tak nie można, so... Będę się starała po prostu wzorować nieco na tobie i... I wiesz *_* Od teraz jesteś moją muzą! <3 (W sumie od zawsze nią byłaś, ale teraz tak oficjalnie XD) Powodzenia w dalszym pisaniu, kochanie! <3 Trzymam kciuki *_* I żeby cię się chciało... nie tak jak mi xD
OdpowiedzUsuńXoXo
Nie wiem co by tu napisać. Intryguje mnie postać Gerarda, może jeszcze go nie polubiłam ale to dopiero początek, wszystko przede mną. Pomysł makabrycznych snów jest świetny, podziwiam.
OdpowiedzUsuńCześć ;) Pierwszy raz będę komentować, mimo że już wiele razy zaglądałam na Twojego bloga ;D To co, że jest po 5 rano, po prostu muszę to napisać... jesteś genialna, a Twoje opowiadania i shoty są cudowne. Bella Muerte ubóstwiam <3 Kilka razy doprowadziłaś mnie do płaczu tym opowiadaniem, ale za to je pokochałam.
OdpowiedzUsuńNo, ale teraz muszę się skupić na tym opowiadaniu. Wstęp był dziwny, dlatego przypadł mi do gustu. Postać Gerarda zaczyna mi się podobać. Jest taki tajemniczy, niedostępny co czyni go pociągającym. Franek jak na razie jest mi obojętny. Sen był trochę przerażający. Dobrze, że za oknem robi się już jasno, nie będę się bała ;P Nie mogę doczekać się czwartego rozdziału.
Życzę dużo weny ;)
http://www.cat-eater.blogspot.com/ - blog mojej przyjaciółki, niedawno go założyła.
Annabeth/ Green Unicorn
Wow...jestem pod wielkim wrażeniem. Jak zawsze zresztą przy twojej twórczości. Podobają mi się nie tylko wspaniałe opisy, ale także głębokie przemyślenie wtrącone między wątki i skondensowana akcja. Naprawdę rozkwitasz literacko, zupełnie jak twoja tytułowa lila. Z tą jednak różnicą, że ty nie przynosisz zagłady, smutku i cierpienia, a niesamowite przeżycia i przyjemność obcowania ze słowem pisanym.
OdpowiedzUsuńNieco lżejszym tonem, bardzo przypadł mi do gustu fragment:
"- A ty mi się nie przedstawisz?
- Nie."
Hahah, nie wiem czemu mnie to bawi :D. Tak dosadnie i prosto.
Pisz dalej, nie mogę się doczekać następnego rozdziału!
P.S. Przepraszam za mało konstruktywny komentarz, ostatnio nie czuję się na siłach :<.
xoxo Kot