sobota, 8 listopada 2014

Curse of the Bloody Lily

{ 030 }




Specyfika ludzkiego istnienia od zawsze mnie fascynowała.
Byt skazany na śmierć.
Życie opieczętowane przemijaniem.
Człowiek rodzi się, by umrzeć.
Roślina kwitnie, by ostatecznie uschnąć.
Gdzie tkwi sens trwania, skoro przemy na przód ze świadomością nieuchronności końca?
To tak, jakby czytać książkę znając jej zakończenie. Jedynie znak zapytania postawiony po środku fabuły i ciekawość losów pobocznych bohaterów trzyma nas przy treści. Ponadto dochodzi do całokształtu kwestia tego, jaki nasz mały exodos posiada charakter oraz ostateczny wydźwięk.
Czy nie każdy pragnie szczęśliwego zakończenia historii?
Co jeżeli miłośnik frazy ‘... i żyli długo i szczęśliwie” się zawiedzie?
Czy wtedy także postanowi dobrnąć do końca, mimo przygnębienia tym, jak potoczyło się fikcyjne życie ulubionego bohatera?
Raczej przerwie w trakcie, aby nie dołować się podczas radosnych momentów świadomością, że później nie będzie już tak kolorowo. Zakończy lekturę, pozostając myślami na końcu. Nie kontynuuje przygody. Odłoży książkę na półkę, aby przykryła ją warstwa kurzu.
Przymknąłem oczy, wsłuchując się w szum koron drzew. Pozorny spokój, będący w rzeczywistości kojącym wpływem żyjącej natury. Niektóre dźwięki pozwalają docenić życie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebujemy. Przyjemna symfonia sprawia, że błogość chwili daje możliwość spojrzenia na doczesność przychylnym okiem. Gdzieś w oddali ćwierkały ptaki, lecz już nie z takim zapałem jak w najlepszym okresie wiosny. Kiedy wszystko rozkwita, natura wydaje się mieć w sobie więcej zapału i radości niż w późniejszych etapach rozwoju.
Na początku wszystko przebiega powoli. Pierwsze pąki niezdarnie wylęgające się z kłączy, źdźbła trawy coraz szybciej oswobadzające się z porannego szronu, gęsta mgła, będąca z dnia na dzień rzadszą. Zwierzęta stopniowo wychylają się ze swoich kryjówek i rozgaszczają na powierzchni, która zdaje się bardziej im przychylna niż kilka tygodni wcześniej.
Później następuje szybki rozkwit i okres cieszenia się pełnią tego dopiero co rozpoczętego życia. Najlepsze momenty, podczas których każda chwila, a nawet pojedyncza sekunda, liczy się najbardziej i jest tą najczęściej wspominaną. Czas, który mija najszybciej spośród pozostałych. Raz zasiana w sercu radość pozostaje tam na dłużej, pozwalając przetrwać gorszy okres, który ma nadejść.
Później cykl zwalnia. Świat etapami przygotowuje się na jesień. Sady powoli wypluwają ostatnie owoce, a pola łysieją, pozbawione wcześniejszych płodów. Krajobraz gradacyjnie pustoszeje, coraz bardziej niknąc w oczach. Poprzednią bujność wypierają resztki, marne pozostałości ewoluujące w pustkę. Nakręcona latem gospodarka staje się mniej wydajna. Drzewa gubią liście, kwiaty w ogrodzie przybierają żółtą barwę, a łąki blakną, jakby już czuły, że tak powinno być.
Że nie ma innego wyboru.
Że powinny ustąpić.
Nadchodzi zima. Raz subtelnie sygnalizuje niechybne pojawienie się, raz z zaskoczenia wkracza na swój teren. Najpierw lekki szron, który z rana pokrywa trawę, nieznaczna zmarzlina, tworząca skorupę na ziemi, chłód wywołujący ciarki. Dłuższe noce, krótsze dnie, uliczne latarnie, które zapalają się szybciej niż zazwyczaj. W końcu pewnego dnia, kiedy śpimy, jedziemy do pracy, siedzimy w szkole lub domu, z nieba zaczynają spadać płatki śniegu. Małe, puszyste, niepozorne drobinki zwiastujące przejmujące mrozy. Zima przynosi śmierć naturze i śmieje się z jej bezsilności, kiedy ją przytłacza. Przyroda kona pod tonami białego puchu, wołając o pomoc. Lecz nikt nie przychodzi z ratunkiem, bo taka jest kolej rzeczy. Nie można uciec przed losem. Nie można uciec przed nieuniknionym. Taka jest kolej rzeczy - cykliczność, schematyczność ziemskiego istnienia.
Analogicznie do pór roku można spojrzeć pod tym samym kątem na człowieka i jego życie. Rodzimy się, powoli rozkwitamy i nagle wkraczamy w wesoły okres dojrzewania, pierwszych miłości i związanych z tym zawodów. Kosztujemy, próbujemy nowości, bawimy się, upijamy, imprezujemy tak, jakby jutro nie miało nigdy nadejść. Pragniemy, chcąc zostać zaspokojonymi i doświadczamy rozczarowania, jeżeli zamiast spełnienia pojawia się niedosyt. Odczuwamy bardziej intensywnie, bardziej emocjonalnie, bardziej.
Jednak w końcu się zatrzymujemy w tym kotle różnych zdarzeń oraz uczuć, dystansujemy się, patrzymy wstecz i dochodzimy do wniosku, że robiliśmy błąd. Porzucamy dawną infantylność na rzecz dojrzałości. Wkraczamy w życie dorosłe, które pragniemy wieść odpowiedzialnie. Które pragniemy wieść dobrze w otoczeniu miłości bliskich. Mamy plan i dążymy sukcesywnie do jego realizacji.
Zaczynamy pracę, marzy nam się samodzielność, a statyczność codzienności przełamujemy weekendowymi spotkaniami na piwie ze znajomymi. Pojawia się monotonia, ale to ten rodzaj monotonii ustatkowania się – przyjemny na pierwszych etapach nowego życia.
Przychodzi czas założenia rodziny, poczucia troski nie tylko o samego siebie. Odpowiedzialność. Patrzymy jak dziecko rośnie, dojrzewa i zaczyna przechodzić przez te same etapy co my na początku swojego życia. Jednak czas jest bezlitosny; nie staje w miejscu. Cena jest wiadoma. Wkraczamy w jesień, kiedy koniec roku jawi się jakoś coś, co nastąpi niedługo. Dystansujemy się, obserwujemy z ubocza niczym antyczny mędrzec. Dzieci wchodzą na ścieżkę kariery i idą naszymi śladami niczym kot w trakcie zimy po wgnieceniach ubitego puchu.
Kiedy człowiek staje się dziadkiem dla swoich wnuków, wie, że nastąpiła zima. Pragnie zostać tu dłużej. Chce ujrzeć kolejne pokolenie oraz jego rozterki w pełnej krasie. Jednak świadomość końca roku pozwala jedynie na cieszenie się chwilą. Nigdy nie wiadomo, czy zima zbyt szybko nie dobiegnie końca, ponieważ nie można dożyć kolejnej wiosny.
Całe życie jest jak jeden rok, choć pozornie wypełnia je lat wiele.
Jedynym marzeniem człowieka jest cykliczność, której nie może doświadczyć.
Wiatr zawiał mocniej, poruszając gwałtownie kartki z mojego szkicownika. Wsunąłem subtelnie dłoń pod zmięte arkusze papieru i delikatnie rozprostowałem je do rogu. Ołówek nieszczęśliwie wygiął się w trakcie zawieruchy, działając na moją niekorzyść. W miejscu, gdzie widniała huśtawka, powstała dziura wielkości kciuka. Westchnąłem ciężko, wyrywając stronę z rysunkiem oraz trzy następne nadszarpnięte kartki. Zgiąłem je w kulkę, rzucając na podłogę.
- Śmietnik nie jest wcale aż tak daleko - mruknął Frank, nie podnosząc wzroku znad książki. Mógłbym przysiąc, że szykował się do tej riposty jeszcze zanim postanowiłem zaśmiecić podłogę. Zaskakujący okazuje się fakt, że chłopak zna mnie już na tyle, aby przewidzieć moje przyszłe ruchy.
- Później podniosę - odpowiedziałem. - Nie chcę kazać ci wstawać - wytłumaczyłem się, biorąc za wymówkę jego głowę na swoich kolanach. Oboje i tak znaliśmy cel tego wszystkiego.
- Załóżmy, że ci wierzę - szepnął ospale. Najwyraźniej sam był zbyt zmęczony, aby oponować i ruszyć się choć o milimetr w którąkolwiek stronę.
Odchyliłem szkicownik tak, żeby na niego spojrzeć bez jakichkolwiek barykad pomiędzy. Trzymał książkę jedną ręką w ten sposób, który normalnym ludziom po godzinie zmiękcza mięśnie i powoduje odrętwienie kończyny. Drugą dłoń wsunął pod kark, aby lektura była mu przyjemniejszą, ale według mnie i tak nic nie zastępowało leżenia na boku. Nie wiedziałem nawet, co czyta, ale znając Franka, to musiał być jakiś kryminał albo fantasy. Nigdy nie zagłębiał się w nic o innym zarysie fabuły. Odsunąłem mu delikatnie włosy z czoła, aby lepiej widzieć jego twarz.
- Hmmm? - mruknął, odchylając głowę do tyłu. Spojrzał na mnie pytająco, a mi nie pozostało nic poza uśmiechnięciem się.
- Hmmm? - odpowiedziałem zaczepnie.
- Nie odpowiadaj mi hmmm na moje hmmm - zaśmiał się. Przewróciłem oczami i opuściłem wzrok na pustą kartkę z zamiarem zabrania się do rysowania, lecz coś nie dało mi spokoju. Przeklinałem chwile, kiedy wewnętrzne ja stało w silnej opozycji do ja harmonijnego oraz ja spokojnego. Z reguły podobny nieporządek wewnętrzy nie wróżył niczego dobrego na przyszłość.
Spojrzałem przed siebie, jakby ogród czy huśtawka były mi w stanie udzielić odpowiedzi. Naturalnie nie były, a moje niepoukładane wnętrze często same nie wie, czego chce. Tylko pytania, zero treści zwrotnej.
Zerknąłem kątem oka na Franka, który delikatnie ruszał w powietrzu stopą wspartą na podłokietniku ogrodowej leżanki. Cały obraz sielanki burzyły jego skarpetki z dziwnymi wzorami, które mnie śmieszyły, ilekroć je widziałem. Klatka piersiowa chłopaka unosiła się powoli, a wzrok ze stałym tempem przesuwał po linijkach tekstu. Nic nie burzyło jego spokoju, który absorbowałem niczym gąbka chłonąca wodę. To były te zwyczajne momenty, które razem dzieliliśmy na tle mojego niezwyczajnego życia. Ujmowało mnie to. Kochałem chwile pospolitości, ponieważ one podnosiły mnie na duchu i dawały na poły namacalny dowód istnienia materii, do której mógłbym należeć. Dla jednostki ważna jest samoidentyfikacja oraz możliwość odnalezienia własnej grupy. Nie jestem chciwy. Druga osoba do pary mi w zupełności wystarczy.
Nachyliłem się nad Frankiem i pocałowałem go delikatnie w czoło. Brakujący element, jaki wywołał roztargnienie swoją nieobecnością. Brunet nie zareagował jakoś wylewnie, ale także niczego podobnego nie oczekiwałem z jego strony. Zwyczajnie wplótł swoje palce w moje włosy i poczochrał je z czułością, po czym wrócił do swojego zajęcia.
Tak właśnie miało być. Tak wyglądałby mój świat idealny. Gdyby istniał oczywiście. Moja mała utopia, przyrównana na zasadzie antytezy do obecnie panującego porządku. Stała niepewność jutra trochę obrzydzała ogólną wizję życia, ale w końcu powinno się trzymać tego, co się ma. Moje dzisiaj było perfekcyjne. Może z pozoru nieco nudne, monotonne czy pozbawione atrakcji, lecz perfekcyjne w swojej prostocie. Dlatego nie chciałem niczego stracić, choć cokolwiek było mi trudno utrzymać. Odtrącałem i przyciągałem do siebie Iero, a on to cierpliwe znosił. Nikt nie wyznaczył limitu przekroczenia granicy, a ja nie chcę więcej próbować znalezienia się po jej drugiej stronie. Kiedy okaże się, że przemierzyłem ją o raz za dużo, może być za późno, aby cokolwiek odwrócić. Ciągłe dysonanse rozstrajają człowieka, wprowadzają drażliwość, kierują ku kłótni. Wszystko, czego chce uniknąć.
Zacząłem powoli kreślić nowe linie na papierze.
Nadal mam na względzie przeszłość. To nie jest tak, że szybko wróciliśmy po wszystkim do normalności. Nadal odnosimy się do siebie z dystansem, choć z każdym dniem systematycznie go zmniejszamy. Sztuka małych kroków jest ciężkim owocem do zgryzienia, lecz niezbędnym do sklejenia potłuczonego. Frank nadal czasami wzdryga się, gdy go dotykam, a ja ograniczam zbliżanie się do niego, aby nie czuł się niezręcznie. Zachowujemy się jak pierdolone małżeństwo po przejściach. Wątpię czy w zwykłych związkach nastolatków po serii takich atrakcji byliby oni jeszcze razem. Przepełnia mnie wdzięczność w stosunku do Franka za to, że nadal przy sobie trwamy, mimo że łączą nas tylko więzy mentalne. Patrząc na całokształt obiektywnie, nie mamy wobec siebie żadnych praw zniewalających wolność wyoboru i nie jesteśmy do siebie przywiązani na amen. W Każdej chwili któraś ze stron może chcieć się oddzielić niczym państwo dążące do autonomii. Ludzki świat, ludzkie wybory.
Kiedy kończyłem cieniowanie huśtawki, Frank niespokojnie poruszył się na moich kolanach, wyprowadzając mnie z rytmu. Skrzywiłem się. To najgorsza z rzeczy, które mogą mi zepsuć rysunek. Wybicie ze schematycznych ruchów nadgarstka, jedności idei, przejrzystości pomysłu, konkretyzacji myśli przewodniej. Ostatecznie chłopak po prostu usiadł obok, także odetchnąłem z ulgą. Prawdopodobieństwo, że znów mi przeszkodzi, kiedy się wczuje, było znikome.
- Gerard? - usłyszałem jego szept.
- Mmmm? - mruknąłem od niechcenia. Ściągnąłem brwi, kiedy nieoczekiwanie kropla krwi upadła na środek kartki.
- Gerard... - zaczął jeszcze raz Frank, chcąc zwrócić na siebie moją uwagę. Spojrzałem na chłopaka, który trzęsącą się dłonią ścierał bordową plamę ze swojego policzka.
- Kurwa - warknąłem, patrząc na przesiąkający czerwienią bandaż. Wstałem gwałtownie z ławki, odrzucając zamaszyście szkicownik na bok.


************************


Zmrużyłem oczy, kiedy zeszyt Gerarda trzasnął z hukiem o drewno. Chłopak zszedł szybko z podestu i zniknął we wnętrzu domu. Wypuściłem powoli trzymane w płucach powietrze, zaznając na chwilę fizycznej ulgi. Spojrzałem przelotnie na zakrwawiony szkicownik Waya, po czym przeniosłem wzrok na toczący się po ziemi ołówek. Pierwotnie chciałem go ponieść, lecz jego ruch był symbolem czegoś niewypowiedzianego i niedokończonego, a ja nie chciałem burzyć tego obrazu. Nie moje słowo jest tu ostatnie.
Uderzyło mnie silnie to, że zbyt rozochociłem się w sielance, zapominając, że powinienem mieć wciąż na względzie ten niestabilny i zaskakujący aspekt codzienności. Zaczęło być po postu zbyt spokojnie, pomyślałem. W końcu znowu musiało się coś zjebać. Westchnąłem nostalgicznie, ścierając rękawem krew z policzka.
Kiedy na parterze zatrzasnęły się drzwi, wstałem powoli, starając się z siebie strzasnąć odrętwienie. Nie było ono wskazane w obecnej sytuacji, która wykluczała moją bierność i domagała się jakiejś aktywności. Poczucie obowiązku niekiedy zdaje się silniej przemawiać niż chęć wycofania oraz ucieczki od problemu.
Ściągnąłem brwi, mrugając powiekami. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że mam zaszklone oczy. Zbyt dużo tego wszystkiego chyba ostatnio pojawiało się w naszym życiu. Powoli nie nadążałem nad skomplikowanymi zawirowaniami, ciągłymi zmianami. Zastanowiłem się nad tym, czy ludzki mózg jest w stanie zawiesić się od nadmiaru otrzymanych na raz informacji tak jak komputer, lecz nie byłem w stanie sklecić odpowiedzi. Teraz nie był czas  ani pora na takie rozważania.
Wszedłem do domu, kierując się niespiesznie ku łazience. Stół w salonie nadal zaśmiecały brudne naczynia z wczorajszego oglądania filmu. Nie pamiętam nawet, o czym był, bo zasnąłem po pierwszych dwudziestu minutach. Ostatnie koszmary Gerarda nie dają mi spać po nocach. Chłopak stale się zrywa i krzyczy, przyczyniając się do mojego niewyspania. Nie mam serca jednak zostawiać go samego sobie, a w pustym domu także nie lubię siedzieć, bo mama wyjechała ze swoim facetem na tydzień poza miasto. Mimo że brzmi to, jakbym miał dość Waya, to tak nie jest. Zwyczajnie miło by było odpocząć kilka godzin przy jego boku bez większych urozmaiceń.
Wspiąłem się ospale po schodku na korytarz i podszedłem do drzwi łazienki.
- Wszystko w porządku? - zapytałem, uprzednio pukając.
- Nie wchodź – Gerard odpowiedział lekko roztrzęsionym głosem. Nie wiem, co chciał tym osiągnąć, lecz na pewno jego słowa nie były w stanie mnie zatrzymać. Nacisnąłem powoli klamkę, otwierając drzwi. Czarnowłosy gorączkowo rozwiązywał bandaże, jednak tak trzęsły mu się dłonie, że nie umiał trafić na węzeł. Był zły. Nienawidził, kiedy stawałem się naocznym świadkiem uwypuklania się słabości jego ciała. Jakiś czas temu oznajmił, że chce być dla mnie podporą a nie obciążeniem. Przez takie sytuacje dołował się myślami, że jedynie stanowi źródło naszych problemów, co nie mijało się do końca z prawdą, lecz kłopotem był jego charakter – nie ułomność cielesna.  - Mówiłem ci, żebyś nie wchodził! - warknął.
- Nie myśl, że będę zawsze robił to, co chcesz - powiedziałem spokojnie, choć w głębi przepełniał mnie smutek. Widzenie Gerarda w takim stanie było strasznym przeżyciem. Dodatkowy fakt, że znam go jako opanowaną oraz wręcz zimną osobę, jedynie potęgował niemiły aspekt tego doznania. Podszedłem do czarnowłosego, łapiąc go za dłonie. Chłopak spiął mięśnie, dając mi przejrzeć swoje ruchy. Na tym etapie zbyt dobrze go znałem. Zacieśniłem uścisk, kiedy starał się wyrwać.
- Puść - mruknął. Nie odpowiedziałem, ponieważ nie sądziłem, abym był w stanie. Brak zrozumienia całej sytuacji nie rodził już dłużej frustracji, ale raczej osłabienie. Modliłem się o to, aby Way nie dostrzegł lekkiego drżenia mojego podbródka. Stałbym się słaby i śmieszny w jego oczach. Stale mówi mi przecież, że płacz jest bezcelowy, gdyż niczego nie zmienia, a jedynie sprawia, że dusza cierpi bardziej niż zwykle. - Zostaw to. Pobrudzisz się - dodał po chwili już znacznie łagodniej.
- Nie obchodzi mnie to - szepnąłem, zaczynając odwiązywać jego opatrunki.
- Frank...
- Cicho - pokręciłem powoli głową. - Będzie dobrze.
Odwinąłem bandaże, wrzucając je do śmietnika pod umywalką. Spojrzałem na lepiącą się od krwi rękę Gerarda, wzdychając. Nienawidziłem tego, jak kleją się po niej palce. Podniosłem łokciem kurek otwierający dopływ wody. Skrzywiłem się, patrząc, jak przezroczysty strumień trafia na czerwone ślady, zmywając je. Po ściankach umywalki do spływu uciekała jasnoczerwona ciecz, gasnąca coraz bardziej w swej intensywności. Przesuwając delikatnie palcami wzdłuż ręki Gerarda, czułem małe zgrubienia jego blizn. Mimo że nie rozumiałem tego, jak można się okaleczać i w taki sposób katować własne ciało, to starałem się przynajmniej w minimalny sposób udawać, że nie mam mu tego za złe. To minęło, ten mroczny okres jego życia, dlatego nie potrafiłbym wypominać mu błędów przeszłości. Każde najmniejsze napomkniecie o tym wywołałoby grymas bólu na twarzy. Rozdrapywanie ran zahacza o granicę bezcelowości.
         Dotknąłem delikatnie jego nadgarstka, który był znacznie gorzej poharatany i już bez ingerencji osobistej woli Waya. Chłopak nie miał na to wpływu. W tej kwestii mogę wyrazić żal, jednak nie na głos.
Za przeszłość nie mogę krytykować.
O teraźniejszości wolę nie rozmawiać.
O niepewności przyszłości lepiej się nie wypowiadać.
Ostatnio zawsze lepiej jest milczeć.
Lepiej analizować słowa przed puszczeniem ich w obieg.
Lepiej myśleć nad drobnymi gestami przed ich wykonaniem.
Lepiej zastanowić się, czy czynność jest rzeczywiście lepsza od bierności.
Człowiek dążeniem do celu, ratuje własną duszę od zatracenia i zniknięcia.
Nie można jednak dążyć, nie mając celu.
Nie można mieć celu, kiedy każdą decyzję poprzedza strach.
Nie można się wyzbyć ze strachu, kiedy każdy ruch zdestabilizuje niepewność.
Nie można nabrać pewności, kiedy istnieje ryzyko, że straci się  kogoś, kogo się kocha.
Kiedy pojawia się ryzyko straty, spomiędzy ciemnych szczelin wypełza nicość. Nicość, która blokuje ruch, zabija myśli, wycina struny głosowe.
Sięgnąłem po ręcznik z wieszaka i rozciągnąłem go, nakazując Gerardowi skinięciem głowy, aby położył na nim swoje ręce. Chłopak westchnął ciężko, lecz po chwili poczułem na materiale ciężar jego dłoni. Pochylił się do przodu, opadając delikatnie czołem na moje ramię.
- Nie musisz robić tego wszystkiego - powiedział z rezygnacją i zażenowaniem. - Nie chcę, żebyś oglądał mnie w tym stanie.
- Ale ja chcę - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Lubię się tobą zajmować, wiesz?
- Wiem - mruknął pod nosem, prostując się. Zacząłem powoli wcierać maść w jego nadgarstki. - To już trzeci raz w tym tygodniu - oznajmił nieoczekiwanie.
- Wiesz z jakiego powodu? - ukryłem zdziwienie faktem, że cokolwiek mi o sobie mówi. Ostatnio ciężko było wyciągnąć od niego jakiekolwiek informacje.
- Zbliża się szósty - powiedział takim tonem, jakby to nie było wszystko. Wiedziałem, że to nie było wszystko.
- I... - pociągnąłem go za język.
- I urodziny za kilka miesięcy - dokończył, jakby to oznaczało wyrok śmierci.
- To tylko następny rok, Gerard - pocieszyłem go, zaczynając zawiązywać bandaż. - Osiemnastka to nie zgon, to po prostu kolejny rok niosący większą dojrzałość i doświadczenie. - Czułem na sobie pełne braku zrozumienia spojrzenie czarnowłosego. Mógłbym przysiąc nawet, że jego usta wyginęły się w smutnym, ale nadal lekko ironicznym, uśmiechu. Osoba, która cierpi zawsze widzi więcej niż osoba jedynie  przyglądająca się temu cierpieniu.
- Chciałbym, żebyś miał rację - szepnął, naciągając rękawy bluzy na świeże opatrunki.
- Mam - westchnąłem cicho, wyrzucając resztki opakowania do śmietnika.
- Frankie... - zaczął niepewnie Way, kiedy wyszliśmy na korytarz. Spojrzałem na niego z zaciekawieniem, idąc do kuchni. Miał minę, jakby stała się jakaś straszna rzecz i wstydzi się przede mną przyznać do jej zrobienia. Nie mogłem zdecydować czy bardziej wzbierał we mnie niepokój czy może rozbawienie zakłopotaniem Waya wymalowanym komicznie na jego twarzy. - Czy my byliśmy kiedykolwiek na randce? – wypalił niespodziewanie. Uniosłem wysoko brwi w geście zdziwienia. Trzymałem za ucha kilka brudnych szklanek, które zgarnąłem z blatu, a których nie zdążyłem włożyć do zlewu, ponieważ zatrzymałem się w połowie drogi.
- Co? - zdziwiłem się, przystając na przeciwko niego. - Skąd nagle wzięło ci się to pytanie?
- Tak po prostu... zapytałem, no - poprawił nerwowo kaptur, rumieniąc się. Moje intensywne spojrzenie musiało go jedynie wprawiać w tym większe zakłopotanie, skoro przejechał powoli oraz mocno dłonią po swoim karku. – Nie mogłeś po prostu odpowiedzieć? Jezu, jak niezręcznie. Nieważne, zapomnij - machnął nagle lekceważąco ręką, po czym wyminął mnie i poszedł do salonu. Wychyliłem się zza ściany, aby zerknąć za chłopakiem, który zaczął zbierać opakowania ze stolika i wrzucać je do siatki. Prędko ułożył talerze na jedną kupkę, po czym nadął policzki, przeczesał powoli włosy, a następnie wyjrzał przez okno na ogród, zostając w takiej pozycji na dłużej.
         Lekko otępiały, zawróciłem, chcąc dokończyć to, co zacząłem. Podszedłem powoli do zlewu, wstawiając do niego brudne naczynia po kawie, herbacie i kakao czy innych gównach, które należało przepłukać od razu po wypiciu ich zawartości. Teraz pozostałości napojów zaschły na ściankach, sprawiając kubki trudniejszymi do wyczyszczenia. Podwinąłem rękawy bluzy, aby ich nie zmoczyć i puściłem wodę.
Nie miałem pojęcia, skąd u Gerarda nagle pojawiły się jakieś dziwne zapędy, ale ich źródło zaczęło mnie zastanawiać. Nigdy nie wydawał się osobą, która myślałaby o takich rzeczach, jak wspólne umawianie się w całkiem oficjalnym sensie. Po prostu od początku… no po prostu sobie byliśmy. Żaden z nas nie odczuwał specjalnej potrzeby dodatkowej afirmacji tej relacji.
- Randka? - mruknąłem pod nosem, po czym pokręciłem głową w geście dostrzeżenia niedorzeczności podobnej wizji. Zaśmiałem się cicho, nalewając płyn na gąbkę.


************

Jestem taka niezadowolona z tego, zabijcie mnie, błagam. Nie dość, że tak rzadko cokolwiek dodaję, to jeszcze w takiej jakości.

Męczy mnie to opowiadanie straszliwie, dlatego skończę je najprawdopodobniej w kilka następnych rozdziałów. Coraz mniej Was tutaj, o co oczywiście nie mogę mieć pretensji. Jedynie prośbę – poczekajcie na następne opowiadanie. Może wypadnie lepiej niż obecne :)


9 komentarzy:

  1. Darsiak, jestem z tobą (tj. czytam) od połowy Bella Muerte i nie mam zamiaru cię opuszczać dopóki tworzysz. :/
    wiem, że ciężko obiektywnie spojrzeć na własną twórczość, ale rozdział jest przyzwoity. masz tak fajnie wyrobiony styl pisania, że nawet podczas lekkich zastojów i zniechęceń potrafisz świetnie opisać to co chcesz przekazać.
    smutno trochę, że Lilia zmierza ku końcowi, ale naprawdę cię rozumiem i życzę ci dużo chęci do dalszego pisania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnio mniej u Ciebie komentowałam, ale to przez to, że nie wiedziałam jak. Odnoszę wrażenie, że wszystko już napisałam, a nie chcę się powtarzać. Jeśli chodzi o rozdział, według mnie jest bardzo dobry. Opiekuńczość Franka względem Gerarda i vice versa dodają całości mnóstwo uroku i czytałam o ich dalszych losach ze wzruszeniem, nawet jeśli nie dzieje się zbyt dobrze. Obydwaj są tacy kochani, nie mam słów. Tyle mojego komentarza, nie wiem co mogłabym dodać. Czekam na kolejne rozdziały Lilii, na nowe opowiadanie również iii życzę Ci dużo siły do pisania :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział naprawdę dobry. Ja osobiście kocham to opowiadanie i smutno mi że zmierza ku końcowi. .. :/

    OdpowiedzUsuń
  4. Tylko go nie zabijaj ;-;
    Ja tu jestem cały czas, jako ninja, ale jestem! (i w końcu mam konto, yay)
    Cóż mogę powiedzieć... kocham twoje opowiadania, twój styl pisania i jak zwykle, dla mnie rozdział był po prostu wspaniały ;_;
    Jestem tu i zawsze będę, nawet jeśli nie komentuję! C:

    OdpowiedzUsuń
  5. KOLEJNY ROZDZIAŁ BŁAGAM BŁAGAM BŁAGAM BŁAGAM!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ale mam nadzieję że sie dobrze skonczy... Dla mnie... <3
    Kocham ;*

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie komentuję wszystkich twoich rodziałów, ale wciąż tu jestem. Po prostu czasami sama nie wiem co napisać. Zbyt idealne to wszystko. Żle się oceniasz. Ten rozdział jak i inne, jest genialny. Smutno mi, że to opowiadanie zmierza ku końcowi :< A tak mi się podoba.
    No cóż. Skoro cię ono tak męczy to chyba nie powinnaś pisać go na siłę. To opowiadanie zakończy się i może nowe cię zadowoli c:

    OdpowiedzUsuń
  8. Rozdział nie jest zły. Nie podobał mi się tak jak wcześniejsze, ale i tak jest dobry. Ja tak nie potrafię pisać jak Ty, a chciałabym.
    Zazdroszczę im tych chwil pospoltoś ci, bo mają je z kim dzielić. Mają siebie.
    xoxo

    OdpowiedzUsuń